11/2023

Karolina Stronciwilk

Sanitariusz

Paznokcie u nóg Anny wystają sporo poza linię palców. Jeszcze trochę i zacznie szurać nimi po panelach. Nawet jeśli miałaby powód, aby założyć pełne buty, i tak nie zmieściłaby w nich stóp. Wkłada skórzane klapki z napisem „Zakopane”, jedyne z wycięciem z przodu, jakie ma, i gładko niczym lodowiec sunie w bawełnianej piżamie w stronę kuchni.

Drżącą dłonią wlewa do ekspresu filiżankę wody, wsypuje miarkę kawy do filtra, pstryka przełącznikiem. Gorący napój skapuje leniwie z dwóch dysz do filiżanki. Zegar tyka. Pies szczeka za oknem.

– Czwartek, cholero, przestań żreć trawę! – krzyczy jakaś kobieta.

– Będzie padać. Mówią, że to na deszcz – mówi mężczyzna.

– Rzygać będzie, nie padać!

Anna opiera łokcie o parapet, jednak para z czworonogiem po chwili znika za zakrętem. Szkoda. Przynajmniej miałaby na co popatrzeć.

Droga pod blokiem nie jest ruchliwa. Od czasu do czasu przejeżdża tędy jakiś samochód, pieszych można spotkać sporadycznie. Między szosą a sąsiednimi zabudowaniami rozpościera się szeroki pas nieużytków. Wysokie trawy, krzewy i niskie drzewa-samosiejki tworzą gęste zarośla.

Mówią na to przedmieścia. Ni wieś, ni miasto. Blok, jakby wyrwany z ruchliwego osiedla, rzucono byle gdzie, w pole. Ludzie, którzy przechodzą tędy samotnie, myślą, że skoro droga i chodnik są puste, to znaczy, że nikt ich nie widzi. Rozglądają się na prawo i lewo, a później oddają mocz na skraju zieleni. Ci, którzy prowadzą psy, rzadko kiedy po nich sprzątają. Aż strach byłoby przechadzać się poboczem. Byłoby, bo Anna od roku i tak nie wychodzi z mieszkania.

Nagle słychać szczęk zamka. To pewnie sanitariusz. Przysyłają go z opieki społecznej, choć Anna nikogo nie prosiła o pomoc. Drzwi ustępują. Musiał ukraść klucze podczas ostatniej wizyty. To w jego stylu. Już nieraz wynosił z mieszkania różne rzeczy. Łyżki i widelce z cennego kompletu, monety pozostawione na półce, nawet mięso z lodówki. Pewnie się włamuje, kiedy Anna śpi i węszy jak głodny pies po wszystkich zakamarkach. Musi w końcu zadzwonić po ślusarza.

– Cześć! Jestem już! – zwraca się do niej, wiekowej kobiety, jak do swojej koleżanki. – Jak się dzisiaj czujesz? – ciągnie. – Przyniosłem ci zakupy. Zaraz zrobię obiad.

– Nie trzeba, dziękuję.

Anna nienawidzi, kiedy ten obcy człowiek krząta się po jej kuchni. Jego ręka od razu trafia do odpowiednich szafek. Wie, gdzie znaleźć naczynia, sztućce, przyprawy.

– Wszystko w porządku? – pyta mężczyzna.

– Jak najbardziej – odpowiada chłodno Anna – wolałabym jednak sama sobie ugotować.

– Zrobię rosół, kupiłem wszystko, co trzeba, zobacz – mówi, prezentując przed nią zawartość wielkiej reklamówki. – Zjemy razem, a później muszę jeszcze wrócić do pracy.

Anna mu nie ufa. To krętacz! Co, jeśli będzie chciał ją otruć, żeby później splądrować mieszkanie? Nie ma mowy! Nie zje ani kropli zupy, którą ten złodziej przygotuje. Siada w kuchni, śledząc każdy jego ruch. Nie pozwoli mu ukraść choćby jednej srebrnej łyżeczki.

Sanitariusz obiera marchewki nożykiem zamiast obieraczką, odkrawa przy tym tak grube pasma, że można by z tego drugą zupę przyrządzić. Usuwa zeschnięte kawałki selera, które spokojnie nadawałyby się jeszcze do użytku. Mięsa dodał za mało, przypraw za dużo. Ale Anna się nie odzywa. I tak nie tknie tego pożal się Boże rosołu. Niech sobie mądrala gotuje sam dla siebie, jeśli chce.

Zupa powoli bulgocze w garnku. Sanitariusz bierze się do podlewania kwiatów zawieszonych na hakach pod sufitem. Kilka kropel skapuje na dywan. Pewnie zostaną plamy. Później ściera kurze, jedynie na wyższych półkach, gdzie Anna sama nie daje rady sięgnąć, a na koniec odkurza dywany, choć robi to niedokładnie, zupełnie nie tak, jak powinien. Nagle jego wzrok zatrzymuje się na jej stopach.

– O, przyda się obciąć paznokcie! Lecę po cążki.

Bezbłędnie trafia w miejsce, w którym Anna trzyma szczotki do zębów, patyczki do uszu, waciki, pilniczki. Nawet tam musiał szperać. Po chwili wraca, przyklęka, biorąc delikatnie w dłoń jej stopę i zaciska mocno szczypce. Kawałki zrogowaciałej tkanki odskakują we wszystkich kierunkach. Kobieta odwraca głowę. Całe szczęście, że sanitariusz nie komentuje. Przynajmniej pod tym względem nie można mu zarzucić braku profesjonalizmu.

– Dziękuję – mówi cicho, gdy mężczyzna podnosi się z kolan.

– Nie ma za co. Zaraz posprzątam.

Sanitariusz za pomocą zmiotki oraz szufelki zbiera z podłogi martwe fragmenty Anny i wyrzuca do śmietnika pod zlewem. A później wyłącza palnik z zupą i nalewa obojgu po dwie chochle do głębokich talerzy. Stawia naczynia na stole kuchennym, sięga po srebrne łyżki do szuflady ze sztućcami.

– Dziękuję, nie jestem głodna – Anna odsuwa od siebie talerz.

– Musisz przecież coś zjeść.

– Nie mam teraz ochoty.

– Chociaż parę łyżek?

– Mówiłam już panu, nie jestem głodna!

Sanitariusz pochmurnieje.

– Mamo?

Anna milczy. Nie wie, dlaczego ten mężczyzna upiera się, żeby nazywać ją swoją matką. Owszem, ma syna. Ale jej Adam jest dużo młodszy i szczuplejszy. Ma czuprynę ciemnych włosów, nie nosi okularów. Zrobił studia, jest profesorem na uniwersytecie. Dużo pracuje, dlatego ostatnio dość rzadko ją odwiedza. Ten oszust nie jest nawet do niego podobny! Ma zupełnie inny nos, większy i kluchowaty, brwi jakieś takie szpetne, krzaczaste.

– Proszę znów nie zaczynać tej swojej farsy – odpowiada szorstko.

Sanitariusz siada naprzeciwko Anny, wbija spojrzenie w jej oczy.

– Popatrz na mnie. Ostatnio znów zaczęłaś mnie rozpoznawać. Przecież było lepiej.

– Ależ ja doskonale pana poznaję! Niech pan nie robi ze mnie wariatki! Wiem o wszystkim!

– Mamo…

– Dość tego! Jest pan oszustem, zwykłym złodziejem! Zadzwonię na skargę!

– Jaką znowu skargę?

– Do pomocy społecznej! Do pana pracodawcy! Wyleci pan na zbity pysk! – krzyczy kobieta.

Sanitariusz opuszcza głowę, pociera czoło dłonią i przez chwilę się nie odzywa. W zamyśleniu poprawia zegarek na nadgarstku, bardzo zresztą elegancki, ze złotą bransoletą.

– Dobrze, pani Anno. Ma pani rację. Zachowałem się nieprofesjonalnie, bardzo przepraszam.

Kobieta milczy. Czyli jednak coś do niego dotarło. Nareszcie. Albo tylko udaje, farbowany lis, żeby znów ją oszukać.

– Proszę się na mnie nie gniewać – ciągnie mężczyzna.

– Nie gniewam się – odpowiada Anna, choć jej mina i postawa mówią co innego.

– Czy życzy sobie pani zjeść choć odrobinę rosołu?

– Mówiłam już, nie jestem głodna.

– W porządku. Zostawię garnek na kuchence – mówi mężczyzna, zabierając talerze. – Na patelni ma pani też gotowe pierogi. Są jeszcze ciepłe. Muszę na chwilę wyjść, niedługo wrócę. Mam do załatwienia pilną sprawę.

– Nie musi pan wracać.

– Muszę, pani Anno, to mój obowiązek.

– Proszę iść. Chcę zostać teraz sama. – Powiedziawszy to, staruszka wpatruje się w okno i w takiej pozycji pozostaje.

Tymczasem sanitariusz zakłada w przedpokoju buty i powoli kieruje się do wyjścia.

– Niedługo będę, pani Anno. Niech pani odpoczywa – mówi na odchodnym.

Gdy tylko zatrzaskują się drzwi, kobieta wstaje i wyjmuje z szafki saszetkę, w której trzyma pieniądze. Dokładnie przelicza gruby plik banknotów. Jeden raz, drugi, trzeci. Wszystko się zgadza. Następnie przegląda dokumenty. Dowód osobisty, paszport, rachunki, teczki. Stąd też chyba nic nie zdążył zabrać. Co jeszcze mógłby ukraść? Ach tak! Biżuteria! Otwiera puzderko ozdobione różowymi muszlami, które kiedyś przywiozła z wakacji nad morzem, wyjmuje po kolei kilka par złotych kolczyków i rozkłada je na serwetce. Serduszka, perełki, kółeczka, listki z białymi cyrkoniami, kwadraciki. Są wszystkie. Obok kładzie kolekcję pierścionków. Pięć pomniejszych z kolorowymi oczkami i dwa duże damskie sygnety, jeden z rubinem, drugi ze szmaragdem. Te ostatnie najbardziej wartościowe. Sygnet męski, cały ze złota, po Henryku. Świętej pamięci. I wreszcie dwie obrączki. Najważniejsze. Są też bransoletki, pięć łańcuszków z wisiorkami. Wygląda na to, że nic nie zginęło. Ale zaraz! Był jeszcze męski zegarek! Nagle sobie przypomina. Sanitariusz miał go na nadgarstku. Tak, to na pewno był zegarek Henryka! Co za bezczelność! Ukradł, a teraz nosi jak własny, i to w jej mieszkaniu!

Wstaje odrobinę zbyt raptownie, bo przez kilka sekund czuje przeszywający ból w plecach. Wciąga powietrze z sykiem, rozmasowuje bolące miejsce. Sięga po telefon. Zadzwoni do dyrekcji ośrodka pomocy społecznej. I koniecznie na policję.

Próbuje odblokować klawiaturę, jednak nie może. Jedyne, co widzi na małym, czarnym ekranie, to odbicie swojej rozwścieczonej twarzy. Krew uderza jej do głowy. Kawał drania! Specjalnie zablokował telefon! Będzie musiała załatwić to osobiście, nie ma innego wyjścia. Posterunek policji jest niedaleko, zaraz za pasem nieużytków.

Wychodzi z domu, zamyka drzwi na klucz i naciska klamkę, aby się upewnić, czy dobrze zamknęła. Schodzi powoli po schodach, oburącz trzymając się poręczy. Stawia ostrożnie jedną nogę na stopniu, później przysuwa drugą. Musi w ten sposób pokonać dwa piętra. Sześć razy po osiem stopni. Na półpiętrze zatrzymuje się, przysiada na parapecie. Kiedyś stały na nim rośliny, którymi przez lata się opiekowała. Dwa duże wilczomlecze i aloes. Gdzie się podziały? Czy to możliwe, że kwiaty też ukradł? Zresztą cała klatka schodowa wydaje jej się obca. Sama już nie wie, czy to rzeczywiście jej blok. Sanitariusz musiał ją czymś odurzyć i przenieść w to obce miejsce, gdy spała.

Kiedy dociera na dół, jest potwornie zmęczona. Wychodzi za osiedle. Tylko gdzie podziała się droga, którą powinna iść? Anna nie zna tego miejsca, nie ma nawet kogo zapytać, bo nigdzie nie widać żywej duszy. Pustkowie otoczone zaroślami, piekło na ziemi.

Nagle dostrzega ścieżkę wśród gęstwiny. Wchodzi pomiędzy niskie drzewa, odsuwa rękami gałęzie. Klapki z napisem „Zakopane” unoszą się miarowo, trawy smagają po nogach, łapią za rąbek piżamy, jakby chciały ją powstrzymać, ale ona brnie dalej, choć nie widzi już przed sobą dróżki.

W oddali słychać znajome szczekanie. Próbuje zawrócić, ale za jej plecami również nie ma ścieżki, zniknęła, zalana gęstwiną, jak ślad na mokrym piasku. Nie ma siły krzyczeć, aby wezwać pomoc, zresztą, nikomu na świecie nie może już ufać. Czuje się zupełnie zdezorientowana. Jedyne, co wie na pewno, to że dzisiaj czwartek.

Siada na ziemi, musi odpocząć. Jest wściekła. Wściekła jak nigdy. Na sanitariusza, na siebie, na cały świat, który chce ją oszukać. Chciałaby móc się rozpłakać, żeby sobie ulżyć, ale nie potrafi. Opiera się o pień. Drzewo otacza ją swoimi gałęziami, tak samo gruzłowatymi i schorowanymi jak jej ręce. Zaczyna padać deszcz.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.