Przychylam się do opinii Małochleb: z wersalikowego zdania prawdą jest w moich oczach jedynie brawura (zarówno bohaterów, jak i autora) oraz laur Kościelskich. Ale czy to oznacza, że tekst z okładki, zwykle uważany za niemal równie neutralny co kolofon czy numer ISBN, również stanowi element gry z czytelnikiem?
Nie wykluczałbym tego, bo w Szesnaście na Bourbon sporo jest różnego rodzaju zapadni czy zaskoczeń, pułapek zastawionych na prostodusznych odbiorców. Począwszy od tytułu, wiernie oddającego główną strunę fabuły (powieść traktuje o szesnastu uwięzionych na mocy okrutnego prawa kobietach, filles de roi, zesłanych decyzją Colberta na jedną z zarządzanych przez Kompanię Wschodnioindyjską wysp, w
Takich niespodzianek jest więcej, ot, choćby dopracowanie ilustracji. Kilkucentymetrowe, niewiele większe od znaczka pocztowego fragmenty rycin (nosorożec, fragment planu osady, róża wiatrów), umieszczone na początku każdego z rozdziałów, są umiarkowanie atrakcyjne, szaro‑czarno‑białe i ślizgamy się po nich wzrokiem, traktując je jako trybut na rzecz staroświeckiej formy powieści podróżniczej, spłacany za sprawą decyzji redaktora graficznego. Tymczasem z umieszczonego pod koniec książki wykazu źródeł i ikonografii wynika, że są to fragmenty map, rysunków i akwatint dobranych niezwykle skrupulatnie i zwykle z cennych zasobów (ot, choćby Kot z myszą, rycina autorstwa Cornelisa Bloemaerta [
Przedtem jednak odnotować trzeba rzecz ważniejszą niż ryciny: dopracowanie tekstu. Nie powinno to nas zaskoczyć u autora Rzeszotu (2021), budzi jednak to samo uznanie co w debiutanckiej powieści Bartosza Sadulskiego. Jego narzędziem są każdorazowo zaskakujące erupcje kreatywności, miniatury pojawiające się znienacka, w trakcie prowadzonej klasycznie, spokojnie, zgodnie z regułami „powieści historycznej” narracji: „W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance…” albo, żeby cytować nie autorów francuskich, lecz samego Sadulskiego: „Naprzemiennie załopotały flagi Kompanii, składające się z trzech pionowych, czerwono‑biało‑czerwonych pasów”. Płyniemy więc w sennym rytmie, „łódź lekko trzeszczała, rozbijając śryż” – gdy wtem, a nawet
Można by uznać te solfatary za objaw prostej radości debiutanta, któremu zaczęły składać się słowa i zdania i który nie może wyjść z (samo)zachwytu nad urodą – wybaczcie banał kryptocytatu – napisanej sarny, biegnącej przez napisany las. Ale, jako się rzekło, Sadulski debiutantem nie jest i – mając na względzie spostrzeżenia Małochleb („wybitny tekst dziurawiący tradycję prozy historycznej”), ale i własną uważną lekturę – widzę w tych rozproszonych w powieści miniaturach tę samą intencję co w nader uważnym doborze ilustracji: chęć zakwestionowania przepisu na „udaną powieść o przeszłości”. Nie jestem tak radykalny jak Małochleb, która przypisuje autorowi niewiarę w to, że „w
Te miniaturowe (rozmiarami i szczegółowością) sceny, to „rozpychanie”, jak dłutem czy lewarem, realistycznie opisywanej rzeczywistości traktuję jako najpoważniejszy wkład Sadulskiego w dyskusję o możliwościach powieści historycznej. Wypada jednak odnotować i inne zabiegi: mniejsze wrażenie zrobiło na mnie łączenie realizmu z jawną fantazją (wcielony w kota diabeł, beztrosko przekraczający granice czasu i przestrzeni), cieszyły mnie bardzo małe, wplatane w tekst purnonsensy (trochę jak „szósty palec” pojawiający się na sporządzanych przez AI portretach…) w rodzaju nieznanej historykom Komisji do Spraw Ścigania Zbrodni Warzyw, powstałej jako efekt uboczny – owszem, znanej – „groszkomanii” epoki Króla Słońce. Ale umowność tej prozy historycznej najdobitniej wyrażona została przez nieciągłość języka, którego klasyczny ład łamany jest ostentacyjnym sięganiem do rejestrów potocznych („opędzlował”, „przekichane”, „ucinając mu jaja”), urzędowych („kalarepą, którą preferowałaby skonsumować”, „protesty osadników na tle rozrodczym”), do amplifikacji („toczył łzy rozmiarów otoczaka”) i smacznych neologizmów („ośmietanienie”). A jeszcze figliki, których nie określiłbym mianem „jaskrawego humoru”, lecz puszczanego do czytelników oka: każdego, kto musiał wkuć słówka na kartkówkę z francuskiego, ucieszy stojący na czele Komisji do Spraw Ścigania Zbrodni Warzyw ksiądz Epinard, każdego, kto po kartkówce nieżyczliwie wyrażał się o profesorce, wzruszy nazwisko łajdaka Pierre’a Dolé.
W nakreślonej z epickim rozmachem (tę frazę też można by napisać wersalikami z tyłu okładki) historii podróży szesnastu filles de roi na drugi koniec świata nie idzie jednak tylko o wskazanie mielizn i wirów wybranego gatunku literackiego. Szesnaście na Bourbon jest napisana z żarem i gniewem, wobec których trochę na drugi plan przesuwają się zabawy językowe i tekstualne, a humor książki określiłbym raczej jako sardoniczny niż jaskrawy.
W czym rzecz? By uniknąć streszczania, znów posłużę się opinią Pauliny Małochleb: „Nie ma tu żadnej gry, żadnej zabawy, gdy na horyzoncie pojawia się palenie czarownic, handel żywym towarem (w służbie ideologii wielkiego państwa), kolonializm i międzyrasowe masakry”.
Rasizm, fanatyzm, kolonializm… Brzmi to trochę jak zwyczajowy akt oskarżenia współczesnego świata sporządzony przez aktywistów zebranych, zamiast w sali do gry w piłkę, w świetlicy Krytyki Politycznej (a trochę jak dziaderska, nieporadna satyra na tychże aktywistów) i budzi mój dystans. Nie za sprawą sympatii do wyżej wspomnianych zjawisk, lecz przez żywą niechęć do tego, co uważam za najpoważniejszy grzech osób oceniających przeszłość: do moralizującego ahistoryzmu.
Czego jednak nie wolno historykowi, wolno pisarzowi. Sadulski opisuje nieprawości i niesprawiedliwości
Znamienne zresztą – pozwolę sobie na akapit dygresji – że ta pasja najlepiej może ukazuje rzeczywistą bliskość (by nie rzec „pokrewieństwo duchowe”) autora z wielką rodziną sawantów, sceptyków, „filozofów”, łączących swoimi trudami Le Grand Siècle Wielkiego Ludwika z klasycznym oświeceniem. Zamieszczona pod koniec książki bibliografia dowodzi znajomości epoki (choć nie mogę nie odnotować, że większość przywołanych w niej tytułów wydano w
Rzecz jednak nie w kryptocytatach i w nowożytnej kulturze francuskiej traktowanej chłodno jako przedmiot studiów, lecz w urzeczeniu Wiekiem Światem traktowanym jako odległy wzór i bieżący deficyt kultury polskiej, który trzeba pilnie uzupełnić. To urzeczenie obecne było nad Wisłą długo – co najmniej od czasu obiadów czwartkowych i ich uczestników, sceptycznych labusiów, imających się tłumaczeń, geologii lub pisania podręczników dla Komisji Edukacji Narodowej. I trwało, przez Boya, „Kuźnicę”, Leszka Kołakowskiego i marcowego emigranta Rachmiela Brandwajna, tłumacza wyżej wspomnianych Historyjek. Bartosz Sadulski sięga do tej wygasłej tradycji i odnawia ją.
Koniec dygresji. Nie trzeba przecież krzyków Katarzyny płonącej na stosie, który ułożono „z zielonego drewna, by wydłużyć cierpienia skazanej”. Równie wiele krzywdy kryje się w kolejnych hôpitales, „bezdusznych przechowalniach kobiet uznanych za szalone, zahukanych sierot i samotnych matek wyrzuconych przez wściekłe rodziny na bruk, dumnych emancypantek, subtelnych kameliowych dam oraz emerytowanych kolorowych ptaków”: wykluczonych. We wszechobecnej niemal przemocy w relacjach międzyludzkich. Również w praktykach kolonialnych, które może rzeczywiście zbyt lekko przyjmujemy za „składową przeszłości”: od zajmowania kolejnych ziem „w imieniu Korony” po stosunek do tubylców.
Bartosz Sadulski opisuje wszystkie te krzywdy, ryzykując oskarżenie o napisanie powieści „wyrażającej tendencje epoki”. Bodaj nigdzie nie widać tego wyraźniej niż w dwóch brawurowych rozdziałach, w których praktyki kolonialne opisywane są przez obdarzonego zdumiewająco ludzkimi cechami – łakomstwem, zgryźliwością i mizantropią – ptaka. (Dodajmy, ofiarę kolonizacji, co powierzchownym czytelnikom każe skojarzyć go z najbardziej znaną skrzydlatą ofiarą tejże, czyli ptakiem dodo; my jednak, bieglejsi w dziejach wyspy Bourbon, przypuszczamy, że chodzi raczej o modrzyka reuniońskiego, Porphyrio caerulescens). Narracja prowadzona przez ptaka? To przecież – zakrzyknie pierwsza naiwna – naturalna refleksja w duchu otwierania się na „istoty pozaludzkie”, ponadgatunkowej solidarności i ekognozy, postulowanych przez Timothy’ego Nortona!
Uznanie powieści za „wyrażającą tendencje epoki” (lub tylko jej sól) może być pocałunkiem, a przynajmniej buziakiem śmierci – jak widać z repetytoriów dla maturzystów, gdzie Granica okazuje się „wyrazem międzywojennego psychologizmu i realizmu”, inspiracją Sklepów cynamonowych jest – pomyśleć tylko – freudyzm, a Miazga stanowi świetną ilustrację „kryzysu modernistycznego narratora”. Można jednak, nieco bardziej staroświecko, nadal uważać pisarza za skrzyżowanie sejsmografu z kamertonem i łapaczem snów, narzędzie do nazywania lęków, odkryć, czasem obsesji współczesnych autora. I tak właśnie, jako zapis sejsmografu, postrzegam drugą powieść Sadulskiego.