5/2025

Dariusz Żółtowski

Sen o codzienności

Wydane przez PIW Zapomniane Rafała Wojasińskiego trudno nazwać nawet zbiorem nowel. Są to bowiem zaledwie dwie, co prawda – jeśli wziąć pod uwagę ubogą fabułę – dość obszerne opowieści, które prezentują ogląd świata za pośrednictwem zawężonego obiektywu, który ledwie muska rzeczywistość, nie próbuje jej wpisywać w jakieś ścisłe ramy. Nie ma tu żadnych syntetycznych, porywających się na holistyczne ujęcie analiz, dominuje mikroperspektywa, która więcej zasłania, niż pokazuje. W tym szaleństwie jednak jest metoda, otrzymujemy bowiem spójny obraz rzeczywistości, niczym reportaże zamknięte w miniaturowych przegrodach czyjegoś życia. Niecałe dwieście stron rozpisanych na dwa pełnoprawne głosy. Oba kobiece. Dojmująco codzienne.

Uwielbiamy – jako recenzenci – podkreślać, że literatura, z którą się mierzymy, to wymagająca materia, która stawia nam bezustannie opór, próbuje walczyć. Chciałoby się napisać ten frazes i tutaj, ale z samym czytaniem idzie gładko, jeżeli przewalczymy barierę monotonii płynącej z tego, że obcujemy z ciągłym atakiem słów, które wychodzą z tej samej głowy, od tej samej jednostki, która nie chce przestać mówić. Logorea. Bezustanny monolog, praktyczny zanik dialogowości.

Od razu muszę powiedzieć, że książka zostawiła mnie z pewnym znakiem zapytania co do tego, co o niej sądzę. Została napisana sprawnie, dużą rolę odgrywa w niej język, który zdaje się głównym bohaterem tego uniwersum, a ponadto porusza ważny temat, pewnie nawet niejeden. Ma wszystko, co trzeba, by być czytaną i komentowaną lekturą, a jednak mnie – dużo bardziej jako czytelnikowi niż jako recenzentowi – przeszkadza jej przeintelektualizowanie, w licznych miejscach czułem bowiem, że coś zostało celowo wyartykułowane mądrzej, niż powinno być. „Życie nie ma imienia” – brzmi ostatnie zdanie pierwszego opowiadania, wyłożone jak krowie na rowie.

Zarówno Zapomniana kraina, jak i Drewniany tulipan to bardzo osobiste, intymne narracje. W pierwszej z nich mamy do czynienia po trosze ze strumieniem świadomości, po trosze z wyznaniem osobistym, po trosze wreszcie wręcz z konfesją, podczas której mało brakuje, by Ela prosiła nas o rozgrzeszenie. Zagłębiamy się w jej myśli i próbujemy nadążyć za tym, co pociągają z sobą kolejne refleksje. Podążamy za nimi, czasami nudzimy się albo czerwienimy się z zażenowania, przecież zaglądamy w czyjeś życie, na zaproszenie, ale jednak – nie ma nic przyjemniejszego i nie ma nic straszniejszego, jeśli w tym Innym zobaczymy samego siebie. I właśnie na tej perspektywie ujęcia drugiego człowieka Wojasińskiemu zdaje się zależeć najbardziej. Lustro Innego, w którym się przeglądamy, spełnia swoje zadanie.

Natomiast Drewniany tulipan to nowela dużo ciekawsza, z wyrazistszym konceptem – oto chora na stwardnienie rozsiane, unieruchomiona kobieta pisze listy do matki, od której zależy jej egzystencja. W epistołach wyznaje ze szczegółami to, co myśli, co dzieje się w jej głowie, jej domysły, strzępki, urywki. Przykuta do łóżka, skazana na samą siebie, próbuje uporządkować swoje życie, nadać mu jakiś ciąg logiczny. Te próby powodują prawdziwy smutek. O ile bowiem samotność Eli z Zapomnianej krainy ma w sobie jakiś teatralny gest, opiera się na notorycznym powtórzeniu, na przypominaniu, na powrocie do ciągłej, natrętnej autorefleksji, od której czasami chce nam się uciekać, o tyle narratorka Drewnianego tulipana wzbudza przede wszystkim litość, jej alienacja od świata nie tylko uderza, lecz także jest wręcz bolesna. Bo matka gdzieś niby jest, niby przemyka obok, słychać jej mikroślady, ale monologi, które czytamy, brzmią jak rozmowa Mickiewiczowskiego Konrada z Bogiem, który słyszy, ale nie chce odpowiedzieć. W rytm kolejnych listów narratorka serwuje nam swoją codzienność, w której – tak jak w całym zbiorze Wojasińskiego – właściwie brak fabuły; może właśnie w takim opiewaniu codzienności, mówieniu o niej jawi się siła tej prozy. Przecież modne obecnie powiedzenie, że robimy coś „dla fabuły”, ma być próbą ucieczki od nieuchronnego braku fabularnego wymiaru naszego jestestwa. W Zapomnianych nie ma na to szans, wszędzie czeka pustka, nędza, brak wydarzeń i bezmiar smutku, przecież – jak już cytowałem – „Życie nie ma imienia”.

To, co znamienne w tych opowiadaniach, to brak mężczyzn. Niby w życiu Eli występuje jakiś Tomasz, ale to aktor epizodyczny, tło, żeby móc mówić o sobie, podkreślając, że nawet towarzysz codzienności nie rozumie tego, przez co się przechodzi. U chorej mężczyźni to powidoki, przychodzą czasem w snach, pożądają jej, pokazują się i znikają. Służą rozmontowaniu naiwnej romantyzacji życia, ale mimo to gdzieś tam w tle kołatają mniej lub bardziej wyimaginowani kochankowie matki, którzy zapewniają jej szczęście i są wyrzutem sumienia. Bo przecież zarówno matka, jak i córka są nieszczęśliwe, tkwią w sartre’owskim piekle, nawzajem na siebie skazane, tkwiące w beznadziei współbycia.

Jak już wspomniałem, samodzielnym bohaterem jest tutaj język, co budzi we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony pokazuje kunszt Wojasińskiego, jego niepodrabialny aparat, który się ukonstytuował i nie zamierza oddawać niepodległości. Z drugiej zaś razi, kiedy aż nazbyt wyraziście zmierza w kierunku ekwilibrystyki słownej, ku mówieniu truizmów, w przeintelektualizowanie, co uważam za jeden z głównych grzechów polskiej literatury współczesnej, z Olgą Tokarczuk na czele. Tak, bezapelacyjnie Wojasiński pisze zdania, które aż proszą się na świat, wyrażają to, co siedzi w głowie wielu z nas, ale efektem ubocznym są rozbudowane figury, za którymi nic nie stoi. By nie szukać daleko, cytat z pierwszych stron:

Z kuchni wychodził duży balkon z widokiem na kanał i dwa kościoły. Na chwilę mieszkanie i tamten czas stały się wyraźne, ale deszcz równomiernie dudniący o dach wymazał to szybko ze mnie. Znowu byłam tu. Ziemia wokół domu znowu zdawała się być ruchoma, miałam wrażenie, że robi się lekka, nieco płynna, że staje się mgnieniem, chwilowym przebłyskiem w moich oczach.


Czy to robi wrażenie? Bez dwóch zdań. Czy jest efektywne? Nie, raczej efektowne, a może nawet efekciarskie. Wszystko wydaje się podane na tacy, pod nos czytelnika, który cały potencjał wyobraźni musi włożyć w odcyfrowanie, o co chodzi w tych skojarzeniach, zamiast wyrobić sobie własne zdanie. Szczerze mówiąc, przeszkadzało mi to w lekturze.

Mógłbym teraz żonglować nazwiskami pisarzy polskich i zagranicznych, wskazywać na pewne pokrewieństwa z Wojasińskim, udowadniać, że jego twórczość to hybryda, czerpiąca z różnorodnych literatur i od różnych pisarzy. To naprawdę nietrudne zadanie – można jednak przyjąć, że to autor osobny, który potrafi zręcznie wcielić się w żeńskie narratorki i pisać o nich przekonująco. Można by oczywiście zapytać, czy na polskim rynku nie ma dość książek, które napisały same o sobie kobiety. Jednak podobny zarzut można by postawić J.M. Coetzeemu i jego Elizabeth Costello. Ważniejszy jest efekt, a ten spełnia założenia i pokazuje interesującą perspektywę, która bynajmniej nie została zawłaszczona przez męskość. Warto odnotować także, że sama książka korzysta z różnych form – od powieści epistolarnej po gawędę. Podsumowując, należy stwierdzić, że Zapomniane to rzecz zasługująca na uwagę, choć być może dobrym pomysłem byłoby rozbudowanie uniwersum o choćby jeszcze jedną perspektywę przy jednoczesnym wyciszeniu części refleksji narratorek.

Rafał Wojasiński: Zapomniane
Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 2025, s. 168.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.