Mówi, że martwy ptak przestaje być ptakiem
– to tak, jakby chcieć namalować ogień, patrząc na popiół.
William Wharton, Ptasiek
Wreszcie, znajdując to miejsce, to bezpieczne miejsce wolne od iskier i popiołu, należy przystanąć i zostać. I wrosnąć w ziemię jak drzewo. Potem już tylko trwać i trwać, patrząc na zgliszcza.
Czuł zimno na całym ciele, pot spływał obficie z czoła na skronie, kapał na poduszkę, a szyja i plecy, też mokre jak od deszczu, lepiły się do koszuli. To dobrze, tak ma być. Gorączka ucieka z ciała, zabierając ze sobą wszystko, co zepsute tam w środku. W swojej długiej wędrówce oczyszcza skórę i staje się już tylko żółtym śladem na pościeli.
Tymczasem odgłos pojazdu na drodze stawał się coraz bardziej intensywny. Wiedział, że dzisiaj wrócą, zresztą myślał minionego wieczoru, że absolutnie nie zaśnie, że mimo choroby i osłabienia nie będzie w stanie uciec w sen tak po prostu, jakby to była zwyczajna noc w tym domu, jedna z wielu podobnych nocy małego chłopca. Myślał o tym, co stanie się rano, gdy już zaparkują na tyłach chaty i wysiądą, ale inaczej niż zawsze, bo sami nie dadzą rady, nie będą w stanie zwyczajnie postawić nogi, najpierw jednej, potem drugiej na twardej, ubitej ziemi. Nie zdołają z hukiem trzasnąć drzwiami i wyprostować sylwetek, zwłaszcza pleców, odginając je mocno do tyłu i wyrzucając jednocześnie ręce ku górze; trzy albo cztery mocne wymachy. Mały zastanawia się i liczy, nie jest pewien, ile ich właściwie powinno być.
O nie, nie będzie jak wcześniej, wie o tym, matka mu powiedziała. Przygotowała go dobrze, a on zasnął, mimo wszystko. Leży teraz, ocierając pot z czoła rękawem koszuli, nasłuchuje niecierpliwie i wstrzymuje oddech. Bo oto już wrócili, silnik właśnie zgasł.
Nie zrozumiał w pierwszej chwili, co trzyma w dłoni, gdy dziadek z uroczystą miną wręczył mu klucz spakowany w niebieskie pudełko przewiązane złotą wstążką. Czuł się niepewnie, nie lubił, gdy cała uwaga skupiała się na nim, nawet w urodziny. Rzadko patrzył dziadkowi prosto w oczy, to było trudne dla każdego, a teraz musiał to zrobić, musiał zatrzymać wzrok i podziękować. Rozwiązał wstążkę, troszkę się plątała, zdawało mu się, że ktoś mruknął zniecierpliwiony, ale udało się, podniósł wieko. W środku leżał srebrny klucz, całkiem duży, wielkości środkowego palca, dziadkowego palca. Wyjął go delikatnie, obracał w dłoniach i czekał, bo nie rozumiał, co ma z nim dalej zrobić. Myślał o rowerze i o tym, że teraz będzie już tylko trudniej, ale wtedy właśnie usłyszał głos matki.
– Eryku, chodź ze mną.
Ruszył, trzymając w dłoni klucz, teraz dopiero poczuł, jaki jest ciężki. Matka szła powoli, minęła kuchnię, następnie domknęła po drodze lekko uchylone drzwi niewielkiego salonu, gdzie piec kaflowy stał bezużyteczny, bo nigdy wystarczająco nie rozgrzewał tego pomieszczenia w długie zimowe dni. Owszem, przy nim samym było ciepło, ale wystarczyło zrobić krok w głąb pokoju, by poczuć ziąb. Szedł tak onieśmielony korytarzem, słyszał kroki ich wszystkich, ciche i równe. Pochód minął sypialnię, gdzie mały sypiał wspólnie z rodzicami, najpierw w kołysce, tuż przy szerokim łóżku pachnącym zawsze świeżo upraną, wyprasowaną pościelą, a później na swoim małym, rozkładanym fotelu zrobionym ręcznie przez dziadka. Zauważył zdziwiony, próbując tym samym dotrzymać kroku matce, że chyba czegoś tam brakuje, że miejsce w sypialni jest puste. Nie zdążył zawrócić, aby się upewnić, bo oto wszyscy stanęli nagle, jak na komendę. I teraz cały ten uroczysty orszak zatrzymał się przed składzikiem. Na co dzień był to mały pokoik z niewielkim oknem, w którym rodzice trzymali masę gratów. Były tam łopaty, wiadra, miotły, stare ubrania, części do samochodu, które nie mieściły się w garażu, i wiele innych dziwacznych, być może wcale już niepotrzebnych rzeczy.
– No, otwieraj – głos dziadka, twardy i niski, wychodzący jakby z dna studni, odbił się echem w całym domu. Mały poczuł na karku oddech przesiąknięty nikotyną, drżącą dłonią podniósł klucz, wsadził do dziurki i przekręcił. Szarpnął klamkę i nic, zamknięte. Przekręcił drugi raz, trochę mocniej oparł dłoń i drzwi puściły. Uchylił je lekko, chciał zrobić krok, ale oto dziadek wyciągnął swoją silną, spracowaną dłoń i jednym pewnym ruchem otworzył drzwi na oścież. Wszedł pierwszy, jakby to on był teraz małym chłopcem, niecierpliwym i zachłannym. Pokoik pomalowano na biało. Ściany i sufit zlewały się ze sobą, gdyby nie okno i wisząca na środku żarówka, być może nikt nie wiedziałby, gdzie wszystko się kończy, a gdzie zaczyna. Na szczęście na podłodze leżał dywanik, mały nie widział go nigdy wcześniej, musiał być nowy. Cały kolorowy, poprzecinany wzorami, nierównymi zygzakami bez ładu i składu. Błękit, żółć, zieleń, czerwień, wszystkie kolory świata mieniły się na drewnianej podłodze. Zakręciło mu się w głowie, oparł plecy o ścianę i dopiero wtedy zauważył meble, jakby właśnie w jakiś magiczny sposób tam się pojawiły. Po lewej stronie od okna stał fotel, ten sam, w którym spał ostatnie lata. Po prawej natomiast górował zbity z desek regał na książki i bibeloty. Był dużo wyższy od chłopca, świeżo zrobiony, bo zapach wciąż niepokojąco drażnił nozdrza. Jakie to dziwne, mały zawsze był pewien, że to pomieszczenie jest ciasne i maleńkie jak nora myszy, a teraz patrzył i oczom nie wierzył. Mógł się tu swobodnie poruszać, mógł chodzić z kąta w kąt, a nawet zaprosić do dzielenia tego miejsca kogoś jeszcze, czuł jednak, że to akurat nie jest już możliwe. Ten pokój był prezentem dla niego i tylko dla niego. I zanim zaczerpnął tchu, by podziękować, przebiegła mu przez głowę myśl, krótka i niejasna, że stąd, dokładnie z tego miejsca w chacie, jest najdalej do pokoju dziadka i że to może też jest ważne. Poczuł dłoń matki na włosach, przytulił się mocno, dziękował i cieszył się. Bardzo się cieszył, bo to wszystko tutaj było tylko dla niego i do niego tylko należało.
A teraz musi wstać i podejść do okna, nigdy nie był słaby tak długo. Zostało już tylko kilka dni wakacji, wspaniałych i zarazem tak innych od wszystkich poprzednich. Myślał, że tym razem nie zachoruje, ale wtedy właśnie, gdy był już tego niemal pewien, upadł na kolana. Wszyscy byli wtedy razem, przy stole, śniadanie pachniało świeżym mlekiem i bułeczkami, śmiali się głośno, głównie matka, bo ojciec machał tylko ręką, żeby ich uciszyć, choć wiedział przecież, że już mogą, że już im wolno, a w najbliższej okolicy nie ma żywego ducha. Wiedział dobrze, że mogą krzyczeć i śmiać się ile wlezie, zwłaszcza że jego śmiech jest tak rzadki, niczym skarb wyłowiony z jeziora, a jednak stąpał nerwowo po kuchni, zerkał na nich i groził palcem. I nagle, dokładnie w chwili, w której Eryk uginał się od śmiechu jak złamana w pół pacynka, wszystko przed nim zawirowało, zlało się w czarny punkt, a nogi jak z waty nie utrzymały ciała. Upadł, zdążył zobaczyć matkę zrywającą się od stołu i to ostatnie, co pamięta. Gdy się ocknął, leżał już w swoim łóżku, a gorączka zamieszkała w nim na dobre i wcale nie chciała uciec. Tak to było.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]