Pierwszą z owych książek był zbiór felietonów Antoniego Słonimskiego Załatwione odmownie. Autor śmieszył mnie między innymi dlatego, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż powszechne dowcipkowanie przy każdej okazji staje się nieznośne, i potrafił temu dowcipnie przeciwdziałać. „Bardzo to zdrowa i dobra rzecz opowiedzieć żart absolutnie wyprany z dowcipu. Efekt jest piorunujący. Kiedyś w normalnym towarzystwie opowiadającym sobie ostatnie dowcipy opowiedziałem następującą anegdotkę: Do pewnej pani na ulicy podszedł jakiś pan i spytał: «Czy mogę panią odprowadzić?». A ona się odcięła: «Nie. Niech pan lepiej siebie odprowadzi». Nastąpiła głucha cisza i wszystkim zrobiło się bardzo przykro”.
Dowcipne antydowcipy, które wśród ludzi na pozór dowcipnych wywołują słynną „głuchą ciszę”, w mistrzowski sposób opowiadał Mark Twain, autor jednej z najśmieszniejszych na świecie książek Przygody Hucka, uznawanej za fundament literatury amerykańskiej. Słonimski pisał, że naśladować humor Twaina jest równie trudno, jak trudno jest naśladować mistrza biegu przez płotki, i nie należy tego próbować. Naśladowania Słonimskiego też bym nie polecał. Jak tu zresztą naśladować jego słynny opis książki telefonicznej albo humoreski o kłamiących dzieciach? „Spytałem kiedyś pięcioletniego chłopca, czy ma braci. – Mam brata – odpowiedział. Zupełnie rozsądna odpowiedź. Zachęcony tym, spytałem: – A ile lat ma twój braciszek? – Osiemdziesiąt trzy – odpowiedział malec. Nie uderzyłem szczeniaka (było to w cudzym domu, a gdy jestem z wizytą, niechętnie biję dzieci gospodarzy)”.
Druga książka, którą czytaliśmy z matką, pękając ze śmiechu, to antologia Mądrości żydowskie opracowana przez Andrzeja Drożdżyńskiego. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że ten łódzki Żyd cudem przeżył Oświęcim, gdzie ładował trupy zagazowanych ludzi do pieca. Po wojnie wydawał różne humorystyczne mądrości, najpierw po polsku, a po emigracji w 1968 roku, po niemiecku. Ciężko chory na raka, jeszcze na kilka dni przed śmiercią telefonował do przyjaciół, opowiadając im kawały. Możliwe, że po wszystkich okropnościach czasu Zagłady, których był świadkiem i w jakimś sensie uczestnikiem, znalazł sposób, by stworzyć sobie quasi-rzeczywistość, która nie jest na serio i można ją z tej racji akceptować.
W czytanej przez nas antologii nie było niewybrednych „szmoncesów” o Żydach, tylko wspaniały, nieco melancholijny, nieco autoironiczny dowcip żydowski wykpiwający różne własne śmiesznostki. Matka za najbardziej dowcipną uważała historię Żyda, który poprosił lekarza o poradę, bo ciągle sam do siebie mówił. „– Czy pan odczuwa jakieś bóle? – spytał pacjenta lekarz. – Nie. – W takim razie nie ma się pan co martwić. Widzi pan, miliony ludzi mówi do siebie. – Tak, panie doktorze – powiedział pacjent – ale pan nie wie, jaki ja jestem nudziarz”.
Mnie jeszcze bardziej śmieszył galicyjski Żyd, który postanowił odpowiedzieć na ogłoszenie, że dla dzieci barona Rotszylda poszukiwany jest nauczyciel gry na fortepianie ze znajomością języków angielskiego i francuskiego. Sekretarz Rotszylda spojrzał na niego ze zdumieniem. –„Przepraszam pana bardzo, a czy pan zna angielski i francuski? – Nie, nie znam. – A czy pan umie udzielać lekcji gry na fortepianie? – Nie, nie umiem. – To po co pan przyszedł? – Przyszedłem powiadomić pana barona Rotszylda, żeby na mnie nie liczył”.
Ale najpierw dygresja o poczuciu humoru w warszawskim światku literackim lat trzydziestych udawał, że się bawi, w ciągłej licytacji na najlepsze kawały nie brał udziału, nie umiał się nimi entuzjazmować. „Gdy opowiadano, jak Światek w pijanym widzie woził ryby windą, żeby miały przyjemność, jak Minio o siódmej rano, wymacawszy po całonocnej libacji absolutną pustkę w kieszeni, umieścił się przed wielce szanowną pensją panny Plater i z kapeluszem w ręku błagał nadchodzące pensjonarki o choć grosik na wódkę, ja wprawdzie oceniałem humor tych sytuacji, ale jak gdyby z daleka”.
Obserwując owo gremium, dla którego Bogiem było poczucie humoru, Gombrowicz nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że panuje tam głęboki smutek, bezradność, poczucie przegranej. Humor był reakcją na „absurd polskiej sytuacji, jej tragiczną bezwyjściowość, która stawiała znak zapytania przy każdym rzetelnym wysiłku”. Wieczni żartownisie – pisał – „z roku na rok bardziej brnęli w rozwiązłość i we wszystkie związane z nią świństewka – z roku na rok bardziej przegrani, bardziej pijani i bardziej zrozpaczeni. Aż przyszła wojna”.
A po wojnie władza ze Wschodu. Komunizm.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]