10/2022

Aleksandr Owerczuk

Skażony apokryf

Dlaczego podobne książki są prezentowane zimną jesienią, kiedy niepewność faluje ulicami? Wtedy, w październiku, może w listopadzie 1995 roku, na próbę do Teatru Polskiego we Lwowie została przyniesiona kaseta z nagraniem Ballady o Schulzu Jacka Kleyffa. Teatr został zaproszony do udziału w promocji Sklepów cynamonowychSanatorium pod klepsydrą właśnie przetłumaczonych na ukraiński przez Andrija Szkrabjuka. Proszono, by prezentację okrasić wspomnianą Balladą. Zofia Iwanowa1 postanowiła spisać nuty z nagrania i podjęła się akompaniamentu, a śpiewać miał Walery Bortiakow2. Uroczystość była planowana w pałacu Potockich, którego los właśnie się ważył, bo opuścił go sowiecki urząd stanu cywilnego, a magistrat na razie nie miał pomysłu na jego zagospodarowanie. Jeszcze tekst ukraiński w całości nie był znany. Jeszcze przebywały pod warstwą wapna malowidła Brunona Schulza w zagraconej spiżarce willi Landaua, wierząc w niezniszczalność piękna. Benjamin Geissler, ich odkrywca, dopiero docierał do pomysłu podróży do Drohobycza. Zagracona spiżarka, jak każda prawdziwa porcjunkula, jeszcze kilka lat chroniona niewiedzą, promieniowała przeczuciem katastrofy: kto pęknie pierwszy – willa czy ona? A może zamieszka w niej Harry Potter? Spiżarka… Bezbronny nowotwór sztuki niestosowanej, bez żadnej wizji przyszłości, która dopiero zaczynała się układać. W tym wszystkim tkwiła jednak nadzieja. Z rozpalonymi policzkami i wilgotnymi spojrzeniami szliśmy w dół ulicą Kopernika do pałacu Potockich.


W sali, z resztkami pozłoty na gruźliczych tynkach, w której niegdyś brałem ślub, rozgościła się powielona lustrami ściennymi garść wybranych: ciepły wierzchołek przemarzłych elit miasta. Niewłączone kaloryfery oraz odsłonięte ramiona kobiet podniecały obecnych. Mężczyźni ufnie rozpinali marynarki i popuszczali krawaty. Od czasu do czasu w głębi luster nie wiadomo skąd i dokąd przepływały białe koszule kelnerów. Zdradliwy dźwięk trącanych sztućców kierował uwagę na białe, zamknięte drzwi sali niebieskiej.

Moderatorka o szlachetnej szczupłej twarzy, wzbogaconej odrobiną dawnego cierpienia, monitorowała przestrzeń. Czegoś jeszcze brakowało, więc wracaliśmy do tematów przegadanych, ożywiając przeszłość. Walery przy fortepianie uśmiechał się do wszystkich zbyt szeroko – źle ukrywając tremę. Zosia nie dotykała klawiszy, ukrywała melodie w palcach, wspierając spojrzeniem Walerego, by zbytnio się nie rozpraszał. Winowajca całego przedsięwzięcia, tłumacz Andrij Szkrabjuk, od czasu do czasu wznosił głowę ku twarzy pani moderatorki, po czym powracał w głąb siebie.

– Jeszcze chwila… Cierpliwości – mówiły jej oczy, hamując rodzące się w bezdźwięcznej sarabandzie kelnerów zwątpienie sali. Aż wreszcie, gdzieś z głębi luster, dotarła do nas słuszna decyzja o rozpoczęciu. Prowadząca po raz ostatni obejrzała salę. Właśnie chwyciła w usta łyk powietrza, z wnętrza którego rzeźbi się pierwsze najważniejsze słowo, gdy do cichego szelestu widowni, jak nóż w masło, wszedł ze swoją kapelą Alfred Szrajer3. Pod sztandarem rasowej siwizny, niczym przepełniony kielich, niósł ze sobą skrzypce.

– Nareszcie! Nareszcie! W gronie ponad stu państw, już od dawna posiadających tłumaczenia dzieł Brunona Schulza, objawiła się Ukraina!!! – moderatorka wygłosiła swe wymarzone zdanie w milczeniu sali. Być może za sprawą nieświadomie dotkniętej struny czy klawisza wyczuwalna była obecność kapeli Alfreda Szrajera. Jak wszyscy muzycy na świecie także nasi czuwali nad czystością przygody, pilnowali harmonii, by nie przesączył się do niej fałsz. Chwytając spojrzenie Andrija Szkrabjuka, moderatorka oddała mu głos. Jeszcze wołały do siebie akapity i wątpliwe miejsca, o których wiedział tylko on. Jeszcze wydawało mu się, że można się cofnąć, lecz stos książek wystawionych na stole zuchwale twierdził, że jest już za późno. Po chwili ciszy Andrij rzekł:

„Pamiętam dobrze swoje letnie wakacje u babci na wsi. Gdy byłem dzieckiem, pozwalano mi na wszystko, poza jednym:

– Baw się, gdzie chcesz, tylko nie wychodź za chatę! – mówiła mi babcia.

– Czemu? – pytałem ją.

– Nie wolno. Tam o północy Żydzi się obracają!”.

W tych kilku zdaniach mieściły się wszystkie oczekiwania sali. Były w nich wszystkie treści przemilczane, zadawnione, wyjawione w taki sposób, że zmuszały do uśmiechu i wylewnej miłości bliźniego. O czym mówiono dalej, nie pamiętam i myślę, że nie miało to już żadnego znaczenia, ponieważ krótka opowieść tłumacza podarowała nam klucz do życia w miłości. Jasne, że taki stan spraw nie mógł być trwały. Przypadkowe dotknięcia strun i klawiszy kapeli mżawką dźwięków rychło przyćmiły to nowe doświadczenie, sprowadziły je do wymiarów bezcennej pozycji muzealnej. Wyczerpany Andrij zamilkł. W odnowionym szeleście sali do głosu doszły skrzypce. Wprowadzając pomiędzy lustra autentyczne wibracje przedwojennego radia, Alfred Szrajer zgrabnie dołączył przebieg wydarzeń do kapryśnej rozmowy harmonii i fortepianu, w której nieuchronnie kruszyła się wartość imprezy. Nie chodziło tu o wartość z drugiej ręki, broń Boże! Wciąż jaśniało nam światło tłumaczenia bez dwóch zdań! Mimo wszystko nie było ono jednak tak ostre, jak światło Autentyku, przebijało się przez dźwięki kapeli, złagodzone, raczej księżycowe. Poza tym wyraźnie ujawniała się sztucznie powielona lustrami ilość osób obecnych na sali. Do zabawnej pogadanki instrumentalnej wszedł bowiem muzealny aksamit barytonu Alfreda Szrajera: „Teraz nie pora szukać wymówek. Fakt, że skończyło się… […] To ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy…”. Naturalnie Zosia gościnnie zwolniła miejsce przy fortepianie dla pianisty kapeli. Obok z szerokim uśmiechem słał ku niej porozumiewawcze spojrzenia Walery. Rosnąca mięsistość wydarzenia zarazem przerażała prostotą i kabaretową płytkością. Tylko autentyczność Alfreda Szrajera usprawiedliwiała regresję. Kelnerzy już bez wyrzutów sumienia przecinali swymi pochodami przestrzeń liturgii słowa. Wystawione stosy świeżego druku tłumaczenia przypominały o czystości początku, lecz nawet myśl o cofnięciu się wydawała się dziwaczną. W aksamit przedwojennych wibracji wsączyły się zapachy nadchodzącej liturgii ciała. Wreszcie klamka białych drzwi do sali niebieskiej została wciśnięta. Pani moderatorka zdążyła jeszcze ogłosić konieczność wysłuchania Ballady o Schulzu, więc udało się zaśpiewać na tyłach odchodzącej przygody. Zosia akompaniowała dzielnie, odwrócona plecami do wydarzenia. Walery zamknął oczy i odfrunął do ostatnich słów Ballady: „No i już, no i już, jak w balecie najlepszym na świecie tańczy Schulz”.

Gorące danie, wystawione w kilku opcjach, postawiono blisko okien. Wina białe i czerwone stały nietknięte, a nieopodal zmieścił się stół deserowy z pomarańczami i bananami. To on był naszym celem. Dyskretnie przysuwaliśmy się z Zosią ku niemu, zresztą nie pierwszy raz, bo od dawna na wszystkich uroczystościach pełniliśmy szlachetną misję dokarmiaczy naszych dzieci. Teraz trudno to sobie wyobrazić, ale w tamtym czasie nie tylko w naszym mieście, lecz także w całym państwie banany, jak również rozkosz używania papieru toaletowego, były znane jedynie wybranym. Te odblaski przyszłości, do której zmierzaliśmy całym sercem, znaliśmy z okazyjnych wyjazdów do Polski. Na pozór skromna damska torebka Zosi potrafiła zmieścić tyle bananów i pomarańczy, byśmy mogli nasycić się uśmiechem naszych córeczek.

Wysoko nad stołami stał telewizor (nie mylić z monitorem) z podłączonym magnetowidem VHS, odtwarzającym film o Drohobyczu. Niewidoczny lektor czytał fragmenty tekstów pisarza. Kiedy wkładałem do torebki pomarańcze, usłyszałem: „Tam, gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała – tam leży ona, jak kot w słońcu – ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie”4.

Nie pamiętam, w jaki sposób nauczyłem się na pamięć około dwunastu pierwszych minut tekstu. To było dwanaście minut o ojcu dorożkarzu i koniku, ze Sklepów cynamonowych. W sposób świadomy chyba nigdy bym się nie odważył wybierać z Tekstu coś mającego sens tylko dla mnie. To było ponadświadome. Zdania i akapity raczej same reagowały na moją interwencję, lśniły bardziej niż inne, rozpalając moja wyobraźnie. Kiedy ukończyłem fragment scenariusza, okazało się, że umiem go na pamięć. Był rok 1999, Lwów przerażał swoją obojętnością wobec tekstu i jego autora. Wszystkie próby odsłonięcia tematu przypominały raczej krzyk wołającego na puszczy. Garść fanów wypełniała salę na dwieście osób. Pytanie, dla kogo to robię, nie miało sensu.

Nie był to pierwszy tekst sceniczny w mojej pamięci, tyle że wcześniejsze gnieździły się we mnie jakoś osobno, każdy w swoim miejscu. Ten wszedł zaś do każdej komórki, rozpuścił się w niej, uszlachetniając nowym nieznanym dotąd rytmem. Chodziło przecież właśnie o rytm, który wyprowadza z zadawnionego cienia coś przypominającego sumienie. Niedługo przed tym, w wieku dojrzałym, ochrzciłem się. Tremę pierwszej spowiedzi miałem już za sobą i dobrze wiedziałem, że ziemia się nie rozstąpi, a konfesjonał wkrótce znów zostanie za rogiem. Wczytywałem się uważnie w akapity Księgi. Podarowano mi nowiutką, błyszczącą, czarną, ze sklejonymi kartkami, wszystko świadczyło, że dotarłem do niej pierwszy. Była to Biblia. Teraz po latach wiem, że jeszcze do niej powrócę, ale wtedy było, jak było. Wśród klekotu grzmotów Synaju, błyskawic i ognia Sodomy dotarło do mnie jednak to zdanie, krótka, zwięzła pretensja dziecka, które zrozumiało, że jest samo: „Ty wiesz, ojcze… ty wiesz dobrze, nie ukrywaj się, nie wykręcaj! Ta książka cię zdradziła. Dlaczego dajesz mi ten skażony apokryf, tysięczną kopię, nieudolny falsyfikat? Gdzie podziałeś Księgę? Ojciec odwrócił oczy”, jak zwykle zresztą.

[…]


[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.