09/2022

Piotr Wiktor Lorkowski

Skonstruowane w przekładzie

Przekład […] powinien przekonać czytelnika do dobrego znaku, jaki chce mu dać […] wiersz, do znaku, którym jest porywające słowo poetyckie, muzyczne, malarskie, metafizyczne.

Andrzej Kopacki


1. Z każdym, ale to każdym, przekładem można, a właściwie należy, dyskutować. Brać tłumacza na spytki, ciągnąć go za język, a najlepiej za oba języki stanowiące przedmiot jego szeroko pojętych zainteresowań. Chyba że sam zechce się nam ze swego przekładu dobrowolnie wy-tłumaczyć. Najlepiej tak zajmująco, jak robi to Andrzej Kopacki, zawołany literaturoznawca-germanista, równolegle poeta. Uwadze co bardziej dociekliwych polecałbym trzy tomy wierszy tego autora wydane nakładem szczecińskiej „Formy”. Spośród nich najciekawiej o własnym poetyckim warsztacie Kopackiego mówią Sonety, ody, wiersze dla Marianny (2020): językowa inwencja i elastyczność, celność formy. Te same walory różnie przez Kopackiego nazywane należą do kryteriów, według których ocenia własne, a niekiedy cudze, pomysły przekładowe. Lecz o tym, króciutko, później.


2. Wiedza o lirycznych dokonaniach autora omawianej książki, zestawiona z jej tytułem mogłaby zrazu wprawić w konfuzję co do rozmaitych wcieleń tekstowego „ja”. Na szczęście Kopacki sam pomaga nam rozstrzygnąć ten dylemat: prezentuje się jako filolog występujący w roli eseisty i tłumacza. Ten autoportret z każdym rozdziałem wzbogaca się o nowe rysy: akademickiego erudyty, miłośnika wiedzy o tekście – co rzutuje na zintelektualizowanie procesu translatorskiego. Zadania właściwe obu rolom wypełnia sumiennie – niezależnie od tego, czy wiąże strofy, czy komentuje je eseistyczną prozą. Wiersze w liczbie dwudziestu jeden i kilkunastostronicowy, treściwy, do każdego z nich komentarz, pięknie się tutaj dopełniają. Z artystycznego punktu widzenia ważniejszy jest przełożony wiersz: samodzielny komunikacyjnie efekt finalny (nastawienie na efektywność – do tego każdy szanujący się wykładowca germanistyki wychowywał kiedyś swoich studentów, a i doktorantom cnotę tę wpajał, co niżej podpisany zna z własnego doświadczenia). Niemniej sporo lekturowej frajdy sprawia śledzenie dróg, jakimi tłumacz dochodzi do satysfakcjonującego go kształtu przełożonego wiersza. Prócz dużej wartości poznawczej mają owe roztrząsania jedną jeszcze zaletę: pomagają raz na zawsze pozbyć się wyobrażeń o pracy tłumacza sprowadzonej do „przygody z tekstem”. Kto serio myśli o uprawianiu translatorskiego fachu, musi być gotów do wchodzenia w głębsze i dłuższe, wielopoziomowe relacje z opornym niekiedy oryginałem, częstokroć także z jego historycznoliterackim i kulturowym (względnie międzykulturowym) otoczeniem. Lecz to nie przygoda, nie romans, ale bliski, poważniejszy związek. Trzeba o niego dbać, pokornie poprawiając wynikłe w toku obcowania usterki. We wstępie stwierdza trzeźwo Kopacki:


[…] przekonanie, że jak coś się spaprało, to warto skorygować błędy, jest chyba w tłumackim narodzie nieczęste. Dlaczego? Podejrzewam rzecz przykrą z punktu widzenia zdrowego rozsądku: że cały ten naród jak jeden mąż i jedna żona żywi zgoła odmienne i doprawdy zabawne przekonanie. Że mianowicie nigdy niczego nie spaprał. (s. 10)


Jak w każdym związku tłumaczeniem w pewnym zakresie rządzi pierwiastek subiektywny, obecny na etapie preferencji odnośnie do partnera, nieobojętnego przecież. Więc za wiarygodne uzasadnienie wyboru wierszy, z którymi spotykamy się na tych stronicach, mogłoby służyć zwięzłe stwierdzenie autora: „jak na prywatną historię literatury przystało, znalazły się w niej nazwiska i teksty, z którymi, mówiąc kolokwialnie, mam jakąś sprawę” (s. 9).

Z kim „ma sprawę” Andrzej Kopacki? Wpierw z poetami klasycznymi. Ich twórczość wyznaczała bieg losów poezji napisanej po niemiecku, od Nocnej pieśni wędrowca Goethego poczynając (jej przekład bez najmniejszych zastrzeżeń wytrzymuje konkurencję z tłumaczeniem Leopolda Staffa, wprawdzie nie jedynym, lecz – za sprawą rangi tłumacza – modelowym, referencyjnym). Zaraz też w wygłosie wiersza Hölderlina Połowa życia zimowo zaszczękają blaszane chorągwie wiatrowskazów. Zawtóruje jej „pieśń przebrzmiała, lecz wieczna”, rozlegająca się W cichej i smętnej wieczornej godzinie uwiecznionej piórem Heinricha Heinego. Potem ogarnie nas zenit jesieni, co nastała o Wrześniowym poranku Eduarda Mörikego. Z kolei w wierszu Conrada Ferdinanda Meyera (Piękny dzień) staniemy się świadkami śmiertelnego utonięcia chłopca – uczestnika letniej kąpieli. Po czym przysłuchamy się zamorskiej opowieści o fantastycznym ptaku, znanym jako Pan wyspy, mitopoetycko powołanym do życia i do spektakularnego kresu przez Stefana Georgego. Dalej Hugo v. Hoffmansthal podzieli się z czytelnikiem swym rozmyślaniem O przemijalności. W ślad za egzotycznym ptaszyskiem zjawi się niebawem Pantera Rilkego, w tłumaczeniu sprężyście niespokojna, więc rad byłem, że dzieli nas od niej „krata, za którą już nie ma świata./ Tylko te pręty. Prętów chyba sto.”. Spojrzenie na serię dziwnych kataklizmów przyniesie wiersz Jakoba van Hoddisa Koniec świata. Biblijnymi echami odezwie się Booz Else Lasker-Schüler. Z nagła pojawi się i nagle zniknie sierota Europy, Kaspar Hauser, we fragmentarycznym, niedopowiedzianym biogramie skreślonym przez Georga Trakla. Dekadenckie uspokojenie niosą tu biologicznie regresywne Pieśni Gottfrieda Benna. Bertolt Brecht zaproponuje nam udział w śledztwie dotyczącym rachitycznego podwórkowego drzewka, po którego listkach poznać, że to Śliwa. Odważniejsi udadzą się z Günterem Eichem, „na stronę”, gdzie znajduje się Latryna, by z odległej od niewczesnego heroizmu perspektywy przypatrzyć się upadkowi niemieckiej cywilizacji w „godzinie zero” (1945). O konsekwencjach wynikających z faktu, że Czechy leżą nad morzem, monologuje Ingeborg Bachmann. Co się dzieje ze starannie sondowaną przez funkcjonariuszy podejrzliwego państwa pustką po Ofelii (topielicy? uciekinierce z opresji do wolności?), docieka Peter Huchel. Temat żydowskiej tułaczki podejmuje Rose Ausländer (Kiedy wstąpimy). Jan Wagner prowadzi nas na polanę; tam, okryty leśnym cieniem, do snu wiecznego przyzwyczaja się poległy (śpiący w lesie). Michael Krüger zdradza treść swojej korespondencji z mieszkanką opuszczonej szopy opodal pastwisk na krasowych skałach (Koza Saby). Kwiaty będące symbolem skrajnej wrażliwości zakwitają w narracji Dursa Grünbeina z lustrzano-erotycznym finałem (Mimozy). Listę domyka wizerunek autora cyklu Carceri ostro rytowany przez Hansa Magnusa Enzensbergera (Giovanni Battista Piranesi).

Dwudziestu jeden poetów to spory tłumek, natłok rozmaitych wrażliwości, estetyk, poetyk. Wypada je przemnożyć przez liczbę wyzwań czytelniczych. Tak, czytelniczych, bo przekładową kreację-rekonstrukcję poetycką, budowanie systemu znaczeń (albo różnorako ustrukturowanych figur sensu) poprzedza nie mniej kreatywne od-czytywanie. Dałoby się chyba powiedzieć, że polski odpowiednik przekładanego tekstu bierze się z dogłębnej lektury, metodologicznie zakorzenionej w przydatnej każdemu filologowi hermeneutyce.

Jak traktuje Kopacki-czytelnik tekst oryginału? Nie zdziwi chyba nikogo, że tęgim literaturoznawcą będąc, strzeże się lektury powierzchownej. Skupia się na elementach konstytuujących literackość tekstu. Widzi go jako fenomen złożony, który wpierw trzeba poddać drobiazgowej analizie, ale, koniec końców, odebrać go jako całość generującą unikalny sens. Rozwijając tę hipotezę w mało romantycznym kierunku, rzec by można, że jest czytelnikiem nastawionym badawczo, tropicielem znaczeń zaszyfrowanych w rozmaitych strukturach oryginału. Spory udział w jego badaniach ma wsłuchiwanie się w dźwiękowy obraz oryginału, często przynoszący informację o dystansie dzielącym polszczyznę od niemczyzny. Trudno obecnie o tłumacza bardziej zasłuchanego, przykładowo w aliterację (Stabreim), arcygermański środek stylistyczny starszy niż sam Hochdeutsch, zważywszy, że zastosowano go w Modlitwie wessobruńskiej (IX w.), czyli w pierwszym napisanym po (staro-wysoko-)niemiecku wierszu. Polskie odpowiedniki aliteracji tłumacz wypracowuje tyleż cierpliwie, co pomysłowo, wiedząc, że licząc słowa, musi się liczyć ze zgłoskami. Dalej na warsztat trafia wersyfikacja i to nie tylko, jeśli idzie o wiersze stroficzne; nieregularność wierszy białych też ma swoje wymogi, którym zdaniem tłumacza przekład winien sprostać, czyniąc zadość prawidłom narzucanej przez oryginał metryki. A cóż powiedzieć o idiomatyce i frazeologii, wymagających zawsze bardzo starannej analizy i klasyfikacji według językowych rejestrów? Spokrewniają się z nimi słowotwórstwo oraz właściwy każdemu z tłumaczonych poetów zasób słownictwa, ze słowami kluczowymi na czele (doskonale zagadnienie to obrazują rozważania nad funkcjonowaniem w poetyckim słowniku Trakla słowa „nienarodzony”) ungebor[e]n, zarówno w przymiotnikowych, jak i rzeczownikowych postaciach (s. 114). Pod analityczną lupę trafia dalej kompozycja, oparta o mniej bądź bardziej skonwencjonalizowane prawidła lirycznej retoryki. Wreszcie nie na ostatnim miejscu: gramatyka. Bez niej ani rusz. To, czego dotknąłem ledwie paroma zdaniami, zostało w szkicach Kopackiego rozpisane na blisko dwieście stron – rozpisane bardzo ciekawie, z wyczuciem tonacji języka (uwadze czytelnika polecałbym szkic o wierszu Heinego zatytułowany Szczera ironia [przy stole mikserskim]). Wychodząc zaś poza granice pojedynczego utworu, chociaż przy literackości pozostając, przywołajmy jeszcze zagadnienie intertekstualności – od spraw biografii autora, rzuconej niekiedy na tło historyczne (jak w przypadku wspomnianej już Latryny Eicha), po kontekst kulturowy, z mitologicznym włącznie (w tym duchu zostały skreślone akapity poświęcone wierszowi Georgego Pan wyspy). Do tegoż kontekstu należy manifestujący się w książce światopogląd autora, skupiony na zagadnieniach filozoficzno-artystycznych (Giovanni Battista Piranesi Hansa Magnusa Enzensbergera), społecznych czy intymnie międzyludzkich (Dürs Grünbein). Niepodobna również w odczytaniu pominąć odniesienia czysto literackie, powinowactwa z utworami zaliczanymi do kanonu zachodniej cywilizacji lub klasycznymi dziełami poezji XX wieku – od Biblii, poprzez dramaturgię Szekspira (Czechy nad morzem Ingeborg Bachmann; Ofelia Huchla), aż do osobnej wobec głównych prądów stylistycznych poezji Umberto Saby. Napomknijmy wreszcie o elementach językoznawstwa porównawczego wprowadzanych, gdy Kopacki sprawdza, jak z Hölderlinowskim neologizmem heilignüchtern /„świętorzeźwa” poradzili sobie tłumacze na francuski i angielski (s. 29–30).

Dużo tego. Więcej niż dużo. Choć żaden ze szkiców Kopackiego nie liczy więcej niż kilka stron druku (warto je czytać wraz z przypisami!), zwięźle i celnie uzasadniają one translatorskie wybory, weryfikując argumenty „za” i „przeciw” proponowanym rozwiązaniom. Pokazują, że jakkolwiek intuicja, wyobraźnia, wrażliwość często bywają sprzymierzeńcami tłumacza, przy pracy obowiązuje go przede wszystkim zasada „nic na domysł”, twórcza zaś swoboda niemało ma wspólnego z całkiem racjonalnym zagospodarowywaniem przestrzeni interpretacyjnych, niekiedy pozwalającym również na kreatywną niedosłowność.

3. Bywa ona ostatnią deską ratunku dla tłumacza, gdy wszystkie przedsięwzięte przezeń środki nie spowodowały jeszcze, że przekład stał się należycie podobny do oryginału, że jest oto samodzielnym, „mówiącym” bytem tekstowym, zachowującym ścisły semantyczny i artystyczny (formalny) związek z pierwowzorem. Bo w tym powiązaniu tkwi cała istota przekładu, możliwie dokładnie replikującego oryginał. Nachdichtung, luźniejsza parafraza oryginału, w oczach Kopackiego raczej nie znajdzie uznania. Maksymalizm? Tak. Lecz translatorskie maksimum wydaje się do osiągnięcia dzięki gotowości do cierpliwej rekonstrukcji tekstu, będącej jego kreacją w docelowym materiale językowym. O kreacji piszę nie bez powodu, wszak sam Kopacki w szkicu Przekład jako byt sceniczny (Muszle w kapeluszu. Rozmowy, szkice recenzje, Wrocław 2012, s. 112 i nast.) łączy zajęcie tłumacza z zadaniami reżysera inscenizującego oraz aktora odgrywającego tekst oryginału na podstawie wskazówek pośrednio lub bezpośrednio zawartych w poszczególnych jego strukturach, przefiltrowanych przez znajomość literackiego światopoglądu autora lub innych, nie zawsze oczywistych źródeł (Kopacki sięga nawet po szesnastowieczny zielnik – Herbarz polski Marcina z Urzędowa).

Par excellence filologiczne, „uczone” podejście tłumacza do oryginału odsuwa na plan dalszy – według obiegowych opinii nierozwiązywalną – sprzeczność pomiędzy urodą a wiernością przekładu. Nie oznacza to, by Kopacki całkowicie te kategorie pomijał. Jednakże w świetle jego eksplikacji robią one wrażenie mało ścisłych oraz niekoniecznie obiektywnych. O wiele bardziej poręcznym kryterium okazuje się ekwiwalencja, cecha dająca się zastosować do wszystkich składowych rekonstruowanego tekstu, włącznie z jego warstwą brzmieniową. Warto zatem wczytać się w rozważania na temat ściślejszych powiązań łączących intencje i aliteracje w wierszu Trakla ze strony 108, w stanowiące ich dopowiedzenie uwagi ze strony 114 oraz w analizę rytmu strof składających się na obraz podwórkowej śliwy Brechta (s. 131). Z kolei ekwiwalencje składniowe zajmą tłumacza przy regresywnych medytacjach Benna (s. 120), w czesko-szekspirowskim monologu Ingeborg Bachmann (s. 141, w powiązaniu z metryką). To oczywiście wybrane przykłady. Uogólniając, można powiedzieć, że przekład pozostaje dla Kopackiego sztuką budowania dających się w miarę precyzyjnie uzasadnić odpowiedników, koordynowanych według zasad wynikających z immanentnej dla oryginału poetyki wiersza. Dopiero wówczas gdy brak odpowiedników, w sukurs należy wezwać wyobraźnię, zwłaszcza słowotwórczą, posłużyć się analogiami, zbudować neologizm (najciekawszy tu chyba: „wszechsłowie”; równoważnik niemieckiego neologizmu Wortall utworzonego przez Rose Ausländer na wzór niemieckiego rzeczownika Weltall oznaczającego wszechświat; zob. s. 168). Solidność tłumacza powinna dać się poznać w obszarach niejasnych i niedopowiedzianych, które, postuluje nie bez racji Kopacki, winny ową semantyczną niestabilność czy niejednoznaczność zachować. Jednocześnie zaznacza się u niego dążenie do minimalizacji strat wynikłych z tłumaczenia. Jeśli zaś takowe są nieuchronne, wówczas przeprowadza staranny ich obrachunek, licząc na ich zrównoważenie znaczeniowe i estetyczne, uważając konieczność owego obrachunku za element strategii przekładowej. W kontekście swej pracy nad wierszem Heinego stwierdza, na przykład (s. 36, przypis 19):

Rozbudowa wersu – tu strategiczna – będzie kosztem ubocznym rozwiązań przyjętych w obu tercetach. Może (oby) mniej przypadkowym – bo wynikającym z ogólnie ironicznej lektury – niż by się wydawało.


Wypracowywanemu przekładowi stawia Kopacki wysokie wymagania. Wnikliwie zapoznaje się z tłumaczeniami wcześniejszymi, rzadko jednak wyraża się „źle o poprzednikach” (by użyć sformułowania Artura Sandauera). Owszem – polemizuje z nimi, czy to przy okazji semantycznego rozbioru pieśni Goethego (zob. s. 16, przypis 2), czy to czytając wiersz Else Lasker-Schüler (zob. s. 102, przypis 75). Zawsze rzeczowo, w imię dokładności własnych odczytań i rekonstrukcji.

4. Przekłady bywają wizerunkami tłumaczy, eseje rysują portrety eseistów. Spytajmy na koniec: jakim widzimy Andrzeja Kopackiego w zwierciadle tej książki? Chociaż może lepiej byłoby zapytać: jakim go słyszymy? W odróżnieniu od szkiców, gdzie z przekonującą (bywa, że odrobinę ironiczną) swadą wykłada swoje racje w pierwszej osobie, jego obecność w przekładanych wierszach jest dyskretna. Usłyszymy przede wszystkim tonacje właściwe autorom przynależnym do określonych epok lub kierunków (oryginały tłumaczonych wierszy podobnie jak bibliografię zawiera suplement). Zauważmy ponadto, że stylizacje historyzujące stosuje tłumacz oszczędnie, adresując przekłady do współczesnego czytelnika. I chociaż poezja niemieckojęzyczna ma obecnie mniej liczne grono odbiorców niż poezja anglosaska, przekłady Kopackiego, wsparte erudycyjnymi esejami, z całą pewnością jej recepcję ułatwiają.
Andrzej Kopacki: Dwadzieścia jeden wierszy w przekładach i szkicach.
Officyna,
Łódź 2021, s. 240.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.