Przekład […] powinien przekonać czytelnika do dobrego znaku, jaki chce mu dać […] wiersz, do znaku, którym jest porywające słowo poetyckie, muzyczne, malarskie, metafizyczne.
Andrzej Kopacki
Jak w każdym związku tłumaczeniem w pewnym zakresie rządzi pierwiastek subiektywny, obecny na etapie preferencji odnośnie do partnera, nieobojętnego przecież. Więc za wiarygodne uzasadnienie wyboru wierszy, z którymi spotykamy się na tych stronicach, mogłoby służyć zwięzłe stwierdzenie autora: „jak na prywatną historię literatury przystało, znalazły się w niej nazwiska i teksty, z którymi, mówiąc kolokwialnie, mam jakąś sprawę” (s. 9).
Z kim „ma sprawę” Andrzej Kopacki? Wpierw z poetami klasycznymi. Ich twórczość wyznaczała bieg losów poezji napisanej po niemiecku, od Nocnej pieśni wędrowca Goethego poczynając (jej przekład bez najmniejszych zastrzeżeń wytrzymuje konkurencję z tłumaczeniem Leopolda Staffa, wprawdzie nie jedynym, lecz – za sprawą rangi tłumacza – modelowym, referencyjnym). Zaraz też w wygłosie wiersza Hölderlina Połowa życia zimowo zaszczękają blaszane chorągwie wiatrowskazów. Zawtóruje jej „pieśń przebrzmiała, lecz wieczna”, rozlegająca się W cichej i smętnej wieczornej godzinie uwiecznionej piórem Heinricha Heinego. Potem ogarnie nas zenit jesieni, co nastała o Wrześniowym poranku Eduarda Mörikego. Z kolei w wierszu Conrada Ferdinanda Meyera (Piękny dzień) staniemy się świadkami śmiertelnego utonięcia chłopca – uczestnika letniej kąpieli. Po czym przysłuchamy się zamorskiej opowieści o fantastycznym ptaku, znanym jako Pan wyspy, mitopoetycko powołanym do życia i do spektakularnego kresu przez Stefana Georgego. Dalej Hugo v. Hoffmansthal podzieli się z czytelnikiem swym rozmyślaniem O przemijalności. W ślad za egzotycznym ptaszyskiem zjawi się niebawem Pantera Rilkego, w tłumaczeniu sprężyście niespokojna, więc rad byłem, że dzieli nas od niej „krata, za którą już nie ma świata./ Tylko te pręty. Prętów chyba sto.”. Spojrzenie na serię dziwnych kataklizmów przyniesie wiersz Jakoba van Hoddisa Koniec świata. Biblijnymi echami odezwie się Booz Else Lasker-Schüler. Z nagła pojawi się i nagle zniknie sierota Europy, Kaspar Hauser, we fragmentarycznym, niedopowiedzianym biogramie skreślonym przez Georga Trakla. Dekadenckie uspokojenie niosą tu biologicznie regresywne Pieśni Gottfrieda Benna. Bertolt Brecht zaproponuje nam udział w śledztwie dotyczącym rachitycznego podwórkowego drzewka, po którego listkach poznać, że to Śliwa. Odważniejsi udadzą się z Günterem Eichem, „na stronę”, gdzie znajduje się Latryna, by z odległej od niewczesnego heroizmu perspektywy przypatrzyć się upadkowi niemieckiej cywilizacji w „godzinie zero” (1945). O konsekwencjach wynikających z faktu, że Czechy leżą nad morzem, monologuje Ingeborg Bachmann. Co się dzieje ze starannie sondowaną przez funkcjonariuszy podejrzliwego państwa pustką po Ofelii (topielicy? uciekinierce z opresji do wolności?), docieka Peter Huchel. Temat żydowskiej tułaczki podejmuje Rose Ausländer (Kiedy wstąpimy). Jan Wagner prowadzi nas na polanę; tam, okryty leśnym cieniem, do snu wiecznego przyzwyczaja się poległy (śpiący w lesie). Michael Krüger zdradza treść swojej korespondencji z mieszkanką opuszczonej szopy opodal pastwisk na krasowych skałach (Koza Saby). Kwiaty będące symbolem skrajnej wrażliwości zakwitają w narracji Dursa Grünbeina z lustrzano-erotycznym finałem (Mimozy). Listę domyka wizerunek autora cyklu Carceri ostro rytowany przez Hansa Magnusa Enzensbergera (Giovanni Battista Piranesi).
Dwudziestu jeden poetów to spory tłumek, natłok rozmaitych wrażliwości, estetyk, poetyk. Wypada je przemnożyć przez liczbę wyzwań czytelniczych. Tak, czytelniczych, bo przekładową kreację-rekonstrukcję poetycką, budowanie systemu znaczeń (albo różnorako ustrukturowanych figur sensu) poprzedza nie mniej kreatywne od-czytywanie. Dałoby się chyba powiedzieć, że polski odpowiednik przekładanego tekstu bierze się z dogłębnej lektury, metodologicznie zakorzenionej w przydatnej każdemu filologowi hermeneutyce.
Jak traktuje Kopacki-czytelnik tekst oryginału? Nie zdziwi chyba nikogo, że tęgim literaturoznawcą będąc, strzeże się lektury powierzchownej. Skupia się na elementach konstytuujących literackość tekstu. Widzi go jako fenomen złożony, który wpierw trzeba poddać drobiazgowej analizie, ale, koniec końców, odebrać go jako całość generującą unikalny sens. Rozwijając tę hipotezę w mało romantycznym kierunku, rzec by można, że jest czytelnikiem nastawionym badawczo, tropicielem znaczeń zaszyfrowanych w rozmaitych strukturach oryginału. Spory udział w jego badaniach ma wsłuchiwanie się w dźwiękowy obraz oryginału, często przynoszący informację o dystansie dzielącym polszczyznę od niemczyzny. Trudno obecnie o tłumacza bardziej zasłuchanego, przykładowo w aliterację (Stabreim), arcygermański środek stylistyczny starszy niż sam Hochdeutsch, zważywszy, że zastosowano go w Modlitwie wessobruńskiej (
Dużo tego. Więcej niż dużo. Choć żaden ze szkiców Kopackiego nie liczy więcej niż kilka stron druku (warto je czytać wraz z przypisami!), zwięźle i celnie uzasadniają one translatorskie wybory, weryfikując argumenty „za” i „przeciw” proponowanym rozwiązaniom. Pokazują, że jakkolwiek intuicja, wyobraźnia, wrażliwość często bywają sprzymierzeńcami tłumacza, przy pracy obowiązuje go przede wszystkim zasada „nic na domysł”, twórcza zaś swoboda niemało ma wspólnego z całkiem racjonalnym zagospodarowywaniem przestrzeni interpretacyjnych, niekiedy pozwalającym również na kreatywną niedosłowność.
Par excellence filologiczne, „uczone” podejście tłumacza do oryginału odsuwa na plan dalszy – według obiegowych opinii nierozwiązywalną – sprzeczność pomiędzy urodą a wiernością przekładu. Nie oznacza to, by Kopacki całkowicie te kategorie pomijał. Jednakże w świetle jego eksplikacji robią one wrażenie mało ścisłych oraz niekoniecznie obiektywnych. O wiele bardziej poręcznym kryterium okazuje się ekwiwalencja, cecha dająca się zastosować do wszystkich składowych rekonstruowanego tekstu, włącznie z jego warstwą brzmieniową. Warto zatem wczytać się w rozważania na temat ściślejszych powiązań łączących intencje i aliteracje w wierszu Trakla ze strony 108, w stanowiące ich dopowiedzenie uwagi ze strony 114 oraz w analizę rytmu strof składających się na obraz podwórkowej śliwy Brechta (s. 131). Z kolei ekwiwalencje składniowe zajmą tłumacza przy regresywnych medytacjach Benna (s. 120), w czesko-szekspirowskim monologu Ingeborg Bachmann (s. 141, w powiązaniu z metryką). To oczywiście wybrane przykłady. Uogólniając, można powiedzieć, że przekład pozostaje dla Kopackiego sztuką budowania dających się w miarę precyzyjnie uzasadnić odpowiedników, koordynowanych według zasad wynikających z immanentnej dla oryginału poetyki wiersza. Dopiero wówczas gdy brak odpowiedników, w sukurs należy wezwać wyobraźnię, zwłaszcza słowotwórczą, posłużyć się analogiami, zbudować neologizm (najciekawszy tu chyba: „wszechsłowie”; równoważnik niemieckiego neologizmu Wortall utworzonego przez Rose Ausländer na wzór niemieckiego rzeczownika Weltall oznaczającego wszechświat; zob. s. 168). Solidność tłumacza powinna dać się poznać w obszarach niejasnych i niedopowiedzianych, które, postuluje nie bez racji Kopacki, winny ową semantyczną niestabilność czy niejednoznaczność zachować. Jednocześnie zaznacza się u niego dążenie do minimalizacji strat wynikłych z tłumaczenia. Jeśli zaś takowe są nieuchronne, wówczas przeprowadza staranny ich obrachunek, licząc na ich zrównoważenie znaczeniowe i estetyczne, uważając konieczność owego obrachunku za element strategii przekładowej. W kontekście swej pracy nad wierszem Heinego stwierdza, na przykład (s. 36, przypis 19):
Wypracowywanemu przekładowi stawia Kopacki wysokie wymagania. Wnikliwie zapoznaje się z tłumaczeniami wcześniejszymi, rzadko jednak wyraża się „źle o poprzednikach” (by użyć sformułowania Artura Sandauera). Owszem – polemizuje z nimi, czy to przy okazji semantycznego rozbioru pieśni Goethego (zob. s. 16, przypis 2), czy to czytając wiersz Else Lasker-Schüler (zob. s. 102, przypis 75). Zawsze rzeczowo, w imię dokładności własnych odczytań i rekonstrukcji.