Tak naprawdę nigdy nie widziałem go ze skrzypcami, bo Jakub, którego znałem, nienawidził instrumentów. Jego ojciec był pobożnym ortodoksyjnym Żydem i wolał, żeby syn uczył się w chederze, ale za namową żony zgodził się posłać chłopca do polskiej szkoły. Na lekcjach muzyki nauczyciel zawsze ciągnął Jakuba za uszy, czasem do krwi, bo chłopak w ogóle nie chciał się uczyć. Nieraz pytałem go o powód niechęci do tego przedmiotu, tłumacząc, że przecież zagranie kilku dźwięków na flecie wcale nie jest trudne.
– Wiem, że nietrudne, ale ja fletu do gęby nie włożę – przekonywał wtedy z właściwą sobie zawziętością.
– Dlaczego?
– A co się głupio pytasz?
– Bo ojciec ci dupę spierze.
– Może i spierze, a tobie, Wiesiek, nic do tego. Flet jest dla dziewuch – wycedził jednego razu i powiedział to w taki sposób, że dla mnie jasne już było od tej pory, że nigdy nie będzie grał ani na flecie, ani na żadnym innym instrumencie.
A jednak wymyśliłem go sobie grającego na skrzypcach.
Zatrzymuję się opodal i, oparłszy się o drzewo, odpalam kolejnego dziś papierosa. Lekarz stwierdził, że wolno mi palić, teraz to już wszystko jedno, więc palę.
Jakub gra tak, jakby to było całe jego życie, a nawet więcej niż życie, bo co przeżył dziesięcioletni chłopiec? Ale po chwili karcę się w myślach, bo przecież wiem, że Jakub w dziesięć lat przeżył więcej niż ja przez siedemdziesiąt. Może dlatego tak gra.
Te skrzypce to ja sobie tak dodaję, ponieważ w ten sposób wygodniej mi o Jakubie myśleć po tych strzępkach informacji, które usłyszałem kiedyś od takiego Wojtka, co się do getta zakradał.
To był jeden z tych długich i parnych majowych dni, które zwykle kończą się burzą. Tamtego wieczora 1940 roku bawiliśmy się z Kubą na dziedzińcu kamienicy przy ulicy Żeromskiego (w tym czasie zwanej Reichstrasse), w której mieszkało kilka rodzin polskich i żydowskich. On musiał wtedy nosić na ręku opaskę z gwiazdą Dawida, ale dla mnie, wówczas kilkuletniego chłopca, nie miało to znaczenia. Owszem, później dowiedziałem się że już w czterdziestym Żydzi w Radomiu znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji, byli nagminnie upokarzani, zaganiani do przymusowej pracy, zdarzały się łapanki i absurdalne aresztowania. Nie wolno im było nawet chodzić po chodniku. Właściwie, poznawszy tragiczną sytuację, w jakiej się znaleźli, nie mogłem się nadziwić, że Jakub nie pokazywał po sobie trudów codziennego życia w nowej rzeczywistości, a ja nadal żyłem beztroską dziecka. Było ciepło i mogliśmy się bawić na podwórku, nic więcej nie miało znaczenia.
Więc był majowy wieczór i pozostali chłopcy powracali już do domów. Chwilę potem także mama Jankiela – bo rodzice mówili na Jakuba Jankiel – wyjrzała przez okno i kazała mu wracać. Oni w ogóle mówili między sobą w innym języku, w jidysz, co wydawało mi się wtedy bardzo dziwne. Jego rodzice nawet po polsku nie mówili dobrze, żydłaczyli, jak twierdził mój ojciec. Był więc Jakub Jakubem, gdy siedział ze mną w ławce i pilnie uczył się polskiego (oczywiście przed wojną, kiedy jeszcze mógł chodzić z nami do szkoły, a my mogliśmy uczyć się języka), po polsku liczył i po polsku śpiewał, bawił się z nami w polskie zabawy i po polsku też rozmawiał z Alinką… Może nawet po polsku skradł jej buziaka. I był Jakub Jankielem, gdy uczył się żydowskich modlitw, pomagał ojcu przy naprawie butów, chodził do bejt ha-midrasz na Wałowej i studiował Torę, odprawiał te wszystkie rytuały, o których nic nie wiedziałem. Tak jakby było dwóch Jakubów zupełnie od siebie różnych, a może nawet trzech, bo tak naprawdę na imię miał Jakow i kiedy przychodziło święto Pesach, i wszystko było takie oficjalne, był kimś jeszcze innym.
Tego wieczoru bujaliśmy się na trzepaku, a mama wołała Jakowa Jankiela Jakuba.
– Wiesiek – zwrócił się do mnie, jakby niezainteresowany wołaniem – coś ci pokażę.
Zerknąłem na niego z ciekawością, a on niepewnie wyciągnął z kieszeni malutkie zawiniątko. Widziałem na jego twarzy niespotykane dotychczas emocje. Bo Jakub tak naprawdę na naszym podwórku dzielił i rządził, to on wymyślał zabawy i rozdzielał role, to jemu wszyscy moi koledzy bali się przeciwstawić. Był też największym rozrabiaką w sąsiedztwie i szkole. Ale teraz na jego twarzy kryła się obawa i wyczekiwanie. Otwierał się przede mną i poczułem w sercu jakieś dziwne uczucie, coś w rodzaju przewagi; otwierał się i mogłem go zranić. I zrobiłem to. W zawiniątku kryła się szmaciana laleczka.
– Dziś dała mi to Alinka.
Zamarłem i nie mogłem wydusić z siebie słowa. Chodziło o to, że Alinka mi się wtedy bardzo podobała. Mieszkała w tej samej kamienicy co my i czasem siedziała z nami na trzepaku. Zwykle jej unikaliśmy, bo chłopcy nie powinni bawić się z dziewczynkami, ale czasem, kiedy bardzo nam się nudziło, przychodziła do nas i opowiadaliśmy sobie historie o duchach. A właściwie to Alinka opowiadała, my słuchaliśmy z niepokojem. Czasem nie mogłem spać po nocach na myśl o zjawach mieszkających w naszej kamienicy. Ona tylko się śmiała, wydawała mi się wtedy taka odważna i pewna siebie, imponowało mi to.
Wziąłem zabaweczkę do ręki i udawałem, że oglądam z zainteresowaniem.
– Jakub, a ty lubisz Alinkę? – zapytałem.
Powiedział mi, że od kiedy nie pozwolono mu chodzić do szkoły, a zmuszono go do pracy, czasem przed południem przebywał w domu i pomagał matce. Zdarzało się, że kiedy Alinka wracała wcześniej, zagadywał ją na podwórku. I tak przyzwyczaili się do tych spotkań, że nawet ich wyczekiwali. Potem ściszył głos i dodał z niespotykaną u niego wrażliwością, że czuje się w jej obecności bardzo spokojny, że lubi słyszeć jej śmiech i patrzeć jej w oczy, czasem dostrzega w ich odbiciu inne życie, które nie będzie jego udziałem.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]