Pewna Dziewczyna z Dawniejszego Ludu podczas ciemnych nocy nie chciała patrzeć na niemal pusty Ekran Niebios oparty o płaską ziemię, na której leżała. Ponad nią na atramentowym tle jaśniał tylko, niczym oko, Księżyc w pełni, nazywany Bladym Słońcem. Wakan Tanka, Wielki Duch, i Kemkalem Nááts’Iílid, Tęczowy Ptak, zawieszali je co dobę w innym miejscu. Sięgnęła więc po tlejący popiół z ogniska i długo patrzyła, jak tańczy w jej dłoniach. Po czym cisnęła nim najmocniej, jak potrafiła, w powietrze, prosząc Szumiący Wiatr, by dopomógł jej i ułożył migoczące iskry wysoko ponad ziemią. Szumiący Wiatr wysłuchał prośby i uniósł lekkie kule świecącego żaru hen za wierzchołki drzew i gór, tam gdzie stały się rozproszonymi gwiazdami. Od tej chwili oczy Dziewczyny z Dawniejszego Ludu wpatrywały się radośnie w niebo, które poczęło mienić się tysiącem świetlistych ciał. W podzięce za jej odwagę, doprowadzającą do powstania podniebnego kina, Wielki Duch i Tęczowy Ptak rozpoczęli, przy pomocy magicznej latarni zasilanej księżycowym światłem i wielobarwnych przeźroczy, niekończący się cykl nocnych seansów. Wyświetlali ruchome postaci i zjawiska, przypominające skrzydlate dusze tych, co odeszli, przywołane na mglistej łunie światła. Dziewczyna z Dawniejszego Ludu widziała pokazy wybuchów rdzawo ognistej lawy ze starego wulkanu Popocatépetl. Jej potoki zastygały nieruchomo, docierając do oczu Wielkich Wód. Rozpoznawała w ich toni ogromne ryby – Srebrzystego i Smutnego Ptaka – wylatujące nad powierzchnię i kreślące tam swymi ogonami rzędy fal. W odwiecznym rytmie przypływów i odpływów unosiły na morskich grzbietach drobiny piasku, które spotkawszy się, ulepiły nowe lądy. Opowieść ta tak ją poruszyła, że zaintonowała pradawną pieśń w tutejszym języku
Maka tanhan wicasa wan, co znaczyło
Jestem człowiekiem ziemi. Innego wieczoru na ekranie niebios ukazały się znienacka przyjazne Monstres Céleste, Potwory Niebieskie. W jedności z gwiazdami utworzyły mgławicowy peleton, rysując smugi na niebie. Dziewczyna z Dawniejszego Ludu obserwowała kalejdoskopowe widowisko z udziałem Włochatej Komety, która z oddali przypominała pelerynę o rozmytych brzegach, utkaną z gwiezdnego pyłu, a po zetknięciu się ze Słońcem, zwanym Płonącym Księżycem, rozpraszała się. Roje gwiazd odłączały się wówczas od spektralnej zbiorowości, a puszczone wolno przebijały opór szczelnej bańki powietrza i nieoczekiwanie opadały na ziemię. Dziewczyna z Dawniejszego Ludu wypowiadała wówczas na głos dobre życzenia – obym była szczęśliwa, obym była zdrowa, obym zawsze była wolna, obym Cię niebawem spotkała. I jak zaklęcie dodawała
Sagia’ nin’ imu’ ce,
Kocham mojego lubego. Wiedziała, że leżąc na ziemi i patrząc w niebo, widzi tylko fragment drogi Miniyan, Wszechświata. Zauważyła, że mruży oczy, by dostrzec go wyraźniej, sięgnęła więc po kawałki szkła pomocne w prowadzeniu obserwacji z oddali. Stało się to jej pasją i rytuałem, a wyrysowywanie skupisk gwiazd na ogromnych płachtach czerpanego papieru – próbą opracowania własnego Atlasu Nieba. Arkusze stopniowo wypełniały się kolorowanymi ręcznie ilustracjami, będącymi odwzorowaniem różnokształtnych konstelacji. Dziewczyna z Dawniejszego Ludu odczytywała w nich przebiegające stada wolnych zwierząt, wspólnotowe kręgi różnych ludów skupione wokół iskrzących się żwawo ogników czy ukorzenione głęboko w świecie rodziny prastarych drzew. Tym na poły magicznym praktykom przyglądał się Ten, Który Mówi, każdej nocy zmniejszając o kilka kroków dystans do jej plenerowego obserwatorium na polanie. Pozostawiał przy tym ślady obecności, układając na leśnej drodze gliniane tabliczki z odciskami swoich dłoni i stóp, zwrócone w stronę, z której zawsze wracała o świcie Dziewczyna. Dzięki wstędze popielatego dymu, obecnej jeszcze długo po wygaszeniu ogniska, odnalazł jej obozowisko przy Dębie Waganupa. Było to bardzo stare, olbrzymie drzewo z wydrążoną komnatą. Osłaniały ją drzwi zamaskowane warstwą kory. Pomieszczenie w środku było przestronne, w jego centrum stało oryginalne posłanie na palach z nawarstwionymi piętrowo pledami, kupionymi na targu od miejscowej kobiety o wyrazistych rysach. Przebiegały po nich barwne pasy wzgórz i tkane czarnym konturem watahy wilczyc i wilków. Nad nimi kołysał się żeński pióropusz wykonany z orlich i sokolich piór. Ich lotki przyozdabiały gliniane korale. Obok, na gałęziach, wisiały przyozdobione kwiatami i liśćmi suknie i płaszcze z głębokimi kieszeniami, w których odkrył żołędzie i kasztany. Zaciekawiły go oryginalnie skrojone peleryny z kapturami, zapinane na drewniane guziki. Przymierzył jedną z nich i od razu poczuł na skórze ciepło płynące wszystkimi włóknami wełnianej przędzy. Usiadł na lekko opadającej pluszowej pufie o miękkości mchu. W towarzystwie innych puf okalała nisko wypiętrzony stół. Jego chropowaty blat, a był to w zasadzie asamblaż desek z odzysku, zajęła czasowo wystawa naczyń plecionych i lepianek. Sięgnął po kubek z czarną Pejuta Sapą, indiańską kawą, po czym zanurzył kukurydziany podpłomyk w piekącej język paście z papryk Seigo w kolorze czerwonej ochry. Za niewielką ścianą pachniała ziołami i suszonymi owocami kuchnia ze spiżarką ukrytą pod wyplataną podłogą. Jutowe worki wypełniały zbiory badylowatych strąków fasoli, gęstych kul grochu, słonecznych ziaren kukurydzy, mącznego pyłu ziemi, sproszkowanej curry, gruboziarnistej kawy, suszonych liści yerba mate, jagód w rodzynkowej szacie i ognistych papryk chili. Na półce szkliły się flakony oleistych cieczy roślinnych. Wonności strzegł tradycyjny kij z wizerunkiem łabędzia na trzonku, służący do sadzenia i wykopek korzonków oraz bulw. Ten, Który Mówi poczęstował się zapasami, w zamian pozostawiając wyrzeźbione w glinie opiekuńcze figurki zwierząt i ludzi. Zajrzał jeszcze do wygrodzonej łaźni z drewnianą balią i sznurem jaśniejącego prania o zapachu orzechów. Na zewnątrz Słońce z wolna błyskało spomiędzy smukłych linii pni, dając tej ziemi znać, że oto wstaje, co potwierdzały również kruki przelatujące łukiem po niebie. Ochronne głazy, znajdujące się nieopodal wyjścia, mężczyzna ożywił, malując na nich kredową farbą totemy dwóch splecionych drzew. Po drodze do swego szałasu, pomiędzy rozległymi ramionami jesionu, utkał ledwie zauważalną pajęczynę z wątłych, niemal niezauważalnych nici, spuszczając w dół konstrukcje ze znalezionych patyków, łupin i liści wrażliwych na podmuchy powietrza. Miały za zadanie pochwycić włosy i przyciągnąć uwagę zamyślonej dziewczyny, stopniowo budując dramaturgię ich przyszłego spotkania. To, co ona rysowała, patrząc w niebo i przenosząc na papier wyłożony niczym dywan na łące, on przedstawiał przestrzennie i przy pomocy znalezionych surowców naturalnych. Ułożył też formy z kamieni. Ich utrwalony ruch przywoływał figury rytualnego tańca ku czci kwiatów Ku Am. Znalazł na drodze ogromny klon grabolistny wyrwany przez wiry powietrzne, które ostatnimi czasy pustoszyły Ziemię. Ułożył martwe drzewo u stóp Wzgórza Smoka, gdzie wyrył krzemieniem mocne kontury odpoczywających gromadnie bizonów, lwów i jeleni. Ukazał skupiska zwierząt z pewnej odległości, profilowo i z czułością przyjaznego współmieszkańca pól i lasów, nie zaś ciekawskiego voyeura czy uprzedmiatawiającego odkrywcy. W rytach tych nie było zastygłego ruchu, dramatyzmu krwawych walk czy afirmacji polowań, nie było też biegnących za stadem ludzi z uniesionymi włóczniami, wyprzedzanych przez ciężkie kłębowiska strzał powalających bezbronne zwierzęta. Nie było więc tego, co dawni animaliści, w tajemniczym blasku teatru światła płomieni i cienia skał, pospiesznie dokumentowali z przerażeniem, przestrzegając przyszłe pokolenia przed zabijaniem i spożywaniem innych istot czujących. Pod niebem pełnym cudów mężczyzna kontynuował dzieło jaskiniowych malarzy, dodając do ponaddziejowej wielkoformatowej księgi obrazkowej opowieści o szacunku dla życia i wszystkich wędrujących przezeń istnień. Zakorzeniał nieruchome stada zwierząt na powrót głęboko w świecie, który był również ich kolebką. Żyły w nim przed
homo niby
sapiens, z których część pewnego dnia poczuła się bogami, dominując, zmuszając do niewolnictwa i czyniąc z bezbronnych krwawe ofiary. Jego ratunkowe działania przypominały pierwotną ceremonię, gdzie Ten, Który Mówi niczym szaman tworzył dzieła sztuki w formie animalistycznych i florystycznych totemów, zgodnie z praktykami magii sympatycznej nadawał im ochronną moc mającą przywrócić wszystkim zwierzętom i roślinom spokojny i nieskończony żywot. Czujna Dziewczyna z Dawniejszego Ludu po śladach docierała do tych miejsc, coraz bardziej upewniając się, że w pobliżu jest ktoś równie jak ona zaniepokojony poczynaniami tych z Nowego Świata, które zdawały się prologiem do unicestwienia. Miniyan przecież umiera. Przypomniała sobie ważną pieśń tutejszej społeczności. Jej fragment był ostrzeżeniem:
Wića hćala kin /
Starzy ludzie heya’ pelo’ /
mówią maka’ kin /
ziemia leće’ la /
tylko tehan’ yunke’ lo /
przetrwa1. Wciąż uparta i cierpliwa, dawała nam znaki, by się cofnąć. Ludzie z Nowego Świata są jednak wobec Matki Ziemi i Wielkiego Ducha nastawieni obco i wrogo, nie rodzinnie. Oderwali się od korzeni i zapomnieli, czym jest szacunek. Wyparli też, że są jednym z gatunków zwierząt. Biegną dalej i dalej, wydzierając przemocą to, czego potrzebują. Pragną tylko zdobywać i coraz więcej posiadać. Nie myślą o przyszłości, ale o chwilowym zysku i zachłannym zaspokajaniu własnych potrzeb. Są schematyczni i powtarzalni niczym rozpędzone maszyny, które nie potrafią się zatrzymać. Ich postawa wzbudza coraz silniejszy opór społeczny, jednocząc ludzi wszystkich kolorów i kontynentów, by mówili wspólnym wielogłosem:
Nie będzie dziury w niebie, jeżeli nawet pójdziesz tyłem2. Słowa te, wypowiadane jak magiczna formuła, miały sprawić, że ci, którzy przekroczyli wszelkie prawa natury, przywrócą porządek i naprawią to, co zniszczyli. Wyrażano tym samym sprzeciw wobec wizji świata tworzącego sztuczne rzeczywistości i nadmiernie eksploatującego klimat. W tej intencji w różnych punktach świata osoby wykonały rewolucyjny odskok, tył swój traktując jako przód i odwracając kierunek chodzenia! Eksponując tyło-ciała, pielgrzymowali tyłem, tyłem opuszczali pracę, tyłem przecinali ulice, demolując przedniozorientowany, zmechanizowany ruch kołowy, by tyłem wrócić wreszcie do natury. Te irracjonalne i wywołujące święte oburzenie wszystkich, którzy chodzą przodem, działania z pozoru tylko nienormalne, w istocie były symbolicznym, acz wymownym rytuałem wycofywania się ludzkości z podążania ku zagładzie wszystkich istnień. Dziewczyna z Dawniejszego Ludu i Ten, Który Mówi również tyłem opuścili zbyt głośne miasta zanieczyszczone hukiem tnących niebo na kawałki żelaznych ptaków, buczeniem prujących powietrze linii wysokiego napięcia, warkotem chóru mechanicznych maszyn zagłuszającego myśli oraz skażone próbami sterowania światem za pomocą technologii, dominującej i tworzącej międzyplemienne nierówności. Cisza była stanem, którego oboje poszukiwali. Rozmawiali ze sobą na odległość dłońmi i wyobraźnią, nie mówiąc dłuższy czas ani słowa. Uczyli się pokory i miłości wobec świata, czytając godzinami rozbłyskujące niebo. Ćwiczyli się w cierpliwości niezbędnej w katalogowaniu konstelacji gwiezdnych i inspirowali siebie wzajemnie w sposobach ich obrazowania. Czuli się nareszcie dzicy, jak dzikie jest powietrze, którym razem oddychali. Dzieląc oddech, zbliżali się coraz bardziej do momentu, gdy ich stopy spotkały się na gościnnej, wspólnej ziemi. Wtedy też otwarte oczy wolno i głęboko poczęły wpatrywać się w siebie. Długie i szczere wymiany spojrzeń pozwalały nieomal dotykać się i zaglądać w duszę drugiego. Bliskość wyzwoliła potrzebę wspólnego wsłuchiwania się w Szumiący Wiatr, w brzęczenie i kołysanie Dzikich Pól czy w szepty Świętych Gór. Trwali tak, utrzymując spojrzenie aż do świtu, gdy objęła ich przelotna struga opalizującego deszczu. Położyli się na pachnącej wilgocią i parującej ciepłem czerwonej glinie, która przyjęła ich lepką miękkością. Wschodzące Słońce zastało ich sklejonych czule w pulsującym łonie ziemi. Ich spokojny sen trwał nieprzerwanie, gdyż nie poczuli na sobie rozpoczętego tańca promieni. Wreszcie odnaleźli siebie, własny sposób na powrót do korzeni…
Pierwotna wersja tekstu powstała w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańsk.