05/2024

Maciej Nowak

Śladami Zygmunta Haupta po Luizjanie

Andrzejowi Paluchowskiemu (1933–2017) poświęcam,
miłośnikowi książek,
z którym nie zdążyłem porozmawiać o Nowym Orleanie.


Nasz przyjazd do Nowego Orleanu zbiegł się z zaćmieniem słońca, nawet w Stanach nie zdarza się ono zbyt często, więc wszyscy byli podekscytowani. Jeszcze w Nowym Jorku sympatyczna pani, która zaofiarowała się zrobić naszej trójce wspólne zdjęcie na schodach Muzeum Historii Naturalnej, dopytywała się, gdzie będziemy podczas zaćmienia. Prawdę mówiąc, to od niej się o tym zjawisku dowiedzieliśmy, a mieliśmy być właśnie w Nju Orlins. W ten sierpniowy poniedziałek całe miasto ogarnął nastrój podniecenia, ludzie pożyczali od siebie specjalne okulary i wskazywali osobliwości, np. podwójny cień rzucany przez rozmaite przedmioty i obiekty. Około wpół do drugiej światło zrobiło się miedziane, ludzie zaczęli ściszać głosy, ruch na chwilę jakby zamarł i to był szczytowy moment. Znaleźliśmy się naprzeciwko katedry św. Ludwika – widok znany z tysiąca fotografii. I tylko za naszymi plecami, obrócony przodem do Missisipi, strasznie fałszował na kobzie jakiś półnagi Szkot. Zdaje się, że przy śniadaniu odpuścił sobie kawę, aby sięgnąć po znany trunek narodowy. W wieczornych wiadomościach i wtorkowej prasie pełno było relacji z różnych miejsc Stanów, gdzie zaćmienie było najbardziej spektakularne, bo jakaś część kraju pogrążyła się w zupełnym mroku. W kilkadziesiąt minut po apogeum temperatura wyraźnie wzrosła, a powietrze nabrało jaśniejszej barwy. Zrobiło się zatem jak u Haupta: „[…] światło jak roztopiona platyna przenika wszędzie, bije z góry jak dłutami i przebija wszystko wokół. Jarzy się w nim olbrzymia reklama, czerwone farby reklamy jak odarte ze skóry ciało. Każdą rzecz widać ogromnie wyraziście, aż od tej wyrazistości jest się ślepym” (To ja sam jestem Emmą Bovary, 488)1.

Przed wyprawą na poszukiwanie miejsc nawiedzonych przez Haupta sprawdzam pocztę, oczekując na maila z informacjami od Pawła Panasa, który stał się dla mnie wyrocznią w tych sprawach. Wi‑fi w hotelach, na które nas stać, działa trochę losowo, więc bywa i tak, że mam kłopot z regularnym pobieraniem korespondencji. Ale oto jest ten najważniejszy podczas całej wyprawy mail! Adres z ulicą i numerem domu plus wskazówki. Wstukuję dane do naszej nawigacji i ponownie włączamy się w nurt I‑10, przelatującej po estakadach ponad wielkimi połaciami Crescent City. Nawigacja działa offline i nie miałaby szans w mistrzostwach dokładnego prowadzenia do celu, więc trochę kręcimy się po ulicach, bo jeden zjazd za szybko, a drugi za późno, no a miasto rozlało się szeroko, wciśnięte między jezioro Pontchartrain i zakola Missisipi. Ale wreszcie chyba się udało, bo robi się tak jakoś hauptowsko – otoczenie zaczyna przypominać opisy z jego luizjańskich szkiców.

*
Dawny dom państwa Norrisów, teściów pisarza, stoi w „dobrej” dzielnicy, w południowo‑zachodniej części miasta. Nie decydujemy się na niepokojenie aktualnych mieszkańców, nie widać oznak ich obecności, a także nie mamy zbyt wiele czasu, poza tym trochę brak nam odwagi, aby zawracać głowę ludziom zajętym swoimi sprawami, którzy zapewne nic nie słyszeli o polskim pisarzu, mieszkającym w tym miejscu bez mała siedemdziesiąt lat temu. Kiedy przed kilku laty na francuskiej prowincji dotarliśmy do oberży‑hoteliku, w którym Andrzej Bobkowski z żoną spędził wakacje 1943 roku, i pokazałem właścicielowi, tylko nieco ode mnie starszemu, fragment Szkiców piórkiem, w którym opisany został „Hôtel de Cheval Blanc” w Joué en Charnie, otrzymałem od niego odpowiedź: „Nie pamiętam tego klienta”. Zirytował mnie tym strasznie.

Później dowiedziałem się, że domostwo Norrisów jakiś czas temu zostało sprzedane, a aktualni właściciele nie są związani z rodziną. Ulice tworzą tutaj szeregi domów, które przybysz z naszego kraju identyfikuje jako wille, niektóre sprawiają wrażenie fantazyjnych pałacyków. Gdyby nie wilgoć i zapachy, może dałoby się je porównać do Nałęczowa, choćby do ulicy Lipowej z jej drewnianymi pensjonatami. Jeden z akapitów eseju Cyklon przynosi opis domu z punktu widzenia synka Edith i Zygmunta: „Tu jest balkon, do którego przypierają się gałęzie magnolii, tu ogród i parkan, na którym do słońca wygrzewają się jaszczurki, tu garaż, a tu kuchnia […], a tu zakręt schodów, po którym wpełza się na piętro, tędy wyjście na ulicę, gdzie nie wolno nam bez tata i mamy nosa wychylić, na gałęziach brzoskwiniowych przysiadła para kardynałów, po liściach palmy kanaryjskiej, nie do uwierzenia! huśta się wiewiórka, ażeby nabrać rozpędu i przeskoczyć na konary zielonego dębu, tak dzwoni tramwaj w alei, a tak dzwon motopompy albo syrena ambulansu wyje do bólu w uszach […]” (Cyklon, 718).

Willa Norrisów strzela w górę ostrym dachem, trochę jak z kreskówek czy ilustracji w bajkach, w których mowa o domach kryjących dziwnych mieszkańców. Dach przypomina o opowieści Haupta na temat przechodzącego huraganu, podczas którego domownicy schronili się na strychu. Początkowo wydawało mi się to niedorzeczne, bo przecież w amerykańskich filmach rodziny chronią się przed tornadami w piwnicach czy specjalnych schronach. Tymczasem znajomy przypomniał mi, że w Nowym Orleanie prócz samego wiatru zagrożenie stanowi także woda: i ta z deszczu, i ta – nie daj Boże – z przerwanych wałów, więc piwnica może się szybko nią wypełnić i stać się śmiertelną pułapką. Stąd zapewne w rekonstrukcji światoodczucia małego Artura znalazło się miejsce dla dźwięku motopompy i sygnału ambulansu.

No więc te wille stoją w cieniu starych, rozłożystych drzew i bujnej roślinności, która nasącza powietrze jedynym w swoim rodzaju aromatem. Blisko stąd na dwie nowoorleańskie wyższe uczelnie: Tulane oraz Loyola. Jak i do dającego pewne wytchnienie od upałów Audubon Park – nazwanego tak na cześć Johna Jamesa Audubona, ornitologa, autora dzieła Ptaki Ameryki, które przywołał Haupt, gdy zapragnął opisać parę czapli białych, obserwowanych wraz z Arturem podczas letnich wakacji. W latach zamieszkiwania Hauptów nad Missisipi żona pisarza pracowała w bibliotece Uniwersytetu Tulane, w ten sposób podreperowując skromny rodzinny budżet.

Pomimo wielu zmian, wywołanych po prostu przez czas i przyrodę, doświadczyłem w podróży śladami Haupta także niezmienności, która charakteryzuje miejsca mniej od Polski narażone na dziejowe kataklizmy, przesuwające granice państw i zrównujące z ziemią całe miasta. Oto cały czas naprzeciwko domu przy South Carrollton Avenue zatrzymuje się tramwaj linii 07. Pojazd, jak mniemam, niewiele się zmienił od czasu, gdy Haupt mógł usłyszeć zgrzyt hamulców i zobaczyć go przez okno. To pojedynczy wagon z pootwieranymi oknami, bez klimatyzacji – podczas huraganu opisanego w Cyklonie jeden z takich wagonów utknął naprzeciwko domu „opuszczony na trasie”. Przystanek, czyli kawałek wybetonowanej nawierzchni wraz z przekrzywionym metalowym kołkiem z jego numerem, usytuowany został niemal na wprost domu. Torowisko biegnie środkiem alei składającej się z luizjańskich dębów, silnie zaznaczających swą obecność w całym tutejszym krajobrazie. Ich konary tworzą przyjemny tunel, w którego cieniu biegną obydwie jezdnie i trasa tramwajowa. Tył posesji przylega do znacznie spokojniejszej uliczki, tutaj niektóre domy po prostu toną w roślinności. „Drzewo domów, ogrodzeń jest jakby spopielałe i szare. Wśród tego zieleń bucha i czapierzy się i liście lśnią w słońcu niebiesko” (To ja sam jestem Emmą Bovary, 488). Taka zielona plątanina stanowi świetną kryjówkę dla ptaków oraz innych ciepłolubnych zwierzątek.

Zgodnie z przedstawioną w tekstach Haupta miejską topografią jakiś kilometr od domu biegnie linia kolejowa, po której do tej pory przetaczają się pociągi, a nieco dalej horyzont zamyka wysoki wał przeciwpowodziowy, za którym sunie masywna Missisipi. Rzekę po raz pierwszy zobaczyliśmy z samolotu, meandrującą wśród płaskiego krajobrazu tej części stanu Tennessee – tworzy tu granicę z Arkansas. Zniżaliśmy się do lądowania w Memphis. Właśnie tu i w Natchez fotografowaliśmy ją z bliska, o zmroku i w samo południe. Ciężko toczy swe wody i dopóki nie zobaczy się wysoko nad jej lustro wzniesionych mostów, dopóty trudno sobie wyobrazić, jak wielkiej wyporności statki mogą nią pływać. A system kanałów pozwala na żeglugę od Wielkich Jezior aż do Zatoki Meksykańskiej. I dzięki temu Nowy Orlean od wielu lat stanowi jeden z największych portów rzecznych na świecie.

Haupt pisał: „Rzeka i rzeka. Tutaj to chodzimy z mym synkiem, który jest jeszcze bardzo mały, chodzimy na spacery. Po pierwsze dlatego, że dobrze jest, jeżeli się ma okazję obcować z wielkością, po wtóre, może dla paradoksu, że niby jesteśmy tacy mali wobec czegoś tak ogromnego” (Luizjana, 687). Pisarz wprowadza do tekstu – prawie do wszystkich luizjańskich esejów – osobę swego syna, Artura. Jego postać staje się wygodnym medium całej serii emocji i spostrzeżeń, które dla dorosłego są już niedostępne. Wrażliwość dziecięca umożliwia także wydobycie pewnych aspektów otoczenia, pomijanych przez dorosłych, co widać we wcześniej przywołanych fragmentach Cyklonu. Zabieg stosowany w prozie Janusza Korczaka, Brunona Schulza i paru innych analityków dziecięcej wrażliwości.

Z domu przy South Carrollton Avenue, gdzie mieszkali Edith, Zygmunt i Artur, nad Missisipi idzie się kilka czy kilkanaście minut. Rzeki nie widać z poziomu ulicy, kryje się bowiem za wysokim wałem przeciwpowodziowym. Przez jakiś czas jedziemy drogą biegnącą wzdłuż niego, krzywizny drogi odzwierciedlają bieg samej rzeki. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę przy przejeździe kolejowym. Jak zawsze w naszych podróżach śladami znanych postaci, zastanawiamy się – „czy to aby na pewno tu?”. Fundamentalne pytanie. Różnie bywa ze stopniem pewności odpowiedzi, ale akurat Haupt zostawił dość dokładne wskazówki, więc fotografuję ten przejazd. Tutaj Zygmunt z małym Arturem zatrzymywali się podczas drogi powrotnej z przechadzek nad Missisipi do domu na podwieczorek: „A jak losy nam sprzyjają, to akurat nadjeżdża pociąg. Już z daleka słychać bicie dzwonu i: czuu! czuu! lokomotywy. Alabama czuu! czuu! Dla pewności trzymamy się ręka w rękę – rączka mego syna spocona z przejęcia” (tamże, 689). Parowozy odeszły w przeszłość, jednak przywołane przez pisarza onomatopeje zachowały się na zawsze w swingowym szlagierze Chattanooga Choo Choo – koniecznie w wykonaniu orkiestry Glenna Millera, na przykład w filmie Sun Valley Serenade Bruce’a Humberstone’a z roku 1941, który Haupt mógł widzieć i zrobić do tej piosenki aluzję. Nadal przejeżdżają tędy pociągi towarowe, o których wspominał pisarz, a nie osobowe. Przy rampie w oddali błyszczą osiemnastokołowe traki, znak czasu, który mówi nam o dominacji transportu kołowego nad kolejowym. Później, gnając autostradą I‑81, nie raz wyprzedzimy takiego potwora, sięgając dachem naszego nissana do połowy jego koła.

Fotografując przejazd, zwracam uwagę na materiał, który został użyty do stabilizacji podkładów i torów. Nie, nie jestem entuzjastą kolei, choć wspomnienie wyłaniającej się zza obsypanych śniegiem drzew smolistej plamy parowoziku naszej wąskotorówki porusza we mnie silne emocje. Może podświadomość łączy dwa obrazy, małego Artura trzymającego za rękę Zygmunta i mnie spacerującego z moim ojcem po leśnej drodze, wzdłuż której wiły się tory białośliwskiej kolejki. Nie raz, ku mojej radości, byliśmy zaskakiwani przez ciuchcię z doczepionym pióropuszem białego dymu. W dziedzinie nasypów dużo się w Luizjanie zmieniło od lat czterdziestych XX wieku, bo widzę między podkładami – podobnie jak u nas – tylko tłuczeń, całkiem zresztą świeżo wyglądający. W czasach, gdy stawali tutaj obydwaj Hauptowie, podłoże także składało się z tego materiału, ale nie tylko z niego, bo jak relacjonował pisarz: „tory kolejowe wysypane są białymi kredowymi muszelkami morskimi i te muszle palą się w słońcu przeraźliwie biało” (tamże, 689). Takie obserwacje wiodły pisarza do skojarzeń z linią kolejową, którą podróżował i której przyglądał się w stronach rodzinnych – czyli na „zapadłym Podolu galicyjskim”, więc serwuje nam opowieść o nasypach ze śmieci i wszelkiego innego badziewia, jakie trafiało się w zapadłych rejonach Rzeczypospolitej. Jan Tomkowski zauważył podobny chwyt w tekstach „francuskich” pisarza, nazywając go osobliwością: „Haupt był zapewne jedynym człowiekiem, który przemierzając dolinę Rodanu, wykrzykiwał co chwilę: «wszystko jak u nas, na Podolu!». A pod Awinionem miał wrażenie, że dojeżdża akurat do Trembowli…”2. Skrajnym przeciwieństwem autora Marsylianki byłby zatem Bobkowski, który we wszystkim dopatrywał się osobliwości, a jeśli z czymś mu się ona kojarzyła, to z tekstami kultury – odgłos maszerujących żołnierzy Wehrmachtu przywoływał wiersz Kiplinga Buty, a zameczek nad Morzem Śródziemnym obraz Arnolda Böcklina Die Toteninsel, co jeszcze bardziej oddalało od polskości‑swojskości. Naturalnie nie sugeruję ubóstwa wyobraźni Haupta, tylko wskazuję na jej osobliwość.

Po drodze z South Carrollton Avenue do przejazdu zahaczyć można o niejeden bar z zimnym piwem, wibrującym aromatami, które nie spodobałyby się miłośnikom klasycznych odmian tego trunku. Nie znalazłem baru Harry’ego, do którego zachodził Haupt z małym Arturem, co dało mu także okazję do przedstawienia chyba pierwszego w literaturze polskiej opisu fast‑foodu: „Bar Harry’ego jest miejscem pośpiesznego posiłku. Szybko, najprościej smaży się hamburgera posypanego cebulką lub kiełbaski włożone pomiędzy rozkrojoną podłużną bułkę. Inny sobie zadysponował krewetki i obiera je teraz z ich czerwono‑różowej skorupki, inny łamie kleszcze krabów, inny znowu dostał porcję meksykańskich chili” (W barze Harry’ego, 698). Dziś niektóre wymienione przez pisarza składniki się łączy – w restauracji czy raczej obszernej sali ze sceną, stolikami i barem przy Frenchman Street zamawiam hamburgera z szynką i grillowanymi krewetkami, i z jeszcze jakąś florą i fauną luizjańską, do tego piwo z jednego z licznych miejscowych browarów. Wcześniej poprosiłem o radę kelnerkę i piwo ma w sobie lekkość, którą cenią w tym trunku panie. W naszym barze muzyki nie emituje, jak u Harry’ego, szafa grająca „od wnętrza oświetlona fantastycznie i kolorowo, i ażurowo ruchomymi światłami” – także w opisie jukeboxu Haupt być może jest pionierem w naszej literaturze – tylko trio: saksofon, gitara i kontrabas. Gitarzysta także śpiewa, a robi to, stylizując się na croonerów z lat trzydziestych ubiegłego wieku i troszkę zalatuje to starzyzną – ale czego się nie robi, aby zwabić turystów.

Być może oryginalnego baru Harry’ego nie szukałem zbyt gorliwie, szczerze mówiąc, trasę od przejazdu kolejowego do domu Norrisów przebyliśmy samochodem. Lecz prawda o Luizjanie jest też taka, że upał i wilgotność dla przybysza z Północy są ciężką próbą i czasami trzeba się poddać. Zresztą tego popołudnia niebo zaciągnęło się szarymi chmurami, a od strony jeziora Pontchartrain – to przerwanie wałów otaczających jezioro wywołało największe zniszczenia podczas Katriny – zaczęło się błyskać i grzmieć. Musieliśmy wracać. Haupt z Nowego Orleanu przeniósł się pod Waszyngton, a to już zupełnie inna część Ameryki. Nic dziwnego, że nie pozostawiła zauważalnego śladu w jego twórczości.

[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.