Tymczasem po wojnie, w której zginął co szósty mieszkaniec Polski, a wielu przeszło przez obozy, wygnanie i niewyobrażalne cierpienie, trzeba było odnaleźć wewnętrzną równowagę. Dojść jakoś do siebie. W warunkach autorytaryzmu, żyjąc w odciętym od świata zachodniego państwie. Świetnie ilustruje to ostatni rozdział książki, mówiący o regionie emocjonalnie autorce najbliższym – krainie jej legnickiego dzieciństwa. Kuszyk niejako en passant szkicuje także poradzieckość „Małej Moskwy”, jak nazywano Legnicę. Miasta, w którym przez dziesięciolecia PRL istniały równoległe rzeczywistości: polsko-osadnicza i sowiecko-koszarowa. Kuszyk sugestywnie opisuje niechęć Polaków do Rosjan w mundurach i obcość radzieckich dzieci, żyjących obok, ale jakby na innej planecie. Paradoksalnie dzięki Kuszyk w książce o poniemieckości otrzymujemy przy okazji jeden z nielicznych w literaturze opisów posowieckości. Rozdział o Legnicy uzmysławia, jak dalece Polacy w PRL nie byli wolni, jak bardzo państwowość powojennej Polski została usankcjonowana przez Związek Radziecki. Długo na terenach odzyskanych panowało przekonanie o tymczasowości sytuacji, wskazuje autorka. Myślami osadnicy nadal byli na opuszczonym przez nich byłym wschodzie Polski, pod wpływem tej tęsknoty budując mit Kresów. Nastrój inercji i fatalizmu nie sprzyjał gospodarskiemu obchodzeniu się z poniemiecką kulturą materialną. W przejęte po Niemcach mienie raczej nie inwestowano, skazując je na powolne niszczenie. W cenie było nowe, nasze i przez to rdzennie polskie. Kanapy wysiedziane przez Niemców i tapety, które wchłonęły ich oddechy, raczej nie były obiektem tęsknot. Z niszczejących budynków pozyskiwano cegły na odbudowę Warszawy. Jednakże strategia „co z oczu, to z serca” nie do końca okazała się skuteczna. Doświadczeń kulturowych nie da się rozplanować i potem włączać lub wyłączać jak energię elektryczną. Kuszyk przywołuje szereg ustaw, które precyzowały sposób obchodzenia się z niemiecką spuścizną materialną. O losie osadników, ale też i niemieckich wypędzonych de facto decydowała litera prawa. Traktat pokojowy, umowy o zmianie granic i w końcu ustawy repatriacyjne. Ludzki żywot nie jest niezależny od polityki, ten truizm przerobili na własnych życiorysach zarówno polscy osadnicy, jak i niemieccy wypędzeni.
Osadnictwo wiązało się także z niewidzialnym bagażem – z traumą opuszczenia rodzinnych stron i świadomością zajęcia niby pustego, ale przecież pod przymusem zwolnionego przez Niemców miejsca. Toteż kiedy w latach siedemdziesiątych
Karolina Kuszyk w Poniemieckim dotyka takich właśnie czułych miejsc polskiej tożsamości. Zachodnia Polska i tamtejsza polskość to również poniemieckość, pożydowskość, a nawet posowieckość. Kuszyk wskazuje, jak bardzo poniemieckość miesza się z pożydowskością. Tożsamość współczesnych Polaków posklejana jest także z takich właśnie nieoczywistych fragmentów. Jeszcze dziś na mapie Polski da się dostrzec rysę, która przebiega mniej więcej wzdłuż Warty. Ciągle spotykam wielu Polaków z Krakowa czy Warszawy, którzy nigdy nie byli w Szczecinie czy Gorzowie Wielkopolskim. Nie bez powodu Wrocław, Zielona Góra, Kołobrzeg czy Opole w czasie PRL stały się siedzibą festiwali kulturalnych. Muzyka – wówczas często w propagandowym wymiarze – miała być magnesem, który przyciągnie w te strony uwagę Polaków. Sama jako dziecko Ziem Odzyskanych pamiętam kilkudniowe wycieczki szkolne do Warszawy i Krakowa. Tłumów uczniów z innych części Polski w Szczecinie raczej nie zapamiętałam. Prawdopodobnie taka wycieczka w podstawówce była elementem integracji z polską macierzą. O niemieckiej historii zamieszkiwanego regionu wówczas – na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – w polskiej szkole raczej nie edukowano. Poniemieckość siłą rzeczy pozostawała obca i coraz bardziej niedostrzegana.
Kuszyk wypełnia te luki. W tle przewijają się postaci ze znajdowanych na strychach niemieckich książeczek dla dzieci. Czytelnik oswaja się też z przedwojenną codziennością. I tak poznaje dzieje patentu wekowania, czyli konserwowania żywności w szklanych słojach. Sporo takich słoików, na wschodzie Polski nieznanych, znajdowano w zajmowanych domostwach. Autorka uzupełnia wiedzę na temat kartek pocztowych czy oleodruków i sztychów ze ścian poniemieckich mieszkań. Raptem konkretne motywy mają swoją historię, a nawet autorów. A przecież w międzyczasie wielu myślało, że te sztychy babcia czy dziadek przywieźli ze Wschodu. Bo poniemieckie przedmioty tak dalece stały się anonimowe, że zaczęły kojarzyć się z pokoleniową nostalgią.
Z pewnością cezurą w oswajaniu poniemieckości była transformacja w Polsce po 1989 roku. Nowy decentralizm sprzyjał rewitalizacji resztek tożsamości mieszkających w Polsce Niemców czy też odradzaniu się życia żydowskiego. W literaturze polskiej przełomu
Kuszyk pisząc swój reportaż, odmitologizowuje poniemieckość. Obficie cytuje polską literaturę piękną po 1989 roku, ale gros uwagi skupia na przekazach świadków historii. Prawdziwą kopalnią okazują się pamiętniki osadników, nadesłane na konkursy do Instytutu Zachodniego w Poznaniu w latach 1957, 1966 i 1970. Innym źródłem są relacje niemieckich wypędzonych i ich potomków, spotykanych chociażby w rodzinnej Legnicy. Doskonale znając i miejsce, i protagonistów, Kuszyk misternie kreśli odwiedziny byłych, niemieckich mieszkańców. Ich próby odnalezienia swych śladów, z góry skazane raczej na niepowodzenie. I towarzyszące im zakłopotanie po obu stronach. Sytuacje jakże znane wielu Polakom, odbywającym podobne nostalgiczne podróże na Wschód. Jednakże w opowieści Kuszyk jest coś uwalniającego. Wyraźnie potrzeba było jeszcze jednego pokolenia po transformacji 1989 roku, aby móc tak bezpośrednio opowiedzieć poniemieckość. W czwartym powojennym i pierwszym potransformacyjnym pokoleniu pojawili się Polacy, którzy tak jak Kuszyk na tyle głęboko jako emigranci zapuścili korzenie w niemieckości, że są w stanie ją dogłębnie opisać. Zarówno retrospektywnie, jak i z osobistej i współczesnej perspektywy.
Autorka dostrzega inicjatywy współpracy polsko-niemieckiej, chociażby wśród ludzi zainteresowanych historią jej rodzinnego regionu. Jednak kooperacja pomiędzy niemieckimi wypędzonymi i polskimi muzealnikami w Legnicy nie do końca jeszcze okaże się możliwa. Nadal wrażliwość na niuanse po obu stronach jest olbrzymia, a w konkretnych przypadkach współpraca wymaga wręcz dyplomatycznych zdolności. Brawurowo i ze swadą Kuszyk opisuje kontrowersyjną działalność byłej szefowej Niemieckiego Związku Wypędzonych Eriki Steinbach, która kilkanaście lat temu projektem utworzenia Muzeum Wypędzonych w Berlinie wywołała burzliwą i pełną sprzeciwu debatę, zwłaszcza po polskiej stronie. Kuszyk nie ocenia, lecz szkicuje sytuacje, zjawiska społeczne i konkretnych ludzi, w tle podając fakty. Konkretne próby uporania się ze schedą poniemieckości w dobie postpamięci. I tak członkom legnickiej Fundacji Historycznej „Liegnitz.pl” nie udaje się wprawdzie na razie pozyskać od niemieckich wypędzonych eksponatów czy ruszyć z cukierniczą produkcją pierników zwanych Bombami legnickimi, czyli Liegnitzer Bomben, opartych na rodzinnej recepturze jednego z niemieckich legniczan. Ale został już uruchomiony proces zainteresowania poniemieckością. Pozostałości niemieckości coraz bardziej są w trendzie.
Jednocześnie zadziwia szereg inicjatyw oddolnych. Jak chociażby decyzja dwóch kobiet z Gostkowa niedaleko Wałbrzycha, aby nabyć grunt, na którym znajduje się stary cmentarz ewangelicki. Zamierzają to historyczne miejsce po prostu ocalić. W całej Polsce istnieje ponad czterdzieści stowarzyszeń zajmujących się ochroną cmentarzy, dowiadujemy się od autorki. W przeszłości z tymi nekropoliami nie było najlepiej. Przez powojenne dziesięciolecia, odcięte od złączonych z nimi rodzin, systematycznie podupadały. Podobnie jak cmentarze żydowskie, także cmentarze niemieckie ustępowały miejsca placom zabaw, parkom czy budynkom. Płyty nagrobne ginęły, wykorzystywane jako materiał budowlany, a grobowce pobudzały wyobraźnię poszukiwaczy skarbów. Z pewnością wątek cmentarzy nie należy do chlubnych stron poniemieckiej, polsko-osadniczej tożsamości. Frapuje bachtinowski w charakterze opis dziatwy, bawiącej się w latach sześćdziesiątych wyjętymi z grobowca szczątkami Niemca w historycznym, generalskim mundurze. Upiorna wizja przekroczenia progu tego, co dopuszczalne, sąsiaduje w tej książce z głęboką analizą i refleksją. Splata się też z humorem, który przybiera czasem także bachtinowsko-karnawałowy odcień. Jakże bowiem inaczej pisać dziś o powojennym szabrze i szabrownikach, czy – jak widać na przykładzie „złotego pociągu” spod Wałbrzycha – legendach o ukrytych skarbach, nadal rozbudzających fantazje? Przednia jest opowieść o kotach, które po wojnie prędzej znajdowały właściciela, mając – jeśli wierzyć wspomnieniom pionierów – rdzennie polski, a nie niemiecki rodowód. W czytelniku mojego pokolenia uruchamia się w tym miejscu kawalkada skojarzeń z cytowaną przez autorkę komedią Sami swoi o kinowych alter ego polskich osadników – sąsiadach Kargulu i Pawlaku.
Od poniemieckości całkowicie uciec nie sposób. Z przymrużeniem oka autorka zdradza czytelnikom przepis na „legnickie bomby”. Radzi, by pamiętać o krasnoludkach, przygotowując ten niemiecki wypiek. Koniecznie trzeba zostawić krasnoludkom garnek do oblizania. Inaczej zemszczą się i nasikają do mleka, przestrzega autorka. Wiele stronic wcześniej Kuszyk bezpardonowo opisuje ekskrementy znajdowane w poniemieckich mieszkaniach po przejściu przez nie radzieckiego frontu, a potem polskich szabrowników.
W tej opowieści o poniemieckości nie ma patosu, upiększających stylizacji i ideologicznej tendencyjności. Autorka ceni trywialną codzienność, a nawet banał. Zwykłe mycie naczyń w rodzinnym domu w Legnicy kończy się zaskakującym odkryciem. Na odwrocie poniemieckiej miski mąż autorki dostrzega małą swastykę. Przez lata nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kłopotliwe odkrycie staje się dla Kuszyk impulsem do penetrowania targów staroci, przekopywania archiwów i zbierania wśród znajomych opowieści o poniemieckości. Na deser czytelnik dostaje wykaz polskich przepisów prawnych dotyczących majątków opuszczonych i poniemieckich, obszerną bibliografię, spis pamiętników osadników wraz z adresami archiwów oraz wykaz źródeł internetowych. Ten appendix znakomicie wpisuje się w charakter książki.
„Człowiek ma prawo mieć kilka tożsamości – pisze Kuszyk. – Poniemiecką też. Jeśli będziemy za wszelką cenę próbowali sprawić sobie czysty rodowód, jeśli będziemy okopywać się w twierdzy absolutnej polskości, pewnego dnia może się okazać, że znów zostaliśmy urządzeni wbrew swojej woli i nie zrobiliśmy nic, by temu zapobiec”, stwierdza Kuszyk w ostatnich słowach Poniemieckiego. Ta berlińsko-legnicka i polsko-niemiecka autorka podarowała nam porywającą książkę o kondycji Polaków, starających się uporać z poniemieckością i sprostać jej oswajaniu. Taki tekst mógł powstać dopiero teraz, kiedy bezpowrotnie odchodzi pokolenie osadników i wypędzonych, a Polacy podobnie jak Niemcy są członkami Unii Europejskiej. Kiedy na świeżo po lekturze Poruszonej mapy Przemysława Czaplińskiego świadomi jesteśmy, że sąsiedztwo Niemiec to także synonim kontaktu z Zachodem. W próbach ujęcia poniemieckości rzeczywiście daje się dziś wychwycić przepływ impulsów z obu stron.
Poniemieckie to również książka o współczesnym stanie stosunków polsko-niemieckich w Polsce Zachodniej. W miejscach dziś podobnie bliskich Polakom, jak kiedyś mieszkającym tam Niemcom. Ci ostatni po wojnie musieli stamtąd odejść. Pozostawiali cząstkę własnej biografii i sporo śladów, chociażby w postaci codziennych przedmiotów.