Brnę przez saskie ciemności, mijam park Lenina (tak się kiedyś nazywał), ale i tak nie wiem, gdzie jestem, bo jeśli drzewa czasem zasłaniają las, a oko nie widzi oka, to bywa, że mrok starannie neguje park. Słyszę tylko wiewiórki: szlifują zamarznięte na kamień orzechy, które musiały wydobyć ze swoich dziupli (bo skąd?) – i dzięcioły: śmieją się na wysokościach, nie wiadomo z czego.
Idę do roboty, z Marksem na ustach – nucę coś po nosem, Międzynarodówkę nie, ale pewnie jakiś lewacki hit, może Narutowicza rekonstrukcyjnego zespołu Hańba – idę więc z tym Marksem, lecz bez Engelsa, wiem przecież, że wszystko zależy ode mnie, wszystko w rękach nóg; one idą, dokąd niesie je moja wola, czyli los, może nie ślepy, ale na pewno z dużą wadą wzroku – los minus sześć dioptrii.
W szkole spotykam koleżankę, bardziej z przyzwoitości niż z potrzeby serca zagaduję ją, pytam, jak się miewa.
– U mnie bryndza – odpowiada jak na Słowaczkę przystało. – A u ciebie?
Nos mam na kwintę. Dokładnie rok temu pewien jegomość z czapką w pepitkę z uwodzicielską wirtuozerią wydębił ode mnie dwa i pół tysiąca złotych pożyczki, a następnie po mistrzowsku znikł, przepadł, jakby w wódę wpadł. Mimo tej smutnej rocznicy mówię, jak nakazuje lokalna etykieta:
– Po staremu. Tradycyjnie.
Koleżanka wysyła mnie na „dni otwarte” uniwersytetu. Mam reprezentować. Po drodze, przechodząc między budynkami Alma Mater, podziwiam miasto. Jest drobne, takie jak i jego mieszkańcy. Drobni i pojedynczy. Bańską Bystrzycą rządzi bowiem singularis, jest nawet w nazwach szkół. Na przykład ta podstawówka na rogu Skuteckiego i Komeńskiego nosi imię Nadajnika Radiowego – jednego! U nas od razu byłaby z tego liczba mnoga albo rzeczownik zbiorowy, koniecznie okraszony przymiotnikiem „toruński”…
Jestem już w holu. Obok mnie stragan montują słowacyści. Przygląda mi się jedna z nich (znów ta pojedynczość!) – pani XY, która tytułuje się docentką, choć w klapie jej żakietu dostrzegam plakietkę, świadczącą o tym, że sprawa tytułu nie jest taka prosta. Wczytuję się. Imię i nazwisko z obu stron okalają tajemnicze skróty: „Doc. PhDr.” (z przodu) i „PhD., MBA” (z tyłu). Konwersację ze mną nawiązuje zatem nie byle kto.
Pani doc. PhDr. XY, PhD., MBA mówi o zorganizowanej niedawno w mieście akcji społecznej, a ja z zainteresowaniem kiwam głową. Na osiedlach postawiono ogólnodostępne biblioteczki – każdy może coś dodać, każdy może coś zabrać. Podchodzi się do szaf ustawionych między trzepakiem, placem zabaw a pijalnią piwa i sięga się po coś do czytania: powieść, zbiór opowiadań, literaturę faktu. Zazwyczaj na stanie są same starocie, ale zdarzają się wyjątki.
– Ostatnio znalazłam Počmáraný život Jána Čomaja – ciągnie opowieść pani doc. PhDr. XY, PhD., MBA. – Zna pan? – Nie znam, dlatego dane mi jest wysłuchać streszczenia. To zbiór reportaży z 1967 roku, których nie wymyśliłby sam Fajbusiewicz, nawet jeśli miałby do pomocy Sekielskiego i całą ekipę z „Superwizjera”.
Na przykład taka historia:
Młody chłopak, wzorowy uczeń szkoły muzycznej, opuszcza konserwatorium w Nitrze i przenosi się do Czech, do Ostrawy, gdzie zbacza na ścieżkę występku (rozboje, doliniarstwo, włamy na pasówkę, włamy na rympał i in.), zwieńczeniem której jest morderstwo. Chłopak dostaje karę śmierci. Kara zostaje wykonana. W wieku dwudziestu jeden lat zawisa w praskim więzieniu na Pankrácu. Koniec.
Albo taka:
Dyrektor szkoły w Matiašovcach zakochuje się w dyrektorce przedszkola. Jest żonaty, więc najpierw musi pozbyć się kajdan małżeństwa – nie chce bowiem zdradzać żony, to prawowierny katolik. Wymyśla więc prosty jak drut patent: dusi śpiącą żonę, podczas gdy w pokoju obok w najlepsze śpi ich urocza córeczka.
Itd. Itp.
Obwarowana z lewa i z prawa skrótami pani docentka mogłaby kontynuować narrację, wszakże jest słowacystką. Urywa ją jednak. – Zapoznany bestseller, proszę pana, zapoznany – ciamka i przechodzi do sedna: – Chciałam jednak powiedzieć co innego. Według mnie takie podejście do druku, oddawanie cennych publikacji do użytku publicznego, wystawianie przed bloki, dewaluuje książkę jako taką.
Jako taką najchętniej wziąłbym ją za fraki, ale tylko mielę w myślach sarkazm za sarkazmem, uśmiechając się przy tym wdzięcznie i przymilnie. „Miejsce literatury jest w bibliotece na półkach, które dzień w dzień z zamkniętymi oczami odkurza sprzątaczka. Książka, oprawiona w safian, z tłoczonymi literami i płócienną wstążką zamiast okładki, powinna czekać na czystą rękę i mieszczański umysł” – ironizuję bez słowa.
Jakiś czas temu sam trafiłem na taką dzielnicową bibliotekę. Uchyliłem szklane drzwiczki i co zobaczyłem? Jakbyś kamień jadła, a właściwie Akoby si kameň jedla, ponieważ było to wydanie słowackie. Gdyby nie wystawiony na ulicę odrapany kredens, może nigdy nie dowiedziałbym się ani o tym przekładzie, ani o istnieniu wydawnictwa Absynt, które od kilku lat dostarcza Słowakom polską (i nie tylko) literaturę faktu: Kapuścińskiego, Jagielskiego, Kuźniak, Szabłowskiego, Hugo-Badera, Góreckiego, Smoleńskiego, Ostałowską czy właśnie Tochmana.
Założona przez Juraja Koudelę i Filipa Ostrowskiego oficyna kopiuje dobre wzorce z naszego rynku wydawniczego, publikując przede wszystkim to, co sprawdziło się w Polsce, głównie autorów związanych z wydawnictwem Czarne. Dzięki temu rośnie szansa na sukces i siła rażenia poszczególnych pozycji. Raz w szkole na własne oczy widziałem czekającą na zajęcia dziewczynę z Tańczącymi niedźwiedziami (Tancujúce medvede) Szabłowskiego w ręce. Aż złapałem się za guzik. Oto studentka z książką. Oto studentka z literaturą polską. Szok.
Dumam o tym, wracając z uczelni. Znów jest ciemno, znów jest szósta, ale nie mam już nastroju do śpiewania. Wiewiórki przepadły jak jegomość z czapką w pepitkę i tylko dzięcioły śmieją się, do rozpuku postukując w korę, z której będzie papier.
W domu wchodzę na stronę Absyntu i patrzę na zapowiedzi. Do końca 2017 wyjdą po słowacku m.in. Rozmowy z katem (Rozhovory s katom) Kazimierza Moczarskiego oraz Eli, Eli – opowieść o filipińskiej nędzy. Opisani przez Tochmana mali mieszkańcy cmentarza w Manili idealnie pasują do przedstawionej mi dzisiaj wizji. Te dzieci nigdy nie sięgną po książkę.
Pani doc. PhDr. XY, PhD., MBA powinna być zadowolona.