01/2025

Zbigniew Mentzel

Słownik Kołakowskiego (Dzied–Dziew)

[…]


DZIEWULSKA Małgorzata – teatrolog, reżyser, eseistka.
Jan Błoński zaliczał ją do „postaci promiennych”. „Małgosi się wszystko udawało: działania parateatralne, latanie na lotni i pisanie artykułów”. Jej środowiskiem naturalnym była inteligencka Warszawa lat sześćdziesiątych XX wieku. „Warszawa tej malowniczej bohemy składającej się z modelek, aktorów i intelektualistów, studentów i piosenkarzy, lektorów PZPR i lewicowych katolików, tłumaczy i dziennikarzy, sportowców i grandes dames…” (Barbara Toruńczyk). Jeśli właściwy temu środowisku snobizm polegał na naśladowaniu osób, które uchodziły za ciekawsze od innych, Dziewulska nie była snobką. Ze swoją inteligencją, licznymi talentami, urodą, świetnym gustem nikogo naśladować nie potrzebowała – to ją naśladowano.

Na Wydziale Filozofii UW Kołakowski był promotorem jej pracy magisterskiej. Temat? Paradoksy myślenia monistycznego. Wprowadzenie krytyczne do metafizyki Alfreda North Whiteheada. Ambitne przedsięwzięcie. Wysoki próg trudności. Whitehead w roku 1967 był u nas filozofem bliżej nieznanym (pierwsze polskie przekłady jego dzieł zaczęły pojawiać się dwadzieścia lat później). Ten pochłonięty matematyką, bliski ateizmowi agnostyk, po doświadczeniach I wojny światowej, u kresu której zginął jego syn – pilot zestrzelonego samolotu, szukać zaczął odpowiedzi na wielkie pytania metafizyczne. Boga, jak się zdaje, odnalazł, ale pozostał bezwyznaniowcem. Język, którym się posługiwał, pisząc o Stwórcy – „Poecie świata”, „Współtowarzyszu naszych cierpień” – pełen był mglistych, wieloznacznych sformułowań. Pisanie pracy wymagało od Dziewulskiej wtajemniczenia w hermetyczną angielszczyznę. Przypuszczam, że pod tym względem i promotor, i jego magistrantka wiele mogli sobie nawzajem zawdzięczać. Kiedy zaszczuty przez łobuzów i nieudaczników z PZPR Leszek Kołakowski wyjeżdżał w roku 1968 z kraju, wśród trzydziestu czterech grubych zeszytów, które zgłosił do odprawy celnej, jeden prawie w całości wypełniały notatki o Whiteheadzie.

Oprócz filozofii na uniwersytecie Dziewulska studiowała reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Po dyplomie głównie z teatrem związała swoje życie zawodowe. W czasie krótkiej „odwilży” po upadku Gomułki współtworzyła eksperymentalne Studio Teatralne „Puławy”, upatrzywszy razem z kolegami na mecenasa… Ministerstwo Przemysłu Chemicznego. Pomysł w PRL był wariacki, tyle że – jak pisał Konstanty Puzyna – dla kultury współczesnej w naszym kraju nie ma rzeczy groźniejszej aniżeli słowa „jeszcze nie zwariowałem” w ustach partyjnego biurokraty. Biorąc później udział w kilku przedsięwzięciach zespołowych (współpraca z Laboratorium Jerzego Grotowskiego, krakowskim Starym Teatrem, warszawskimi teatrami Narodowym i Dramatycznym, a także z redakcją miesięcznika „Res Publica”), Dziewulska pozostawała indywidualnością – postacią osobną, duchowo suwerenną. Jedna z jej książek nosi tytuł Inna obecność. Choć tytuł dotyczy kilku wielkich twórców, takich jak Konrad Swinarski i Tadeusz Kantor, można go też odnieść do samej autorki.

W wykładzie Rozkład komunizmu jako wydarzenie filozoficzne, wygłoszonym w Berlinie wkrótce po zburzeniu muru dzielącego miasto, Leszek Kołakowski podkreślał, że „choroby naszej kultury nie zostały spowodowane przez komunizm, są one czymś dla niej swoistym”. Dziewulska chyba nigdy o tym nie zapominała. Znamienne, że w świetnym szkicu o wymianie listów między Janem Błońskim a Sławomirem Mrożkiem za najważniejszy fragment ich korespondencji uznała kilka takich oto zdań o komunizmie: „Między innymi tamten ustrój dlatego jest niedobry, […] bo on usprawiedliwia zwalanie na niego całego zła i jeżeli ktoś na przykład źle się czuje w życiu, to przypisuje swoje złe samopoczucie ustrojowi, czyli pozbawia się wiedzy o istotnych przyczynach swojego złego samopoczucia, które mogą tkwić w życiu jako takim niezależnie od ustroju”.

Plotka, o której mało kto już dzisiaj pamięta, głosi, że Małgorzata Dziewulska jest pierwowzorem Małgorzatki w dramacie Faust. Kołakowski, lecząc gruźlicę, napisał go w sanatorium w Otwocku. Oboje – dramatopisarz i jego Muza – musieli się nieźle bawić (kto wie, może i smucić?) dyskursem miłosnym, w którym Faust wysłuchuje gorzkich żalów:

Już jest kawa, i cukier zaraz przyniosę,

A ty ani żyjesz, ani śpisz

Tylko palisz papierosa za papierosem

I nie mówisz do mnie nic.

Wyczyściłam tak ładnie dywan

I kupiłam na stolik bez,

I czekałam na ciebie przez dwie godziny chyba,

I serce mi biło, wiesz?

I tak chciałam już, żebyś przyszedł,

I już wczoraj upiekłam keks,

I wyrzuciłam z okna chyba połowę doniczek,

Bo były nieładne, wiesz?

A ty siedzisz taki smutny i niedobry,

I patrzysz nie wiadomo gdzie,

I keksu nie jesz, bo mówisz, że nie jesteś głodny,

To śmieszne tak mówić, no nie?


[Całość można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.