4/2025

Maria Skoczyńska

Smultronstället

„Otóż sądzę, że podstawą humanistyki jest opowieść. Nie wystarczy coś zobaczyć, przeżyć lub nawet pojąć. Trzeba to jeszcze umieć opowiedzieć”, napisała w Niesamowitej Słowiańszczyźnie Maria Janion.

Opowiadacz jest jednak samotny w swym żmudnym procesie chwytania myśli i zbierania w sieć słów, które się składają na opowieść. W humanistyce widać tylko gotowy rezultat, zastygły w języku pisanym; wydaje się to aż nienaturalne, że ulotność myśli nabiera ciężaru w słowie wypowiedzianym i spadającym ciężko na kartkę, żeby zastygnąć w piśmie. Patrzymy na gotowy rezultat jak na owada w bursztynie; jeśli unieść go pod światło, to zalśni złociście, ale światło nie ożywi martwego żyjątka zaklętego w kropli żywicy. Łatwo zapomnieć, że napisane słowa żyły kiedyś ruchliwą myślą, że brzęczały w dyskusji, że część z nich prawdopodobnie zgubiła się, rzucona na wiatr – i któż wie, gdzie ten wiatr je zaniósł? Zapewne gdzieś daleko od opowiadacza, który już nie ma kontroli nad tym, co się dzieje z jego raz wypuszczonymi słowami.

Dla Marii Janion żyjąc, tracimy życie, które z nas uchodzi w każdej chwili. Czy podobna rzecz nie dzieje się ze słowami? Wysławiając się, tracimy słowa; im więcej tych słów poznajemy, im więcej czytamy, im więcej mówimy, im usilniej próbujemy poprzez słowa zdefiniować świat, tym bardziej dotkliwy okazuje się ich brak lub lichość znaczenia. Co się mówi w chwilach uniesień i rozpaczy? Jak wyrazić słowami to, co się dzieje wewnątrz człowieka? Im więcej poznało się książek, tym większa staje się niemożność przekazania tego, co one nam dają. Tym większa zatem musiała być izolacja Marii Janion, której twarz na fotografii wyłania się z miękkiego światła i z książek, ze słów, które okazują się niewystarczające wobec nieobecności czegoś. Kogoś? Maryny Żmigrodzkiej? Dawnych idei? Paradygmatu romantycznego? Zastanawiam się, jak ogromna była samotność kobiety, uwielbianej przez studentów profesor Misi, która każdą wolną chwilę poświęcała na ujarzmianie słów i rozrastających się przypisów. Nie musi to wcale oznaczać, że ta samotność była nieznośna; wręcz przeciwnie, może to być cicha enklawa tworzona przez opowiadacza, delikatna zachęta dla czytelnika do wyizolowania się ze świata zmysłów. Lubię myśleć o tej przestrzeni między opowiadaczem a słuchaczem czy też czytelnikiem, która plasuje ich oboje w kokonie ze słów. Nie ma w niej miejsca na więcej osób czy czynników zewnętrznych, jest tylko ten, który wypuszcza ostrożnie słowa z ich klatek, i ten, który tylko obserwuje, co się z nimi dalej stanie. Nawet sam opowiadacz nie wie, co się zadzieje z jego opowieścią, on tylko jest przyczyną historii, skutki leżą w wyłącznej gestii jego odbiorcy. I kiedy autor umiera, jego zagubione i od tej pory wyizolowane z jego doczesności słowa wybrzmiewają wciąż na różne sposoby, zostawiając wybór czytelnikowi, co się z nimi dalej stanie. Trochę mi ich szkoda, tych bezdomnych słów; ale wierzę, że im lepiej ktoś widzi, przeżywa, pojmuje, im lepiej opowiada, tym większa szansa, że filary humanistyki wciąż będą trwały. Nawet jeśli chwila, która miała trwać i być piękna, dla Marii Janion minęła, a one obie z Maryną Żmigrodzką także minęły. Nie jest to jednak kojące, szukać przenikliwego spojrzenia poważnej profesor Misi w jej słowach i stukocie pociągów na linii Warszawa–Gdańsk, pomiędzy jednym a drugim uniwersytetem, albo nawet jeszcze dalej, poprzez morze, między Gdańskiem a Sztokholmem.

Biblioteka miejska Sztokholmu z zewnątrz jest ogromną, klasycyzującą, ciemnopomarańczową bryłą o kształcie rotundy, wzniesioną w latach 20. XX wieku. Sprawia wrażenie trochę onieśmielające – katedry, w której schody spiralne prowadzą coraz wyżej i wyżej między niezliczone regały z książkami, między na wpół ukryte, wąskie, tajemne przejścia. Biblioteki mają to do siebie, że w jakiś sposób izolują na chwilę od tego, co jest realne, poza słowami. Zaprowadzona po raz pierwszy przez przyjaciółkę, stałam oniemiała pośrodku tej największej biblioteki w moim życiu. Każde piętro poświęcone jest literaturze w danym języku, nie tylko szwedzkim. Łaskawy, pełen godności gest Królestwa Szwecji w stronę imigrantów, tych przybyszów, którzy są zagubieni wśród szwedzkiej, surowej, mało poetyckiej mowy, daleko od tego, co im znane. Królewski gest dla wygnańców, ofiarowujący miłosierdzie zanurzenia się na chwilę w znajomym języku. Ze zdumieniem znalazłam na pierwszym piętrze rotundy obszerny dział literatury w języku polskim, trochę kryminałów, powieści obyczajowych, romansów, Grocholę i Tokarczuk naprzeciw siebie, trochę klasyków, Dostojewski, Tołstoj. Tołstoj: korciło mnie, żeby odruchowo sprawdzić, kto przetłumaczył to wydanie Anny Kareniny – tak, Iłłakowiczówna, uśmiechnęłam się pod nosem.

Wyobraziłam sobie wtedy poetkę w zimowy dzień na Gajowej w Poznaniu. Zimą temperatura spada do dwunastu i pół stopnia Celsjusza, kaloryfer i piecyk nie zdają się na nic, więc Iłłakowiczówna ucieka do Biblioteki Uniwersyteckiej. Tłumaczy; zabiera ze sobą książki, pióro, atrament. Świece i zapałki też, bo w bibliotece czasem gaśnie światło. Czy Iłłakowiczówna czuła się odizolowana w tej bibliotece pełnej słów czekających na przekład, tak jak ja się czułam z egzemplarzem tego tłumaczenia niemal sto lat później, otoczona zewsząd cisnącymi się obcymi książkami w obcych językach? Czy czuła się kimś innym, kiedy wchodziła w skórę tłumacza, kogoś, kto stara się tylko i aż przekazać coś czytelnikowi od autora? W skórę cichego, samotnego cienia, często niedostrzeganego, skazanego na wieczne zawieszenie, na izolację w próbie porozumienia się między językami autora i czytelnika? Może to właśnie tego Kazimiera nie lubiła, nazywając tłumaczenia „obstalunkiem” dla zarobku, usługą wyjaławiającą, niemającą związku z prawdziwą twórczością. Izolacją, po której pozostaje w dziejach tłumaczeń niedoskonała, niezadowalająca bryła słów, smętny pomnik daremnych wysiłków przekładającego.

Ale jednak… brnie w swojej bibliotecznej samotni przez tłumaczenia niemieckie, angielskie, francuskie; wybucha ostatecznie wściekłością przy samym tytule. Nigdy nie umiała zaakceptować ani samej Anny, ani formy Karenina, nie dostrzegając żadnego uzasadnionego powodu, aby do końcówki ‑in dodawać żeńską formę ‑a. Dlaczego miało to dla niej takie znaczenie? Czy były to czysto językowe porachunki, próba uniknięcia patronimików, czy też jakaś cicha chęć kobiecego samostanowienia o byciu po prostu panią Karenin, a nie Kareniną, własnością Karenina, czyjąś żoną? Być może też nie chciała przypisywać Anny, „obrzydliwej żony”, do cnotliwego Aleksego Aleksandrowicza, po którego stronie stała. Walkę o tytuł przegrała, konsekwentnie jednak utrzymała formy gramatyczne w samej powieści. Wyobrażam sobie szorstkość w tonie jej głosu, gdy kłóci się piekielnie z Pawłem Hertzem z redakcji Państwowego Instytutu Wydawniczego o korekty dotyczące powieści Tołstoja. Mimo że nie znosi tej pracy, jest jednak dokładna i poświęcona jej zupełnie; tuż przed tłumaczeniem sceny finałowej wychodzi z biblioteki i wybiera się na dworzec spiesznym krokiem, żeby przepytać kolejarzy z fachowych nazw, drżąc lekko z zimna.

Tłumaczenie kogoś innego, drugiego, to nawiązanie bliskiej znajomości. A jednocześnie akt wyobcowania. Być tłumaczonym przez drugiego człowieka to wchodzenie w intymną relację. A jednocześnie akt inwazyjny, brutalny akt ścigania jednego słowa w wieloznacznej przestrzeni międzyjęzykowej. Tłumacz jest pierwszym, który czeka na pisarza za rogatkami jego miasta, pierwszym do zniekształcenia jego oryginalnej myśli, już poniekąd zniekształconej tylko przez to, że została w ogóle zapisana. Jednak przecież tłumacz nie ma złych zamiarów, on po prostu chciałby być tym, który przekaże opowieść dalej ludziom, którzy nie są zanurzeni w języku oryginału, opowiadaczem historii kogoś innego. Jego intencje są dobre, chociaż mówi się, że opowiadanie drugiemu człowiekowi, zmienianie oryginalnych słów jest zdradą, że przekład to akt zdrady.

Kto wie zatem, czy gdzieś jednak Iłłakowiczówna nie związała się z bohaterami na tyle, aby na dworcu poznańskim szukać okazji na podsłuchanie raz jeszcze rozmowy dwu dżentelmenów czekających na przybycie swoich dam na samym początku powieści, na tym samym dworcu, gdzie ma się rozegrać scena finałowa:

– A ty na kogo czekasz? – zapytał.

– Ja? Na piękną kobietę – odparł Obłoński.

– Ach, tak! – Honny soit, qui mail y pense! Na moją siostrę Annę.

– Ach, na panią Karenin!


Czy nie była wtedy trochę Obłońskim, czekającym na dworcu, aż przyjdą do niej piękne słowa, jak Anna? Tłumaczem – zdrajcą szukającym odpowiednich słów, które koniec końców także zdradzają? Po co miałaby z taką pieczołowitością przepytywać kolejarzy, gdyby nie chciała mimo to jak najwierniej przekazać opowieści Tołstoja, zaklętej w książce leżącej na jej półce? Biblioteka Iłłakowiczówny w mieszkaniu na Gajowej wcale nie jest szczególnie imponująca, jak zauważyła kiedyś pani kustosz tego miejsca. Niewysoki regał, kilka półek, trochę książek, trochę wolnej przestrzeni. W różnych językach oczywiście.

– Co się działo zatem z tymi książkami? – zapytałam panią kustosz.

– To była wędrująca biblioteka – odpowiedziała. – Iłłakowiczówna przyjmowała i wydawała książki dalej, nie chciała ich posiadać.

Być może ma to jakiś sens: jeśli je tłumaczyła na język polski, jeśli zbliżała się do autora, zdradzała opowiadającego oryginalną historię, nie mogła zatrzymać tej bliskości i zdrady dla siebie. Wydawała więc książki podwójnie zdradzone dalej: zdradzone przez wykorzystanie wyizolowanych słów, zdradzone przez oddanie ich w przypadkowe ręce. A może nie były one przypadkowe, może wybierała starannie ludzi, którym przekazywała oryginał opowieści. Co się stało z egzemplarzem Tołstoja? Czy uniosła Annę Kareninę wetkniętą za pazuchę podniszczonego płaszcza i szła ulicami Poznania lat pięćdziesiątych, gdzie zimą „zewsząd dochodziły kolędy chóru Stuligrosza”, a latem „całe poznańskie pachniało poziomkami i jaśminem”?

Musiała się czuć nieco osamotniona czy odizolowana od miejsc, które kochała, od Litwy, którą bardziej uważała za swoją ojczyznę. A „w Poznaniu była na wygnaniu”; może taka była cena, którą musiała zapłacić – za zdradę i wygnanie autora z jego języka sama tłumaczka została zmuszona do tułania się i niemożności powrotu, przebywania gdzieś, gdzie była obca. Lubiła przecież jednak spacerować, gdy w całym poznańskim pachniało poziomkami.

Mimo tego wygnania chyba miała gdzieś w tym mieście swoje miejsce, Bibliotekę Uniwersytecką, myślę, próbując odnaleźć siebie w innej bibliotece, wśród polskich książek stojących naprzeciw szwedzkich. W Szwecji mówią: „tam, gdzie rosną poziomki”. Nie wiem, czy pierwszy był film Ingmara Bergmana o tym tytule, czy to powiedzenie, nie umieją mi tego powiedzieć. Oczywiście oryginał gubi się w tłumaczeniu; w oryginale brzmi ono po prostu smultronstället, poziomkowe miejsce. To ukochane, takie, w którym czujesz się jak u siebie. Jak w domu. Poziomki są pospolite, rosną w ogródku mojej babci, rozpływają się miękką słodkością w ustach, bielą się we wnętrzu. Poziomki potrafią też jednak być dzikie i nie chcieć być w jednym miejscu.

Tłumaczą mi tutaj więc zupełnie pragmatycznie, że poziomkowe miejsce to dom, a dom jest tam, gdzie twoje łóżko. Mieszkanie, za które płacisz czynsz. Wydawało mi się, że „dom” powinien być czymś więcej, więc nie używam tego słowa, zastępując je „mieszkaniem”. Im bardziej próbuję dotrzeć do tego, co jest i gdzie jest domem, tym bardziej nie wiem; może dom jest w słowach. Oznaczałoby to, że ucieczka z własnej kultury do innej, porzucenie polszczyzny na rzecz innego języka jest aktem świadomej bezdomności. A może nie, może poziomki rosną rozsiane trochę tu, trochę tam, a Iłłakowiczówna po prostu zamykała oczy, pisząc o poziomkowych rowach, czując, jak porasta poziomkami, zieleni się liśćmi, rozsłonecznia się na jakiejś polanie, aż w końcu staje się sama czyimś poziomkowym miejscem, literacką ucieczką tych wszystkich, którzy sięgnęli po jej tłumaczenia lub wiersze, oczarowani jej słowami.

Być może to poziomki stanowią ten kompromis między opowiadaczem a tłumaczem. Owszem, są izolacją opowiadającego od czytelnika, tłumacza od oryginału, myśli od słowa, a słowa od przekładu, ale jednocześnie stanowią tę enklawę dla poszukiwaczy historii, pomagają trwać humanistyce. Być może smultronstället jest w stanie pomieścić też wszystkie bezdomne słowa i ofiarować zamiast zdrady z powodu zniekształcenia słów w przekładzie – zaufanie, że przekład mimo różnicy od oryginału będzie w stanie przekazać dalej historię. Czy już nie pora wreszcie wybaczyć, zaufać tłumaczowi i zdjąć z niego piętno zdrajcy, docenić jego niezwykłą pracę nad tym, aby słowa mogły przekroczyć granicę dzielącą jedną kulturę do drugiej? Ostatecznie przecież podstawą humanistyki jest właśnie opowieść, myślę, odkładając książkę na półkę i wychodząc z biblioteki sztokholmskiej w letnie popołudnie pachnące poziomkami.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.