Pani Barbara, córka krakowskiego architekta, który z rodziną w 1939 roku przeprowadził się do Nowego Sącza, urodziła się właśnie tam jako najstarsza z dziewięciorga rodzeństwa. Do Krakowa wróciła na medycynę. Wyproszona z akademika przed remontem i przed wakacjami po trzecim roku studiów – w 1965 roku – zamieszkała w Domu Literatów przy Krupniczej. Została przygarnięta przez Izabelę Flaszenową w zamian za pomoc w prowadzeniu domu. Na tym samym piętrze znajdowało się mieszkanie Stanisława Czycza i Adama Macedońskiego (numer 17). Oprócz szczegółów dotyczących ich kawalerskiego gospodarstwa pani Basia wspomina następującą scenę:
Czycz faktycznie pomieszkiwał na zmianę na Krupniczej i w Krzeszowicach. Czasem zapraszał ją do rodzinnego miasteczka. Pani Barbara dodaje: „Jadąc tam, wiedziałam o wszystkich, wszystko z jego książek” – najpierw z drukowanych w „Przekroju” opowiadań Lady be good, Myszki (1962), Gdy nocą pachnie kwiat magnolii (1963), Góry słabo widoczne, Nad rzeką, której nie ma (1964), I zerwę kwiat pełen rosy (1965); w 1968 roku zebranych w tom Nim zajdzie księżyc.
Pani Barbara najpierw pracowała jako telefonistka. Rozpoczęte studia medyczne pomogły jej w czym innym: zajęła się kosmetologią, zdała stosowne egzaminy i dostała się do jednego z najlepszych w tym czasie gabinetów w Krakowie, przy ul. Pijarskiej. Tam poznała tzw. małą chirurgię. O swojej pracy mówiła: „Przychodziły tam aktorki ze Starego Teatru, pracownice uniwersytetu, malarki… Nawet panowie – zajmowali na wizyty ostatnie godziny. Bywał Andrzej Wajda, Kora z Maanamu”. Sama potrafiła zrobić sobie kosmetyki.
Nie wróciła na studia, Czycz nie chciał, aby spędzała całe dni w szpitalu, bo ciągle by się rozmijali; sugerował, żeby zdawała na historię sztuki. Najpierw wspólne bywanie, częste wyjścia do Piwnicy, spotkania w Związku Literatów. Zaczęli remontować mieszkanie na górze, pisarz wiele rzeczy robił sam. Pobrali się w 1968 roku, w rok po wydaniu jego pierwszej książki prozatorskiej Ajol. Niebawem Czycz poważnie zachorował na gruźlicę strun głosowych, cały rok 1971 leczył się w sanatorium akademickim na Ciągłówce w Zakopanem. Kuracja nie przeszkadzała w życiu towarzyskim – w spotkaniach z Leszkiem i Ludką Herdegenami. Pani Basia relacjonuje: „Radio tam było wspaniałe, Herdegen recytował, robili teatr, [Lidia] Zamkow przyjeżdżała”. Ona sama odwiedzała męża w soboty i niedziele.
W 1969 roku urodził się Andrzej. „Staszek bardzo był przejęty tym, że ma dziecko – wspomina pani Basia – Andrzej miał buzię jak dziewczynka, wszyscy mówili, że to dziewczynka, gdy gdzieś szliśmy”. Podkreśla, że mąż bardzo kochał syna, potrafił się nim zajmować, brał go do Krzeszowic na kilka dni czy tygodni. Gotował dla niego i dla siebie, nie pozwalał, żeby babcia to robiła. Lubił proste potrawy, potrafił wspaniale przyrządzać grzyby, smażyć kanie. Był też wobec Andrzeja bardzo wymagający. Uczył go pływać, rzucając na głęboką wodę. Chciał od razu uczyć go jazdy na rowerze na dwóch kółkach, a kiedy Andrzej już to potrafił, podwyższał mu siodełko. Potem lektury, dużo porządnych książek, takich, które każdy powinien znać. Kiedy Andrzej miał szesnaście lat, ojciec zachęcał go do Dostojewskiego. „Staszek ciągle czytał i naprawdę był oczytany”. Przeczytane przez siebie książki dawał jej do czytania.
Wspólne życie toczyło się raz gorzej, raz lepiej, czasem „Staszek miał stypendium”, choć utrzymanie domu spoczywało przede wszystkim na żonie. Kiedy syn podrósł, pani Barbara ponownie wróciła do pracy, zwykle pracowała co drugi dzień, co drugi dzień była w domu (nie narzekała na zarobki w swoim zawodzie). „Prowadziliśmy normalny dom. A jeżeli chodzi o mnie jako żonę – Staszek powiedział, że wymaga ode mnie, żebym była piękna, zadbana i mądra”.
Pytana o rozkład dnia męża, wspominała, że wstawał między czwartą a piątą rano, nie mógł spać. Pił kawę, krzątał się po kuchni, potem czytał, zapisywał, przeglądał… Po siódmej ponownie się kładł, przez co synek spóźniał się do szkoły, bo ona też nie musiała rano wstawać. Czycz po raz kolejny wstawał o dziewiątej. Robił sobie śniadanie, mówił, że zażywa ser i spokój, potem siedział przy herbacie lub kawie. O jedenastej zabierał się do tzw. toalety porannej, ubierał się i wychodził – coś kupić na Kleparz albo do wydawnictwa, czasem do lekarzy. O trzynastej trzydzieści – czternastej obiad. Potem zwyczajowa drzemka poobiednia do siedemnastej. Potem mógł się spotkać na rozmowy, nawet wyjść na spacer, jeżeli nie wychodził, miał korektę czy pisał, no to całe popołudnie pracował. Wyjście zależało też od pogody… Jeżeli robił korektę, wyjeżdżał do Krzeszowic.
Na pytanie o poezję pani Basia odpowiedziała, że mąż nie był z tych, którzy mają wieczorki autorskie. Nie zarabiał, nie był wydawany. Sytuacja nieco poprawiła się w latach siedemdziesiątych, ukazał się wybór wierszy w „Generacjach” i ponownie zainteresowano się Andem: Stanisław Latałło nakręcił Lasst uns frei fliegen über den Garten. „Zabawnie było – stwierdza pani Basia – kiedy w sprawie Pawany (1977) przyszedł redaktor z Wydawnictwa Literackiego”. Zanim Czycz wrócił, „ten zbulwersowany młody człowiek” zwrócił się do małżonki ze słowami: „Jak pani to wytrzymuje, ja bym się rozwiódł! Pierwsza erotyczna książka w redakcji”. Czycz nie opowiadał jej o utworach, nad którymi pracował. Kiedy coś napisał, dawał jej do przeczytania i pytał o zdanie. Bardzo to jej imponowało.
Czycz w ocenie pani Barbary był dobrym mężem. Dużo osób postrzegało go jako pesymistę i katastrofistę, a on świetnie odbierał humor, był duszą towarzystwa. Mimo swojego ostrego języka szalenie delikatny, wrażliwy. I dżentelmeński. Potrafił przywieźć jej śnieżyczki w pudełeczku od papierosów, pierwsze kwiatki z ogródka z Krzeszowic. Miało to dla niej większe znaczenie niż bukiet róż. Mówiła: „Poszedł, zebrał, zawinął, żeby przypadkiem nikt nie widział, że on kwiatki niesie”. Nie mieli samochodu, bo wolała gdzieś pojechać, coś zobaczyć.
Chyba nikt nie wie, że udało jej się namówić Czycza na wycieczkę do Rzymu. Oświadczył: „Ale ja nic nie będę załatwiał, nie będę w żadnych kolejkach, nie będę paszportu, nie będę nic!”. Wszystko zorganizowała, od książeczki walutowej przez pakowanie. Nic mu się nie podobało, z wyjątkiem dziewczyn. Pewnego dnia zawyrokował: „Muszę wracać, bo Andrzej jest z matką, nie wiadomo, co to będzie”. Był dwa miesiące, ona została pół roku dłużej. Pracowała w ekskluzywnym salonie kosmetycznym. Dobrze zarabiała, posyłała im paczki… Raz był to orzech kokosowy:
W związku ze staraniem o większe mieszkanie Czycz pisał do Związku Literatów Polskich podania. Pani Basia relacjonuje, że zbierała się zawsze rada, Stefan Otwinowski czy Jan Pieszczachowicz ogłaszali: „Słuchajcie, dzisiaj będziemy czytać Czycza”. Jako ciekawostkę. Nie chodziło o książki czy twórczość, tylko jego życie… To była cała literatura.
Odpowiedzialność za dom, kłopoty z dorastaniem Andrzeja, to, że Czycz zaczął odsyłać do żony osoby zainteresowane sprawami wydawniczymi – złożyło się na decyzję. Orzeczenie rozwodowe Czyczowie uzyskali w 1981 roku. Nadal jednak mieszkali razem – Stanisław w pokoju przy kręconych schodach oddzielonym od kuchni korytarzem, Andrzej z Basią w części mieszkania od frontu kamienicy. Tam powstawało ostatnie dzieło, powieść Nie wierz nikomu. Baza (1987, sc. 1988).
Pani Basia w połowie lat osiemdziesiątych wyjechała do Austrii, gdzie współpracowała z koleżanką przy scenografiach filmowych. Wyszła za mąż po raz drugi – jak mówiła sama – „dla papierów”, aby nie mieć kłopotów z wizą. Andrzej często do niej wyjeżdżał.
Ponownie zaczęła bywać w Krakowie, kiedy Czycz zaczął podupadać na zdrowiu. Jak sama mówiła, do końca jego życia byli razem mimo rozwodu. Nie opuścili się psychicznie. Przed 29 czerwca 1996 roku była w Polsce, akurat szykowała się do Nowego Sącza. Czycz wyszedł do drzwi: „Wiesz co, tak zawsze myślę, że my już się nie zobaczymy”. I wtedy tak się stało…
29 czerwca 2006 roku wzięłam udział w pierwszym czyczowisku. Pani Basia corocznie w ten dzień organizowała w Krzeszowicach nieformalne spotkania rodziny, przyjaciół i miłośników twórczości męża. Zwykle po mszy św. spotykano się na cmentarzu, następnie wędrowano niedaleko domu poety na Starą Sztolnię na Gwoźdźcu, zwaną przez niego samego Tarasem Księżycowym. Na nieczynnym, porośniętym lasem kamieniołomie (sceneria romantycznego spaceru z opowiadania Gdy nocą pachnie kwiat magnolii) przez wiele lat odbywały się trwające do późnego wieczora ogniska. Gospodyni wspominała męża i zapraszała na dalsze rozmowy zainteresowanych.
Gdyby nie pani Basia, nie poznałabym Alka i Lidii Parwów, wnuka i synowej, Jadwigi Popławskiej, mieszkającej w Krakowie siostry pani Basi i jej licznej rodziny; Zofii Staichowej oraz Marii i Ryszarda Sadajów, sąsiadów Czycza z kamienicy przy Krupniczej; Adama Macedońskiego, zwanego przez Czycza „Didi”, śp. Kazimierza Kasprzyka „Primavery”, Marii Ostrowskiej, Wojciecha Nowaka… Nie słuchałabym w Dawno temu na Kazimierzu koncertu śp. Jacka Dybka „Gandhiego”, twórcy Konika na biegunach i bohatera Pawany.
Pani Basia obdarzyła mnie wielkim zaufaniem, pozwoliła uporządkować domowe archiwum Stanisława Czycza i korzystać z niego. Gdyby nie jej dobra wola i pomoc, dużo trudniej byłoby przygotować: Arwa (2007), Słowa do napisu na zegarze słonecznym