06/2023

Sara Grudzińska

Sny i słowa w Plamie Stanisława Piętaka

Wydaje się, że – poza nielicznymi wyjątkami – literatura polska pozostała poza oddziaływaniem surrealizmu nawet wówczas, gdy był on u szczytu swej światowej kariery. Czy budziła nieufność jego psychoanalityczna proweniencja? Czy w polskich kręgach artystycznych istniał lęk przed sensacyjnymi i sugestywnymi wywodami ojca psychoanalizy? Nie da się łatwo odpowiedzieć na podobne pytania, niepodobna jednak zaprzeczyć, że do wspomnianych wyjątków należała twórczość Stanisława Piętaka, poety z Wielowsi, który już w swoim pierwszym tomiku, zatytułowanym Alfabet oczu, podjął tematykę snów i kompleksów kryjących się w głębi ludzkiej psychiki. Znamienne, że ów debiut poetycki z 1934 roku spotkał się z bezlitosną krytyką Bolesława Micińskiego, który – jako gorliwy freudysta – uznał, iż wiersze Piętaka wymykają się z ram estetycznej oceny i mogą stanowić wyłącznie przedmiot badań psychoanalitycznych. Konkluzja eseisty brzmiała następująco: „Nie będziemy wyciągali wniosków i komentowali mimowolnej spowiedzi, jakże nieostrożnie rzuconej na papier. Jedno bowiem jest pewne: gdyby autor zdał sobie jasno sprawę z psychologicznego sensu obrazów obarczonych tzw. niecenzuralnym przeżyciem – zniszczyłby nakład i przestał pisać”. Według Stanisława Czernika słowa te przyczyniły się w znacznej mierze do charakterystycznej dla Piętaka ciągłej zmiany własnych tekstów. Nie były to modyfikacje wyłącznie o charakterze literackim, ale raczej właśnie psychologicznym. Pisarz usuwał bowiem – jak to trafnie zauważył kiedyś Jan Śpiewak – całe warstwy dawniejszych kompleksów, wnosząc na ich miejsce nowe, nie mniej tragiczne obsesje.

Mieliśmy zatem w przypadku Stanisława Piętaka do czynienia z twórczością in statu nascendi, z nieustannym przetwarzaniem całego swego dorobku. Te wieczne powroty podyktowane były dążeniem do wierności pierwszej inspiracji. Także Plama, mała powieść składająca się z zapisu snów (wydana w 1963 roku), stanowiła rozwinięcie utworu pisanego jeszcze w czasach studenckich, w Krakowie, a więc na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku. W tym okresie Piętak znajdował się pod wpływem lektury Fiodora Dostojewskiego. Mam wrażenie, że tak jak autor Idioty, dokonując artystycznej analizy osoby chorej, chciał pokazać, czym być mogą mroczne sprawy w duszach ludzi zdrowych. Komentatorzy niemal zgodnie potraktowali Plamę jako rodzaj prozy stylizowanej na pamiętnik-spowiedź, akcentując tym samym jej wspomnieniowy charakter. Pseudoautorką jest tutaj Ludmiła Strycharska, która w dzieciństwie została wykorzystana przez wiejskiego rozpustnika – Grudziela. Ten pierwszy wstrząs ożywa z coraz to silniejszą mocą, kiedy pojawiają się w życiu Ludki, osoby delikatnej i bardzo wrażliwej, podobne, zatrważające sytuacje. Plugawa pieszczota niemieckiego żandarma podczas okupacji, przymuszanie do małżeństwa z człowiekiem, którego nie kocha, wreszcie zawiedziona miłość do małomiasteczkowego uwodziciela odnawiają w dziewczynie chorobową zapaść wywołaną kontaktem z Grudzielem. Właśnie dlatego Gustaw Ostasz – w odróżnieniu od innych badaczy – w interesującym szkicu eksponował przede wszystkim dramatyczne znaczenie narracji Plamy i jej, by tak rzec, „pozaczasowość”.

By użyć słów Antoniny Tosiek, w powieściowym uniwersum Piętaka „nie ma czasu, tylko trwanie, a co się zmienia, to jedynie z zewnątrz”. Trauma jest zasadą organizującą opowiadanie Ludmiły, ponieważ zostaje uznana za najtajniejsze centrum, co wyzwala z kolei swobodną grę jej symbolicznych zastępników. Jak wiadomo, język symboli występuje w swoim największym skomplikowaniu w widzeniach sennych. Oto przykład jednego z wielu widm, jakie nawiedzają bohaterkę, w którym akt seksualny jest pokrewny doznaniu śmierci:

Nie opierałam się… Nie, nie, to tamta dziewczyna jasnowłosa, która stała z nim, nie opierała się, tak wielki, widać, był jej przestrach, tak wielkie było jej zdumienie. Grudziel nie oderwał szponów od jej szyi, dopóki jej nie udusił. A gdy zwisła mu bezwładnie na rękach, potrząsnął jej ciałem i odrzucił je na bok, zaklął przy tym szpetnie. Począł teraz kopać dół na nie zaoranym kawałku pola i czynił to pośpiesznie. A gdy skończył robotę, przyciągnął znowu ciało dziewczyny za zwisający warkocz i na sekundę zatrzymał się, otarł pot, który mu wystąpił na czoło. Jaśniutki warkocz, podobny do czystego, świeżo wymiędlonego lnu, rozdrażnił go, widać, rozzłościł, bo chwyciwszy łopatę, odciął go i natychmiast wrzucił do wykopanej jamy. Następnie szpicem buta zepchnął tam uduszone ciało i równał ziemię z wprawą, pilnie, przez parę minut.


Grudziel w snach-przeżyciach Ludmiły przybiera właśnie kształt symboliczny. Raz jest człowiekiem-mordercą, opojem, fryzjerem-kolaborantem, innym razem zwierzęciem – koniem, psem, gackiem, jurnym kozłem, wreszcie trupem, gdyż poprzez skórę prześwieca w nim szkielet. Ludka porusza się zaś jak kukiełka, która nie może nic poradzić na to, co się dzieje. Dodać jeszcze trzeba, że marzenia senne przeważnie nie są ze słów. Są z obrazów. Dlatego tak trudno je opowiedzieć. Niemniej jednak dziewczyna potrafi częściowo, mieszając przeszłość z teraźniejszością, wyznać historię swojej traumatyzacji. Przemienia więc straszne treści widziadeł w mowę, ale jej życie – podobnie jak w wypadku większości osób wykorzystanych w dzieciństwie – naznaczone jest przez uczucia winy i wstydu:

Te sny nie następowały tak jeden po drugim, jak ja je, wzburzona, szereguję, były do tego mętne, pogmatwane i zdarzały mi się raczej później lub wcześniej, bądź co bądź jedno jest pewne, że rdzeń ich, ich myśl przewodnia była jednak taka, a nie inna, i że one sugerowały bez przerwy jakąś moją ciężką winę, napomykały o nieokreślonej [wyróżnienie SG] zbrodni, która ciążyła nade mną i groziła mi czymś druzgocącym, nieuniknionym na przyszłość.


Jak się wydaje, bohaterka-narratorka jest zmuszona koniec końców – na mocy struktury wyznania, która sama się napędza – obnażyć jakieś zatajenia w sobie. Im więcej występków, tym lepiej, bo tym więcej powodów do wstydu. Ostatecznie Ludmiła „wyjawia”, że zabiła Jacka Motasa, chłopca prawego i kochającego ją od lat wierną miłością, którą ona wzgardziła. W śnionej rzeczywistości zmienia się także w morderczynię swojego (nota bene nigdy nie narodzonego) dziecka. Jednocześnie okazuje się, że fikcja od razu jest błędnie odczytana jako określenie. Przestaje więc dziwić, że Piętak wyróżnił przy końcu powieści epizod, w którym się mówi o „maszynie piekielnej”, jaką majstruje urojony mąż Ludki. Otóż język „spowiedzi” dziewczyny działa właśnie niczym maszyna i jest na tyle mechaniczny – niezależnie od tego, jak bardzo aspekt ten pozostaje skryty przez ułudy estetyczne – że musi wytworzyć taki nadmiar winy (włączając w to winę opowiadania), aby żadne usprawiedliwienie nie mogło jej sprostać. Z innej strony wszelka wina może być zawsze zlekceważona jako zbyteczny wytwór fikcji. Tekst konfesyjny tworzący intymną więź z piszącą/piszącym jest zatem formą wewnętrznie sprzeczną. Poeta potwierdza w Plamie śmiercionośny charakter aktu pisania, obejmującego moment wywłaszczenia podmiotki/podmiotu na rzecz autonomii samego języka, który zamiast odwoływać się do „zdarzeń”, odnosi się wiecznie sam do siebie. Henryk Bereza twierdził w Związkach naturalnych, że poczucie odpowiedzialności stanowiło najgłębszy rys natury Stanisława Piętaka i może dlatego ów „chłopski egzystencjalista” odsłonił w swojej wielowymiarowej książce radykalną nieodpowiedzialność fikcji.

Rekapitulacją wspomnień Ludmiły mogłoby stać się tzw. przywrócenie sprawiedliwości. Grudziel wszakże ginie, jeszcze w trakcie okupacji, zamordowany przez chłopa, który mści się w ten sposób za uwiedzenie mu nieletniej córki, małej Basi Pacynianki. Ludka tak to przedstawia:

Znaleziono go zastrzelonego na własnym mostku, na którym tak często stał i dowcipkował, zaczepiając przechodzące kobiety. Puszczono na okolicę wieść, że zginął za to, iż kumał się z żandarmami, że pił i stał się niebezpieczny dla naszych wsiowych ludzi, ale wszystkim było wiadomo, że to wybieg, bo zginął on za Basię i chyba z ręki samego Pacyny. Nikt nie protestował przeciw samosądowi, nawet rodzina Grudziela; zamężna córka, która już miała dzieci prawie dorosłe, też nie protestowała. Wszyscy przyjęli z otwartą ulgą, że wreszcie ten, który złamał prawo ludzkie obowiązujące od wieków, który jak zwierz wynaturzył się, umarł i nie będzie już istniał, nie będzie zagrażał.


A jednak, mimo że w czasie wojennej zawieruchy dochodzi do samosądu nad miejscowym wykolejeńcem, traumatyczne wydarzenie z początku życia nadal drąży psychikę bohaterki i jakby potęguje się z biegiem lat. Przywoływany wcześniej Bereza podkreślał zawsze niezachwianą wiarę Stanisława Piętaka w literaturę. Ale po lekturze Plamy nie tak łatwo uznać, że „pisanie ocala”. Autor zresztą – inaczej niż w swojej pierwszej powieści Młodości Jasia Kunefała – nie sięga już tym razem do gwary jako źródła żywej mowy. Język literacki jego bodaj najciekawszego utworu prozatorskiego przypomina raczej Blanchotowską „przestrzeń pośmiertną”. Sen jest w końcu bratem śmierci.

Stanisław Piętak: Plama.
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Warszawa 1963, s 146.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.