Dwa miesiące wcześniej tę samą drogę przebyliśmy z Ojcem na rowerach, i to w wielkim pośpiechu. Pewnego ranka zerwano mnie ze snu, musiałem błyskawicznie się ubierać i wsiadać na pożyczony rower. Okazało się, że z liceum w Warce przyszło zawiadomienie o egzaminie wstępnym. Listonosz dał powiastkę sołtysowi Józefowi Leszczyńskiemu, żeby ją nam przekazał, co regularnie i bezpiecznie czynił, gdyż codziennie ktoś z nas, czy to Ojciec, czy brat, czy ja przejeżdżaliśmy koło niego rano, zawożąc rowerem bańkę z mlekiem do mleczarni, czyli do zlewni mleka w pobliskim Chmielewie. Tym razem sołtys zapomniał nam dać to zawiadomienie i przypomniał sobie dopiero w dniu egzaminu. Z duszą na ramieniu pędziliśmy na dwóch rowerach 12 kilometrów polnymi ścieżkami i drogami, przez Rozniszew, Zakrzew, most na Pilicy – i zdążyliśmy, bodajże na dziewiątą. Na egzaminie pisemnym z polskiego pisałem wypracowanie na temat Latarnika Sienkiewicza, nic zaskakującego. Pewnie była jeszcze matematyka, nie wiem, czy tego samego, czy następnego dnia. Bez trudu przeszedłem tamten pierwszy próg, który wyznaczył całą dalszą drogę. Znalazłem się w klasie
I oto miałem zamieszkać w internacie, którego budowa nie została na czas ukończona, więc zakwaterowano nas na rok w budynku przyszłej biblioteki szkolnej. On zresztą też nie był gotowy, postawiono piętrowe łóżka na piętrze w dwóch salach, w mniejszej byli najstarsi uczniowie z
Ale raz naprawdę się topiłem. Uczyłem się pływać pod okiem moich braci, świetnych pływaków, którzy bez trudu potrafili przepłynąć Wisłę i wrócić. Korzystając z przyboru wody na bocznym kanałku pozbawionym prądu, bracia puścili mnie z jednego brzegu, żebym przepłynął do drugiego, oddalonego o jakieś pięć metrów. Niestety w połowie żaba zanurzyła się pod wodą. Chlapiąc się, zauważyłem tylko, jak jeden z braci, chyba Marian, szczupakiem śmignął na główkę do wody i podjął mnie w trakcie tonięcia. Nie nauczyłem się dobrze pływać: przepłynę żabką na spokojnym jeziorze góra sto metrów, umiem na wznak odpocząć, ale to wszystko.
Inną faszynowo‑kamienną konstrukcją były tak zwane „materace” – tamy łączące ląd z pobliską kępą. Tamowały przepływ w bocznym nurcie rzeki, czym go stopniowo zamulały oraz wypełniały piaskiem, w ten sposób powiększając ląd o scalane z nim spore niekiedy kępy. Bliżej prawego brzegu Wisły, u ujścia Wilgi, około 452 kilometra żeglownego biegu Wisły była ogromna Kępa Gruszczyńska. Tak się podwyższyła, że stała się zdatna do uprawy roli, i to tam moi dziadkowie Dąbrówkowie kupili jakieś sto lat temu parohektarowe pole i pobudowali dom. Prawdopodobnie było to około 1925 roku, kiedy żydowscy właściciele Gruszczyna, bracia Benjamin i Michał Kassmanowie, sprzedali okolicznym chłopom majątek z wyjątkiem folwarku.
Powstało na tej wyspie szereg gospodarstw, licząc z biegiem Wisły, pierwsze należało do Sekułów, a ostatnie było nasze.
Mimo że oddzielał Kępę główny nurt Wisły, mieszkańcy byli parafianami Mniszewa i tam łódkami w niedzielę rano płynęli na mszę, i czynili tak nawet nasi krewni z prawobrzeżnej wsi Wicie, mimo że do Wilgi mieli bliżej po twardym lądzie.
Położenie nad Wisłą i u zbiegu dwu mniejszych rzek sprawiało, że mój mikroregion, a nawet wieś (bo Kępa nie przypadkiem zwała się Gruszczyńska) w chwilach historycznych przełomów bywały podzielone granicami państw. Potrafiły one podzielić nawet parafię, i sprawić, że aby dotrzeć na niedzielną mszę, trzeba było mieć przepustkę wyrobioną w stolicy.
Dzwon kościoła z Wilgi słyszało się zza Wisły w mojej wsi.
W czasie wielkich powodzi Kępa była jednak zalewana wodą i wtedy ratowano inwentarz, budując w sąsieku stodoły podwyższone rusztowanie, i zwierzęta wprowadzone na tę antresolę musiały przetrwać powódź. Myślę, że te trudy, i rosnąca zamożność rolników spowodowała, że nabyli gospodarstwa na stałym lądzie – w Rękowicach i Gruszczynie, i tam przenieśli domy, na Kępie zostawiając jedynie grunty orne.
W dzieciństwie bywałem na Kępie z Ojcem, który uprawiał część gospodarstwa po swoich rodzicach. Byłem za mały, żeby pomagać, kiedy Ojciec kosił i potem sam wiązał snopki. Kręciłem się po okolicy, a kiedyś wlazłem na drzewo – młodą, ale już dość wysoką topolę o tak licznych gałęziach wokół całego pnia, że wprost zapraszały do wspinaczki. Bez kłopotu wspiąłem się na sam szczyt, wtedy się rozejrzałem i przeżyłem olśnienie. Cała wyspa, cały świat był u moich stóp, pola i zarośla otoczone z obu stron błękitnym rzecznym nurtem, lekki lipcowy wietrzyk trzepoczący świeżutkimi liśćmi topoli. To było moje pierwsze doznanie estetyczne, podziw dla piękna, które mi do niczego nie służyło. Długo to wspominałem, i możliwe, że w jakimś zeszycie to opisałem, jak i kilka innych moich inicjacji i przygód.
Już wtedy osada na Kępie Gruszczyńskiej opustoszała, zostały tylko uprawne pola, ale i one stopniowo były zapominane. Około 1980 roku popłynęliśmy tam wczesną jesienią łódką z Gruszczyna i zastaliśmy opuszczony sad śliwkowy z przejrzałymi, ale zdrowo pomarszczonymi węgierkami, o niebywałym smaku. Nikt już tam nie jeździł, żeby je zebrać.
Ostatnią mieszkanką Kępy Gruszczyńskiej była stara wdowa Sekulina. Potrafiła sama przewiosłować łódką na nasz brzeg, żeby pójść do sklepu czy w jakiejś innej sprawie, ale potem czy to straciła łódkę, czy siły, ale już była zdana na pomoc, o którą wołała długie godziny: „Podaj łódkę, podaaaaaj!”. Ktoś wreszcie ją usłyszał i po nią popłynął.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]