Największym problemem psychicznym tej liryki jest kompleks matki, teraz już ułożonej w rozarium („Twoje ciało to różany ogród”), ale w pamięci osoby mówiącej wciąż kojarzącej się z bólem. W tej książce znajdujemy wiele fragmentów świadczących o przepracowanej bądź nawet zakończonej żałobie. We wcześniejszych tomach opisywana bezpardonowo, matka zaczyna być w jakiś sposób usprawiedliwiana i rozumiana przez córkę. To, co wydawało się okrucieństwem, chłodem i obojętnością – teraz opisywane i rekonstruowane z dystansem – jawi się jako możliwe do wytłumaczenia i wybaczenia. Częściowo i z tej przyczyny, że córkę spotkały podobne przygody i przejścia w relacjach z mężczyznami. Ojciec, który przed laty porzucił ją i matkę, pojawia się w tych wierszach jak złowrogi cień. Po kolejnych rozstaniach i rozwodzie córka zaczyna rozumieć matkę. Opisuje ją nieco czulej, mniej roszczeniowo i drastycznie, wreszcie współczuje: „Przeszłaś przez piekło”. Tak jakby choroba i cierpienie matki wymazały wszystko, co złe, a co przez lata narastało między nią a córką. Zaczyna się czas doceniania dobra, którego nie brakowało w ich relacji, lecz zostało przesłonięte bolesnymi doświadczeniami. Bohaterka teraz błogosławi matkę, widzi ją w nadprzyrodzonym i religijnym świetle: „Skończyłaś swoją pracę: miłość, mąż, dzieci, dzieci / jak ławica światła. Kolekcja twoich jaźni, ich halki szeleszczą. / Niech będzie błogosławiona / cisza, która zwiastuje koniec cierpienia”. Nawet pojawia się doskonale znana, acz przetworzona, z codziennej modlitwy pochodząca fraza: „Bądź błogosławiona między niewiastami, / dla ciebie nasze dary: mirra, kadzidło i złoto, / owoc twojego żywota, teraz i w godzinę” (Ogród różany). To najistotniejsza zmiana, jaką zauważam w najważniejszym psychicznym uwarunkowaniu tej liryki.
Jak już wspomniałem, matkę i córkę połączyły i pogodziły perypetie związane z drugą płcią. Chłopcy i mężczyźni, raz z krwi i kości, kiedy indziej fantomowi, podobni cieniom bądź postaciom z mitologii, wypełniają egzystencjalną pustkę, lecz najczęściej pokazywani są w tych wierszach jako przyczyna cierpienia, do którego sami doprowadzili – przez odmienność pragnień, wyobrażeń i postaw. U Kawczyńskiej płcie dogadują się okazjonalnie i po to, żeby po okresie harmonii i szczęścia zadawać sobie ból, pławić się w okrucieństwie (cóż, że niekiedy nieświadomym). Bohaterka wielu wierszy sprawia wrażenie osoby, która nie może pogodzić się z rozpadem i zanikiem uczuć niegdyś cementujących związek, z tym że „pokój zmienia się wojnę”, a ona musi dopisać kolejne słowo „na nagrobku: miłość” (Oda do rozwodu). Przypomina mi się wiersz Pęknięty ul niesiesz w sobie, dziecko z tomu Linea nigra i padające w nim zdania – „Mężczyźni i kobiety łączą się w porze zmierzchu, / po wszystkim ślepe posążki ich ciał / odsuwają się od siebie łagodnie jak chmury”. W najnowszej książce przykuwają uwagę czytelnika opisy rozstań niezbyt łagodnych, a wręcz dramatycznych, powodujących wstrząs, potem głęboki uraz i trwający bez końca żal. Chociaż w wierszu Oda do rozwodu słyszymy znajomą – bo czytaną w którejś z wcześniejszych książek – frazę „Wróć do mnie w dzień sądu”, to wcale nie łagodzi ona ani nie uspokaja fali emocji, jaka wyzwala się podczas lektury.
Tajemnica poezji Kawczyńskiej może polegać właśnie na gorączkowej pracy z emocjami, na trwającej na naszych oczach terapii, która uruchamia szereg obrazów wzajemnie znoszących się, szukających uspokojenia i ukojenia poprzez mediujące nawiązania do mitologii, muzyki i malarstwa oraz poezji innych kobiet (najczęściej takich, które przeżywały równie mocno, dokonując wyborów stylistycznych i życiowych z trudem mieszczących się w mieszczańskiej normie bądź zdecydowanie ją przekraczających). Tu przykładem może być Sylvia Plath. Kawczyńska jest poetką załamania, psychicznego zaburzenia, stąd też liczne aluzje do pigułek i lekarzy, do leczenia, do możliwości pobytu w szpitalu czy też „wariatkowie”.
Łódzki szpital, przywołany w wierszu Katedra pod wezwaniem, staje się przestrzenią jednoczącą życie i śmierć – tu matka rodziła dzieci, w nim także zmarła. Mówi się w tym utworze o ludzkim krzyku, który jest „jak drapieżna łąka”, i o tym, że „być to zwierzęce przerażenie”. „Lęk w godzinie śmierci”, z którym bohaterka zostaje po odejściu matki, wydaje się ustanawiać wspólnotę wszystkich stworzeń, ludzi i zwierząt. Natura odgrywa tu niezwykle ważną rolę, najciekawsze porównania i metafory wiele jej zawdzięczają. Nie służą stylistycznemu zdobnictwu, raczej wyrażają głębię rozumienia świata i odczuwania bycia. Jeśli łąka (topos kojarzony z łagodnością i harmonią) bywa tu przestrzenią dla drapieżników i zabójczych roślin, to – wedle wskazań autorki – świat możemy rozumieć jako nieprzyjazny, mnożący przeszkody i doprowadzający do odczuwania permanentnego dyskomfortu; „a koło losu nie przestaje się obracać, / miażdżąc kości małych zwierzątek” (Idealna pogoda na pogrzeb). Koło losu miażdży także kości dużych zwierząt, a przede wszystkim ludzi. Słyszymy coś o „rzeźni”, w której morduje się plany, nadzieje i uczucia. Mówi się o tym bez afektacji i histerii. Kawczyńska bardzo zręcznie wplata ludzkie historie w opowieść o naturalnym, kosmicznym cierpieniu i konaniu – fizjologia i cielesność oraz związane z nimi doznania mocno łączą różne poziomy bytu.
Kwintesencją tej obrazowej linii tomu są fragmenty utworu Mięso Adamowe. „Mięsność” wypełniająca świat, podłoże dla bólu, który jednoczy wszystkie stworzenia, przyozdabiana od czasu do czasu girlandami z róż (i aluzjami do popkulturowego, „fałszywego” różu w stylu Barbie), staje się pretekstem do stwarzania fantastycznego, rokokowego decorum. Tylko dzięki takiej stylizacji, upozowaniu i udrapowaniu, można wypełnić sensem własny fragment losu. Rozmawiając z wyimaginowanym partnerem, bohaterka zwraca uwagę na to, co, jak przypuszcza, mieści się w jego głowie („węże, jaszczurki, małe ptaki”) i co osiada na dnie jego oka, a jest nim jej nagie, prawdopodobnie martwe ciało. Tak kształtując niektóre wypowiedzi, w ramach drażniącej, a wręcz abiektalnej, stylizacji, kreuje coś w rodzaju głosu zza świata – jakby te przygniecione traumą monologi płynęły do nas już z drugiej strony. W chwili śmierci matka zabrała do grobu także część życia bohaterki, a mąż, rozwodząc się z nią, dopełnił dzieła zniszczenia. Przemawia do nas kobieta, której kawałek po kawałku odbierano życie, która teraz ma kłopot z wyraźnym określeniem własnej tożsamości: „pytałam, i kim jest ta kobieta, / która nie chce dłużej być mną. Bez męża, bez dziecka, a jednak, a jednak / tak prosta, obecna, pełna niewygody, / że nawet ty czujesz się wzruszony” (Pieśń ognia, pieśń kobiety).
Zdaje się, że tylko tej niewygody możemy być pewni – natomiast do tego, że bohaterka określa się jako prosta i obecna, czytelnik może mieć zastrzeżenia. Jeżeli prostota, to paradoksalna i skomplikowana, obecność zaś raczej z tych, co negują własną bytową wyrazistość, ostatecznie definiując ją w kategoriach mitu i okrutnej baśni. Oto symboliczna nierealność, której nie obchodzą mimetyczne detale, ponieważ skupia się raczej na mechanizmach ulotnych, pożeranych przez czas uczuć, określających wartość i sens losu. Róże też więdną, ogród się rozpada. To ważny wątek książki, kiedyś do niego wrócę: czas, pory roku, przyrodnicze cykle. Tom rozpoczyna medytacja nad „niespodziewanym nawrotem zimy”, która zamraża i zabija, a kończy obraz pełen nadziei na przejście w inny stan jaźni i przyrody, umożliwiający zwycięstwo nad śmiercią i zimą. Mimo tych wszystkich komplikacji i zastrzeżeń poetce chodzi o to, by „w środku zimy otworzyć drzwi, za którymi jest lato”.