Notatki z wieży strażniczej
W te dni niespokojne i niepewne czas mija mi na spoglądaniu przez jedno z dwóch małych okienek, nieledwie trzydzieści osiem na czterdzieści osiem centymetrów, z niewielkim łukiem na górze, dzięki któremu wysokość pośrodku wynosi centymetrów pięćdziesiąt sześć. Okna mieszczą się daleko od siebie, po obu stronach izby. Szeroko rozstawione ślepia patrzą na północny zachód. Widzę przez nie zaledwie wycinek tej północno-zachodniej części świata. Gruby na osiemdziesiąt osiem centymetrów mur sprawia, że okna są jak martwe lunety, nieruchome i pozbawione soczewek. Rury. Można się trochę w jedną lub drugą wcisnąć, na dobrą sprawę, gdyby wybuchł pożar i miałbym odciętą drogę przez schody, dałoby się bez trudu przecisnąć, sprawdzałem to raz, wpełzając kiedyś w jeden z otworów, by spojrzeć swobodnie dookoła na bez mała dwie połówki dwóch ćwiartek z czterech stron świata. Cóż z tego jednak, skoro otynkowana ściana wieży, bez gzymsów i parapetów, jakichkolwiek architektonicznych fidrygałek, gwarantowała swobodne spadanie z wysokości dwóch pięter, ale takich renesansowych, z oddechem, i parteru usytuowanego wyżej niż zwyczajnie wysoki jest wysoki parter, nawet nie wiem, z jakiej konkretnie wysokości. Ale prosto na wybrukowany plac. Oczywiście wycofać się wcale nie było łatwo. Jedną rękę miałem już wystawioną na zewnątrz, drugą przyciśniętą do ciała i unieruchomioną. Miałem czas przemyśleć, czy wolałbym spaść i skręcić sobie kark, czy się usmażyć w ogniu, gdyby był. A ogień czai się pode mną cały czas, sapie i wzdycha, ćmi i tli się, i żarzy na wszystkich piętrach, wypełnionych książkami. Są upchane na półkach, ułożone na stosach, wciśnięte pomiędzy półki i stosy, aż pod sufit. Piętrzą się na korytarzu, zaraz za wejściem, niektóre weszły na schody, zostawiając jedynie wąski przesmyk, i dostały się na strych, usypane w stos wokół drabiny prowadzącej do włazu, wypełniły przestrzeń aż po szczyt więźby. Piwnica wypełniona jest nimi tak szczelnie, że ludzka stopa już tam nie stanie. Wszystkie aż drżą w oczekiwaniu na przeczytanie albo ogień, ogień jest urojeniem i opętaniem książek, jeśli nie zdarzy się żaden płomień – zaiskrzą same, spalą się w desperackim akcie miłości do człowieka. Nie tylko ludzie popełniają samobójstwa z rozpaczy. Czekam więc, co los przyniesie. Patrzę, nasłuchuję. Pilnuję. Wypatruję.
Kiedy w latach osiemdziesiątych los piękny zetknął mnie z Henrykiem Berezą, dowiedziałem się, podczas długich a częstych rozmów, że istnieje polska literatura współczesna. Wprawdzie coś tam wiedziałem o tym zjawisku, ale tak naprawdę byłem zafascynowany książkami zagranicznymi, głównie z krajów zachodnich. Łykałem te lektury jak lekarstwa i marzyłem o światowej sławie i wolności bezgranicznej. Tymczasem Bereza dowodził, że zachód produkuje coraz marniejsze książki, a już w Ameryce w ogóle nie ma literatury. Próbowałem się delikatnie nie zgodzić, lecz jak mogłem zgodzić się lub nie, skoro moja orientacja w temacie była niewielka, by nie powiedzieć uczciwie – żadna. Naprawdę nie chciało mi się wierzyć, że Ameryka nie jest warta najmniejszej uwagi, jeśli chodzi o twórcze dokonania, więc stawiałem się buńczucznie. Teraz znajduję w tekstach Sándora Máraiego z roku 1967 (Dziennik 1967–1976) informację o upadku literatury amerykańskiej, której nie ma już „w takim sensie, w jakim przed wiekiem żądali jej Thoreau, Whitman i inni, a więc literatury, która wyraża kontynentalną świadomość wielkiej wspólnoty […] – …powstaje coś w rodzaju literatury getta: pracowici pisarze z drobiazgową precyzją opisują życie amerykańskiego (włoskiego, irlandzkiego, żydowskiego, murzyńskiego, węgierskiego) getta, donoszą, jak kochają i nienawidzą, jedzą i spółkują, realizują się i niszczą ich bohaterowie w amerykańskim getcie…”. Tak właśnie znika dzisiaj literatura polska. „Tu już nie wiedzą, kto jest pisarzem. Mylą go z kupcem pomysłów i handlarzem słów. Kupcy pomysłów kradną je – dniem i nocą, gdzie się da – a handlarze słów sprzedają kradzione pomysły w stutysięcznych seriach słów. To tu uważa się za literaturę”. Sto osiemdziesiąt stron dalej Márai pisze o Chinach, gdzie ostentacyjnie mają pisarzy w pogardzie, uważając ich za pasożyty. „W Chinach Mao kultura mandaryńska uchodzi za pewien rodzaj pasożytnictwa”.
Starzy ludzie nie powinni pisać książek. Dla tej samej przyczyny, dla której nie powinni kopulować. Obie te czynności wymagają bezwstydu, a także pewnej dozy arogancji. Tymczasem starość jest wstydem, kwintesencją wstydu, wymaga cienia, mroku, potrzebuje zasłon, zakamarków, nie widoku publicznego. Młodość może skryć się i jednocześnie żyć na pokaz, pisać z naturalnym bezwstydem, starość może tylko się skryć. I sczeznąć pod ściółką, pod mchem, omszeć pod głazem.
Namiętność jest jedną z prawdziwych tajemnic ludzkiej natury. Kto wie, czy nie największą. Zwykło się za taką tajemniczą cechę, wyróżniającą gatunek człowieka, uważać miłość. Jeśli w ogóle możemy przyrównywać osobliwość ludzkich zachowań, uczucia i emocje, do czego jakoby upoważnia nas wspólna z gatunkiem zwierząt, a przynajmniej ssaków, zdolność odczuwania strachu (niezależnie od tego, jak bardzo jest to cecha zakorzeniona w pierwotnych instynktach) – to zdumiewa osobność namiętności, nieznanej w relacjach zwierząt. To stan szczególny miłości, namiętność wyrasta z niej i jednocześnie jej przeczy. Idzie dalej, a jednak stoi w miejscu. Wzmacnia miłość i ją osłabia. Jest panią samej siebie. Dominuje wszystko. To właśnie namiętność sprawia, że człowiek może oszaleć z miłości (acz nie tyczy to wyłącznie grządki erotycznej, tyczy namiętności każdej). „Jedynie dzięki ostrożności i godności oraz doświadczeniu możemy pozostać panami naszych zmysłów” – napisał Márai w Księdze ziół. „Człowiek żyje dopóty, dopóki są w nim namiętności. Ale namiętności można wychować”.