Na nieszczęście rynek w powojennej Anglii cieszył się niewiele większą wolnością od rynków wyzwolonych przez Armię Czerwoną, w związku z czym większość produktów, w tym wytwory sławetnego przemysłu włókienniczego, była dostępna wyłącznie na kupony, których nowo przybyłemu Miłoszowi brakowało. A żeby kupić jedną parę spodni – jedną z „ważniejszych ozdób mężczyzny”, jak zanotował w dzienniku – potrzebował ich aż siedmiu.
Pierwszego dnia swojej misji, 12 grudnia, nie wskórał nic. Drugiego dnia – też nic. Trzeciego dnia, dzięki wstawiennictwu przyjaciółki sprzed wojny, otrzymał od niejakiego Van Pickerela dwa kupony, 15 grudnia otrzymał tylko pewne mgliste obietnice. Kolejny dzień przyniósł kolejne obietnice, 17 grudnia zaś Czesław Miłosz, polski wieszcz i dyplomata, zażarcie dyskutował w klubie Savile z młodymi francuskimi intelektualistami o francuskim marksizmie i o nowych obrazach Picassa. Miał wówczas trzydzieści cztery lata, partnerkę Janinę i przezroczyste spodnie, kiedy patrzyło się pod światło.
Pozostał wierny swej misji. Wyzwoliwszy się z miasta popiołów, szedł w prześwitujących spodniach. Otrzymał kolejne dwa kupony. Nie tracił nadziei. Mgliste obietnice państwa Symmondsów 21 grudnia wydały owoce w postaci pary kuponów. Teraz brakowało mu już tylko jednego. Lecz następnego dnia skończyły mu się pieniądze. Czesław Miłosz 23 grudnia 1945 roku nie miał ani pieniędzy, ani nieprześwitujących spodni. W wigilię otrzymał wprawdzie pieniądze, ale wciąż brakowało mu tego jednego nieuchwytnego kuponu. W dniu Narodzin Pańskich Janina dostała parę nylonowych pończoch z Ameryki, z których bardzo się cieszyła. Czesław nie dostał spodni, ale nie rozpaczał.
Wreszcie 27 grudnia niejaka Stasia Dęborylska wspomogła go brakującym kuponem. Wydawało się, że teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, by kupił sobie nową parę spodni – ani bieda, ani wojna, ani nieodzowny bieg Historii. Poszedł więc następnego dnia do Simpsona, najlepszego jego zdaniem sklepu męskiego w Londynie. Lecz tam otrzymał druzgocącą wiadomość, że spodnie byłyby dla niego dostępne dopiero w połowie stycznia, a więc prawdopodobnie nie zdążyłby ich odebrać przed opuszczeniem brzegów Albionu. Poszedł przeto do Harrodsa, ale tam również nie mogli zdjąć z niego klątwy prześwitujących wschodnioeuropejskich spodni. Był także u krawca, ale ten mu powiedział, że musiałby czekać dwa miesiące na gotowy produkt.
Prześwitujące spodnie Czesława Miłosza pękły 30 grudnia 1945 roku.
W Sylwestra próbował się upić, lecz bezskutecznie. Mniej niż rok po zakończeniu najkrwawszej wojny w historii w stolicy zwycięskiego Alianta nie było o wódce mowy, a w barach „dawali tylko po jednym kieliszku dżinu albo whisky”, jeśli w ogóle. Towarzysz z Polski, do którego się zwrócił w potrzebie, powiedział: „Tak, tak, Imperium Brytyjskie trzeszczy w posadach. Toż to, proszę was, żebracy. Ani wódki, ani kiełbasy. Nie to, co u nas”.
W pierwszy dzień nowego roku Miłosz opracował nietuzinkowy plan. Skoro brytyjski przemysł włókienniczy zawiódł jego nadzieje, postanowił wprząc polską potęgę przemysłową w jego misję zdobycia nowej pary spodni. Wszak czytał Reymonta: czyż Łódź nie mogła śmiało iść z Manchesterem w zapasy? Tak oto 2 stycznia towarzysz nazwiskiem Korkożyński poleciał z Londynu do Polski, obiecawszy towarzyszowi Miłoszowi, że jak dotrze do Ziemi Obiecanej, obstaluje mu tam spodnie, a następnie prześle je „przez pewną wysoko postawioną osobistość”.
Również polski przemysł włókienniczy nie stanął na wysokości zadania. Kiedy 16 stycznia Miłosz opuszczał już kontynent europejski, otrzymał od Korkożyńskiego list z informacją, że w wyniku serii nieporozumień i opóźnień nie udało mu się załatwić sprawy spodni.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego emigracyjną twórczość Czesława Miłosza otwiera taki niestosowny akord. Właśnie wydostał się z kleszczy komunizmu, a on, zamiast robić wstępne notatki do Zniewolonego umysłu, pisze o przezroczystych spodniach. Cóż to? Prowokacja? Środkowy palec à la Trans-Atlantyk? Czy daje nam w ten sposób do zrozumienia, że nie zamierza zostać kolejnym wieszczem na emigracji? Czy jest to ucieczka w normalność po roku ideologicznego szaleństwa w Nowej Polsce? Czy chciał przekazać potomności obraz trudnego życia w powojennej Anglii? Czy chciał na chwilę wyzwolić się z dusznej atmosfery felietonów, które pisał w owym czasie dla prasy krajowej? Czy po prostu zbrakło mu sił, żeby napisać cokolwiek prócz tego, co mu atrament na pióro przyniósł?
W każdym razie dość szybko się opamiętał, skoro w jego archiwum po notatkach o spodniach znaleźć można kilka stron z refleksjami, których faktycznie moglibyśmy się po nim spodziewać w takim ważkim momencie: o jego niedawnych doświadczeniach w umęczonej ojczyźnie i o jego decyzji o opuszczeniu Europy. Noszą one daty 10, 12 i 14 grudnia, czyli z pozoru pokrywają się częściowo z datami napisania kłopotliwych notatek londyńskich, ale ich wydawcy uważają, że prawdopodobnie zostały napisane później, dopiero po jego miesięcznym pobycie w Londynie. W tym drobnym fałszerstwie (jeśli rzeczywiście mamy tu do czynienia z fałszerstwem) widzimy, jak starannie Miłosz kreował już swój mit, mit człowieka miotanego przez sztormy dwudziestego wieku, ale zarazem na tyle zdystansowanego, żeby swoje zmagania opisać niemal na bieżąco w spokojny, klarowny i pogłębiony sposób.
W notatce noszącej datę 10 grudnia Miłosz wyznał, że udało mu się wylecieć z Polski, ponieważ skorzystał z pomocy własnego cynizmu i własnej obojętności. Bez nich prawdopodobnie uległby tym, którzy mówili mu, że jego miejsce było tam, gdzie pochowana była jego matka, gdzie znajdowały się groby jego przyjaciół poległych w boju, gdzie ocaleni dzielili się „pamięcią przeżytych razem dni”. Bez cynizmu i obojętności być może dałby się również przekonać, że jego miejsce było w szeregach tych, którzy nazywali siebie „budowniczymi jutra”. Rdza obojętności i cynizmu, która pokrywała jego serce, pozwoliła mu uświadomić sobie cenę, jaką płaci się za „bunt i za współczucie z losem pokrzywdzonych”. Pozostając we wschodniej Europie, zostałby współtwórcą krainy „wielkiej maskarady”, krainy ludzi, którzy „podają się za innych, niż są w istocie, i z grzeczności głoszą hasła, których nienawidzą”. „Jadę – zapisał – aby wyleczyć siebie, dopóki nie jest za późno”.
Trzeba się chwilę zastanowić, żeby zauważyć, jak przemyślnie tutaj Miłosz rozumuje. Z jednej strony cynizm i obojętność wynikające z długich tygodni, miesięcy i lat terroru, zarówno nazistowskiego, jak i sowieckiego, są chorobą, która uniemożliwia wszelką solidarność ze skrzywdzonymi i poniżonymi: „Miska z jadłem i spokojny sen wydają się szczęściem, w imię którego warto przesłonić sobie oczy i żyć ostrożnie, podstępnie, lękliwie”. Z drugiej strony ten sam cynizm i ta sama obojętność jako niezbędne mechanizmy obronne stanowią psychologiczną furtkę, przez którą ucieczka do wolności i moralnego zdrowia staje się, w odpowiednich okolicznościach, możliwa.
W istocie obojętność Miłosza, właściwie pojęta, była jedną z jego najważniejszych cnót. W drugiej notatce, datowanej na 12 grudnia, opisując swoją wędrówkę po gruzach Warszawy, starał się uchwycić niejasne uczucie, które nim owładnęło, gdy przyglądał się kominom spalonych willi, poszyciom skruszonych cegieł, resztkom barykad i śmieciom zalegającym jezdnię, wśród których dostrzegł list zaadresowany do niego z Paryża. Siedząc na stosie cegieł przed swoim zrujnowanym domem przy alei Niepodległości, miał wrażenie, że jedynie odkładał przeczytaną książkę, „tak jak gdyby całe dzieje tego miasta nie były napisane przez wypadki, tylko stanowiły opis zburzenia Jerozolimy przez Tyberiusza czy Mediolanu przez Fryderyka Barbarossę. Rok czy tysiąc lat – żadnej różnicy”. A przecież on, ocalony, był tam obecny i dotykał rąk tych, które wygrzebywało się wówczas tysiącami z bezimiennych dołów „jako wiązki kości owinięte w spróchniałe szmaty ubrań”.
Dystans Miłosza, jego niepokojący chłód, tak dobrze widoczny chociażby w jego wieloletnim dialogu z Różewiczem, pozwolił mu pozostać myślą i sercem przy tych wiązkach kości, o których zapomnieli bohaterzy, którzy biegli w artyleryjskim ogniu. Czterdzieści lat później, kiedy być może zdążył się już wyleczyć z cynizmu i obojętności, ratował jeszcze w myśli „pannę Jadwigę / Małą garbuskę, bibliotekarkę z zawodu / Która zginęła w schronie tamtej kamienicy / Uważanej za pewną, a zapadła się / I nikt nie mógł dokopać się przez płaty muru / Choć wiele dni słyszano stukania i głosy”. Przeciw konieczności, prawu, teorii, przeciw prawdziwemu wrogowi człowieka – Historii, która „zaleca się i straszy swoją liczbą mnogą”, kładł „szkielecik panny Jadwigi, miejsce / Gdzie pulsowało serce”.
Tymczasem pozostał jeszcze przez kilka lat „budowniczym jutra”, z grzeczności – czy jednak z tchórzostwa? – głosząc od czasu do czasu hasła, których nienawidził. W nowym tomie jego dzieł zebranych (Z archiwum: Wybór publicystyki z lat 1945–2004, Wydawnictwo Literackie 2020), na który głównie składają się teksty nigdy dotychczas nieopublikowane, znalazło się kilka przemówień z okresu jego służby dyplomatycznej w Stanach Zjednoczonych, w których możemy przyjrzeć się podskórnej walce urzędniczego cynizmu z pragnieniem przekazania pamięci o cierpieniu, którego był świadkiem. W roku 1946 na przykład, w trzecią rocznicę powstania w getcie warszawskim miał wystąpienie w hebrajskiej szkole Beth Hillel w Bostonie, w którym prostym i bezpośrednim językiem opisał wydarzenia, które dziś są znane każdemu z wiersza Biedni Polacy patrzą getto. „Dla mnie walka w getcie jest rzeczywistością – mówił. – Pozostawiła ona we mnie niezatarty ślad. Podobnie jak dla wielu Europejczyków, jest to dla mnie problem nie tylko publiczny, ale i prywatny. Stanowi on element europejskiego poczucia winy, które idzie za nami jak złowrogi cień”. Lecz owo poczucie winy nie było w nim na tyle silne, by powstrzymać go przed oświadczeniem, że „nie ma śladu antysemityzmu wśród intelektualistów i przywódców politycznych w nowej Polsce”, a jeśli wciąż występuje tu i ówdzie w społeczeństwie, „stanowi pozostałość przeszłości, która nie ma szans przetrwać w nadchodzących latach”.
Nie odnosi się jednak wrażenia z tych świadectw, że Miłosz w okresie stalinowskim kiedykolwiek połknął do końca „żabę” (określenie Witolda Wirpszy) partyjnej doktryny. Te teksty przynajmniej, które znalazły się w nowym tomie, nie wydają mi się bardziej „ideologiczne” od innych społecznie zaangażowanych tekstów z lat czterdziestych minionego, tak dawno minionego wieku, pisanych w krajach niepodległych żabiemu terrorowi – dość wspomnieć nie całkiem smaczne Uwagi ku definicji kultury Eliota (1948). Jeszcze w roku 1949 Miłosz prowadził stosunkowo otwartą polemikę ze świeżo uświęconą doktryną realizmu socjalistycznego, w nadziei, jak rozumiem, że będzie w stanie przemówić do rozsądku swoich towarzyszy współbudowniczych. Twierdził w tym czasie bez widocznych ogródek, że „paleta polska jest brudna, a malarze z czystą paletą są rzadcy jak bobry”. Tak zwana „walka z formalizmem”, czyli de facto z wszystkim, co wydarzyło się w zachodnich sztukach plastycznych od czasów Maneta, zdawała mu się oznaczać, że „obrona tych bobrów zostaje zniesiona i że wolno będzie do nich strzelać albo chwytać je w żelaza – bo hołdują albo późnemu impresjonizmowi, albo abstrakcji”. Podczas tej rzezi bobrów „pospolite zające”, którym udało się przełknąć i przetrawić grubo ciosane dogmaty nowej doktryny, byłyby niewątpliwie „mile podniecone nadzieją pełnej ochrony i wielu główek kapusty”.
Mimo to nie poprzestawał na prostej dychotomii „dobra sztuka awangardowa – zła sztuka reakcyjna”, która w kolejnych dekadach miała się przyjąć zarówno wśród większości historyków sztuki, jak i szerszej publiczności, aż po wulgarną nieco martyrologię ze Strzemińskim w roli głównej. Nie sądził, że należy wszystkie pozostałe przy życiu bobry zamknąć w rezerwacie, gdzie mogłyby być obserwowane z dystansu przez bogatych turystów gotowych wydać fortunę za obgryzione przez nie drzewa. W końcu Miłosz prowadził własną, odrobinę bardziej subtelną walkę z formalizmem, którą rozpoczął, jeszcze zanim ktokolwiek w Polsce słyszał o socrealizmie krew w żyłach mrożącym, i której bynajmniej nie zakończył wraz z nadejściem odwilży gomułkowskiej. Dla przypomnienia:
Ażeby każdy, kto usłyszy słowo
Widział jabłonie, rzekę, zakręt drogi,
Tak jak się widzi w letniej błyskawicy.
Stwierdziwszy że „rok 1949 oznacza koniec eksperymentów, a co za tym idzie, początek upadku polskiej plastyki”, Miłosz zbija z tropu dzisiejszego czytelnika, gdy dodaje, że „połowa XX wieku jest naznaczona przez zamknięcie rachunku poszukiwań czysto formalnych”, a co za tym idzie, próba wskrzeszenia przedwojennej awangardy może skończyć się tylko „zobojętnieniem artystów na zasięg ich wizji”. Moglibyśmy się spytać: czy wskrzeszenie przedwojennej awangardy, które miało miejsce w latach sześćdziesiątych (Stażewski), nie było w krajach komunistycznych koniecznym krokiem w stronę odzyskania artystycznej głębi, artystycznej wolności, artystycznego rozmachu? Ale to pytanie pociągnęłoby za sobą kolejne, mianowicie: czy polska sztuka plastyczna kiedykolwiek odzyskała głębię, wolność i rozmach? Na co nigdy chyba nie uzyskamy ostatecznej odpowiedzi.
W wykładzie O polityce i literaturze z lat osiemdziesiątych Miłosz wyznał, że znalazł się „w położeniu godnym poety doby reformacji, który, odłożywszy na chwilę swoje zadania w służbie Muzy, napisał traktat religijny i w ten sposób włączył się w spory międzywyznaniowe”. Jest całkiem prawdopodobne, że wraz z upływem czasu ta autodiagnoza będzie się coraz bardziej potwierdzała. Dzisiaj mało kto ma ochotę czytać traktaty zwinglianistów czy huterytów, być może więc podobny los czeka dzieła polityczne z okresu Zimnej Wojny, których historyczną bezużyteczność będzie się mimowolnie stwierdzało, utrzymując, że wciąż mają wielką wartość historyczną. Tymczasem Zniewolony umysł pozostaje najczęściej czytanym i komentowanym dziełem Miłosza, natomiast wydarzenie w jego życiu najściślej związane z powstaniem tej książki – osławione „Nie!” powiedziane Partii w roku 1951 – wciąż wzbudza więcej emocji niż większość jego wierszy.
Rozdział zbierający teksty z okresu jego francuskiego wygnania (1951–1960) otwiera mityczny list o niepozornym tytule Drodzy Rodacy!, który 15 maja 1951 roku rozesłał do kilkuset dziennikarzy i pisarzy polskich – influencer avant la lettre – i który nawet został odczytany na antenie radia Voice of America. Szczery patos i romantyczne rozdarcie wybrzmiewające z tego listu zdają się świadczyć o tym, że zdążył się już całkowicie wyleczyć z cynizmu i obojętności, a także skłaniają mnie do wniosku, że czytanie dzieł największych poetów polskich w oderwaniu od ich życiorysów nie ma zbyt dużej szansy kiedykolwiek stać się nawykiem narodowym.
Argumenty, które Miłosz podaje w tym tekście za zerwaniem z Partią, są krystalicznie czyste i zaciekle bezpośrednie (ktoś inny powiedziałby może: naiwne), nawet dziś można je wchłaniać jak rześkie powietrze zaznane po wyjeździe z zatrutego smogiem miasta. „Do zrobienia tego kroku – pisze – zmusił mnie jeden, ale podstawowy, wzgląd. Jestem głęboko przekonany, że człowiek nie powinien kłamać. […] Najwspanialszy nawet system społeczny, jeżeli jest oparty na ciągłym kłamstwie, musi przynieść ludziom tylko nieszczęście. Żadna, nawet najzręczniejsza dialektyka, żadne powoływanie się na uczone książki, nie potrafi sprawić, żeby to, co czarne, stało się białe”. Poeci są odpowiedzialni za to, żeby mówić prawdę, a kiedy prawdy nie widać, żeby jej poszukiwać. Jeśli zamiast tego przyjmą rolę płatnych nadwornych błaznów, wówczas ludzkość będzie narażona na bezgraniczne cierpienia, gdyż nie będzie już nikogo, kto przeciwstawiłby się uzurpatorom Historii. Kto pozostaje w kraju, gdzie trzeba niewolniczo naśladować wzory rosyjskie, głosić chwałę komunistycznego projektu i przekonywać innych, że tylko sowiecki ustrój może zapewnić uciśnionym masom szczęście, ten musi wyrzec się głównego powołania poety, jakim jest poszukiwanie i głoszenie prawdy.
Przez pięć lat Miłosz służył wiernie Konieczności Dziejowej i Obiektywnym Prawom Historii. W tym czasie ze zgrozą odnosił się do użytku, jaki robił z własnego talentu i z własnej nadgorliwej pracy (choć, o ile mi wiadomo, nie roztrząsał w myśli z bojaźnią i drżeniem, czy pobożni Polacy dopuszczą kiedyś do tego, żeby został pochowany na Skałce). Gdy myślał o śmierci, pytał siebie, czy wolno mu było „przemknąć się wygodnie przez życie, kupując sobie spokój i bezpieczeństwo za cenę wyrzeczenia się prawdy”. Ale dopiero kiedy władze w Warszawie odwdzięczyły się za jego wierność podstępami, pułapkami, przemocą i nadzorem gangsterskich szpicli, a zatem kiedy odebrali mu życiową wygodę, spokój i bezpieczeństwo, znalazł w sobie odwagę, żeby dyktatowi zniewolonych umysłów powiedzieć wreszcie – Nie.
Decyzja podjęta przez Miłosza w roku 1951 pozostaje dla większości jego czytelników kluczowym momentem w jego biografii, a nawet w historii polskiej literatury, ponieważ zdaje się w niej krystalizować w najczystszej i najbardziej napiętej formie opozycja między prawdą i kłamstwem, dobrem i złem, pięknem i brzydotą. Oto widzimy przed sobą prawdziwie moralny czyn, na fundamencie którego można było zbudować nowy, prawdziwie moralny świat.
Po czym nadszedł ten świat i okazało się, że za wygodne życie, tani spokój i dostateczne bezpieczeństwo trzeba będzie wyrzec się nawet pragnienia poszukiwania prawdy. Bo bez panowania kłamstwa – na co może przydać się bunt prawdy? Niektórzy zaczęli nawet ze wstydliwą nostalgią patrzeć na erę stalinowską, gdyż wydawało im się, że wtedy Europa Wschodnia znajdowała się „w najbardziej newralgicznym punkcie żywych dziejów” (jak pisał Miłosz w liście do Gombrowicza), że to w jej łonie odbywały się najważniejsze przemiany, jakie mogły się w ówczesnym świecie zdarzyć, i że wobec tego przy odrobinie odwagi i przytomności umysłu można było stanąć twarzą w twarz z Prawdą i z Historią. Myśleli po cichu: „Kiedy wzniósł się śpiew przyszłości i runęło panowanie Moskwy nad narodami – co tak naprawdę pozostało, prócz przykrej prawdy moich prześwitujących spodni?”.