10/2025

Grzegorz Strumyk

Spotkanie

Piszę do nierozpoznanej przestrzeni, o której wiem, że istnieje, bo tylko do niej mogę pisać w tej chwili. W niej zbierze się to, co zostało rozrzucone w promieniu nie większym niż metr ode mnie, co upadło jak kartki z przenoszonego pakunku. Rozłączeni zostaliśmy. Już nie wiem, kto z kim, jaka myśl z myślą, nie ma nic, co przenosiłoby z życia w życie. Nie umiem pozbierać. Patrzę pod nogi, metr przed siebie. Docierają przez powietrze nagromadzone zdania. Robię kółko w parku wieczorem. Chcę odejść, wyjść stąd. I wtedy słyszę głos daleki od ludzkiego. Zaczynam się wreszcie zbliżać do czegoś poza tym, od czego chcę uciec. I już wiem, że słyszę puszczyka z ciemnej ściany lasu. Wreszcie swój prawdziwy głos słyszę. I zaczynam żyć, jakbym mógł od nowa zbierać po wszystkich miejscach życie. Wystarczyło, że to nie był głos ludzki, aby nabrał znaczenia prawdy. Każda prawda rodzi swoją fikcję, aby pozostać dłużej.


Kiedy nagle łaknę zbierającej mnie w całość myśli, odnajduję ją we wszystkim, może to być ptak w ciemności, każda rzecz w tej chwili. Jakieś odwlekanie płynące z samej natury. Kończę procesy przemian i próbuję zostać przewodnikiem, zasnutym teraz obecnością kogoś trzeciego. Nieodstępująca bliskość, która stawia pieczęć na każdym zdaniu. Nie ośmieliłbym się bez tego pisać, pisanie potrafi utknąć bez przeczucia istniejącej bliskości rozsianej w świecie.


Nieskończoność zatrzymała się w człowieku, aby ją obejrzał. Co mówię – w każdej żyjącej istocie. Poznałem ją poprzez ciało. Odczucia były wiedzą zapisaną w komórkach ciała. Czy dlatego mogłem spotkać matkę jedenaście lat po jej śmierci?

I to jest początek drogi. Wiem już, że życie to przetrwanie. Jest przetrwaniem i w najlepszym przypadku czymś tylko trochę więcej. Niewiele. Istnieje to samo prawo przetrwania dla wszystkich istot i sił kosmicznych. Jeżeli dla czegoś jeszcze, to dla wytchnienia i pragnień. Tych pragnień.

Nie można dokładnie uchwycić momentu, kiedy zostałem sam z matką na świecie. Świat istnieje dzięki umarłym, wystarczy popatrzeć na drzewa i ziemię. Jest zrodzony ze szczątków. Sztuka szczątków góruje nad wszystkimi sztukami. Milczenie nad każdym głosem. Po prostu pewnego dnia znów siedziałem z matką na ławce, w katedrze ośmiu wysokich drzew wyznaczających napowietrzne ściany i ruchome sklepienia. Wystarczył obrót głowy, aby się spotkać.

– Chciałem coś wytłumaczyć – powiedziałem.

– Teraz nie trzeba. – Z ulgą odebrałem słowa matki.

Siedzimy jak dawniej, patrząc przez drzewa na rozświetloną nieskoszoną trawę boiska. Nie musimy się wcale odzywać do siebie, żeby mieć pewność, że jesteśmy razem. Zupełnie jakby siedziało się w wysokiej, zakrywającej całą postać trawie. Przeczesuję kępę trawy rosnącej przy ławce, pod palcami jest letnia i wypoczęta, jak powietrze. Teraz to robię z konieczności wyboru. Dawniej musiałem strzyc matkę na krótko, tak jak chciała, i słuchać skarg, że włosy ją bolą, gdy je zbieram i ścinam.

– Nie może cię boleć.

– Skąd wiesz, jak boli mnie, a nie ciebie.

– Włosy nie są unerwione.

– Dobrze już, tnij lepiej.

Tekst odmawia posłuszeństwa. Tnę każde zapowiedziane w myślach zdanie. Siedzimy. Obejmuję ramieniem matkę i przyciskam, jak nigdy tego nie zrobiłem. Matka starsza równo trzydzieści lat, co do dnia.

– Chciałbym, żeby wszystko się wyjaśniło.

– Tak bardzo nie czekaj.

– Mogę coś ci teraz wytłumaczyć.

– Nie.

– A jakbym tylko zapytał?

– Też nie.

To, że znaleźliśmy się znów razem na tej samej ławce w parku blisko domu, mówiło za wszystkie słowa. Jednak chciałem wrócić do zdarzeń, które zmieniały moje wyobrażenia, kim jesteśmy. Warstwy spod warstw, coraz bliżej powierzchni. Nie mogłem już powstrzymać słów.

– Ale ja muszę powiedzieć, chcę, żebyś wiedziała.

– Co chcesz więcej powiedzieć, dziecko?

– Chcę, żebyś usłyszała to ode mnie.

Jeszcze raz. Który to już raz przychodzi myśl, która była wcześniej. Na pewno wszyscy robią lepiej, rozpoczynając dzień od miejsca, w którym się zaczyna. Ja orientowałem się bardzo powoli, w jakim miejscu jestem.

– To jakbyś teraz dopiero była – powiedziałem.

Patrzy przed siebie.

– Znam cię od małej dziewczynki, od twoich lęków do moich, przechodzących we mnie, widzę cię, kiedy mijam dziecko na ulicy.

Milczy.

Znowu słowa dotykają, szorstkie jak znamię. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłem postacią zwijającą się od dotknięcia. Coś pozwala żyć i zagraża. Wiem czy nie wiem, to nie ma znaczenia dla tego, co teraz jest. Więc stąd to całe zamieszanie wokół słów. Są mgłą. Tak trudno nawet teraz, kiedy nie muszę mówić, bo jeśli się spotkaliśmy, to wszystko musi być wiadome i bezpieczne. Nie chcę mówić przez nagromadzone i czekające na wyjaśnienie sprawy. Raczej jestem ciekaw naszego przeżywania tych samych wypadków. Nie tylko przez siebie. Nie. Skażenie sobą i skazanie na siebie. Nie wierzę słowom, nie wierzę w nic, o czym chcą decydować, bardziej już wierzę w to nasze spotkanie. Jest możliwe. Tu, teraz.

– Zostańmy razem jeszcze.

Zastygliśmy na ławce. Wiotcy. Półprzezroczyści. W widoku rozciągającym się między kolumnami drzew, przed boiskiem, za ścianami lipowej alei, bez jakiegokolwiek wpływu na czas wspólnego pobytu w parku.

– Czy to możliwe? Potrzebujemy siebie dla bezpiecznego świata w nas. Jak to się stało? Bo tak było. To bezpieczeństwo nas zbliżyło. Teraz wiem, jakie to było niebezpieczne. Wciąż nie ma tego świata. Nie ma go. Oprócz tej chwili.

– Pamiętasz swój pierwszy list? – przerwała matka.

– Tak…Czy już wtedy?… Włożyłem go w kieszeń marynarki po tacie?

– Pisz jak tamto dziecko.

– Teraz? Wtedy miało to coś zmienić. Co teraz zmieni pisanie?

­– Pisz o tym.

Z matką. Na ławce. W powietrzu. W półcieniu. Nie potrzebowałem niczego nazywać sensem. Mająca mieć ciągłość historia zaczynała się niewyjaśnioną rozmową. Po urodzeniu długo nie przestawałem odzywać się głosem, który nie był podobny do płaczu ani krzyku, był ciągłym wydobywaniem głosu. Matka zapamiętała to jako ciche żalenie się. A dziś może podobnie, jestem poza własnym miejscem.

– Mamo, jak ja krążę, jak mnie to czasem bawi, jakie to ciekawe, jak chcę się tym dzielić. Nawet teraz nie mogę żyć samodzielnie, wszyscy i wszystko dochodzi do głosu i mówi.

Patrzę na powietrzne zarysy, na drzewa i trawę, wieczne jak stare kobiety w opuszczonych wioskach. Nie mają zamiaru nigdzie odejść, rozpływają się.

– Kończy się epoka w świecie. Będziemy wyrzuceni z siodła. O ile jest spokojniej na straconej pozycji. Można zacząć swobodniej mówić. O przenoszonych lękach. Może widać koniec.

Zagarnąłem ramieniem obrys postaci matki. Zatrzymywałem ruchy i słowa w nieznanym mi porządku. Ale to i dobrze, bardzo dobrze, że go jeszcze nie znałem.

Robiło się coraz ciemniej, wraz z ciemnością rozluźniały się więzy. Zbliżający się sygnał pogotowia kończył się snopem światła za drzewami. Nie porwałem przecież matki ze szpitala. Coś nieodwołalnie realnego zdarzało się w alei parkowej. Nieruchomi, bojąc się poruszyć, porozumiewawczo, nie widząc swoich twarzy, spojrzeliśmy na siebie. Jakie szczęście, że to się już nigdy nie powtórzy, czytałem z niewidocznych w ciemności oczu matki. Nie mogłem opanować drżenia wewnątrz. Nic ponad to, co odczytywałem, nie równało się prawdzie. Szczęście, że nic już się nie powtórzy w szpitalu.


Ruch za drzewami pulsował. W świetle migały postacie wchłaniane przez ciemność gęstej roślinności. Ukryty dobrze, obserwowałem, nie próbując wysnuć z obrazów konkretnego zdarzenia. Było mi nawet obojętne, co się wokół dzieje z kimś, kto ma wszystko za sobą. Ucichło, ciepłe powietrze napływało ze środka parku i nie chciało się wracać.

– Czasami miałem pewność, że nigdy nie jest się samemu. Zawsze ktoś jeszcze jest, nie ma tylko dostępu do niego. Takie z nas żywe listy.

Nie widziałem już, czy jeszcze jesteśmy obok siebie, nie zrobiłem żadnego ruchu, by to sprawdzić. Pewność brała się z pragnienia, tylko ono dawało pewność.

Na ławce zapadaliśmy w ciemność. Była ciepła, przyjemna i szczelna, jakbyśmy znaleźli się wewnątrz czegoś zapomnianego z dotyku. Powracałem do tego samego pytania, ale już bezgłośnie. – Czy mogę ci opowiedzieć? Chyba jest mi to bardzo potrzebne. Inaczej. Naprawdę coś powinno się skończyć nie tylko dla mnie. Ciemna przestrzeń z pozoru upraszczała widzenie do punktów i gałązek światła. Ramię w ramię z matką. A przecież niedaleko stąd rosły kiedyś jabłonki ojca, a po prawej ręce rozciągała się wąska piaszczysta polanka, na której brat przygotowywał ptaki do pierwszego lotu.

– Wszystko czeka na opowiedzenie. To stąd ten niepokój.

Pokazuję miejsce, gdzie się zebrali nieobecni. Ręka ani drgnie. Wszystko, co ma znaczenie, ujawnia się za sprawą samej naszej obecności. Siedzimy w parku pod drzewami. Do tego był potrzebny niezbadany czas. To nieosiągalne tak być, a jednak nie można nam tego odebrać. Żadne z nas nie chce się ruszyć. Trudno byłoby nas znaleźć poza zdaniami.

– Dlatego tak.

Ciemne sylwety na ciemnym tle jak uniesione tarcze strzelnicze. Nic nas nie zrani.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.