01/2022

Zbigniew Mentzel

Stan krytyczny

Lekarz dyżurny Szpitala Bielańskiego w Warszawie, koordynator ratowników medycznych, siedzi na swoim stanowisku jak za konsoletą i rzuca mięsem. Ależ on klnie. Klnie na okrągło. Klnie bez przerwy. A przecież czuję, że klnie, jakby pamiętał o przestrodze z powieści Faulknera: „Dwa lata temu wuj powiedział mu, że to nic złego kląć, przeciwnie, że to jest nie tylko potrzebne, ale wręcz niezastąpione, lecz tak jak wszystkie rzeczy coś warte nabiera wagi, kiedy ma jakąś określoną granicę, a jeśli marnuje się przekleństwa dla byle głupstw, to wtedy, kiedy są naprawdę pilnie potrzebne, może ich zabraknąć”. Lekarz dyżurny Szpitala Bielańskiego, koordynator ratowników medycznych, nie marnuje przekleństw dla byle głupstw, wszystkie są mu potrzebne bardzo pilnie. Przeklina procedury, przeklina cały niewydolny system naszej służby zdrowia, a przekleństwa takie zdają się nie mieć określonych granic.


*
„Kurwa, kurwa, kurwa mać…” – słyszę zza konsolety. Kilka takich kurew leci prosto w moją stronę. Znowu trafiłem do szpitala z własnej winy, znowu tu jestem, choć być mnie tutaj wcale nie powinno. Siedzę jak trusia, zawstydzony. „Pandemia, kurwa, pandemia to jest w waszych głowach”. Lekarz dyżurny przeklina moją nieodpowiedzialność i dobrze wie, co mówi.

Już od dwudziestu lat, po operacji serca, biorę lekarstwo na rozrzedzenie krwi i muszę utrzymywać w normie wskaźnik krzepliwości. Ta moja norma to 2,00 do 2,50, ale kiedy pomylę dawkowanie, a na dodatek napiję się za dużo czerwonego wina, nie mówiąc o mocniejszych alkoholach, wskaźnik skacze gwałtownie w górę, krew rozrzedza się do niebezpiecznych granic i byle skaleczenie wywołać może trudny do zatamowania krwotok. Zdarzało mi się już przekraczać normę dwu‑, nawet trzykrotnie, a mój niechlubny rekord to 12,50, dokładnie tyle samo, ile promili alkoholu we krwi miał pewien grabarz z Krakowa, o którym kiedyś przeczytałem w gazecie – dziennikarz kończył notatkę ze zdumieniem: „grabarz żył”. Żyłem i ja. W przychodni zgubili moją kartę z adresem i numerem telefonu, nie mogli więc od razu ostrzec mnie o wyniku testu i kiedy następnego dnia poszedłem go odebrać, pielęgniarka – ładna, zgrabna, wyniosła, niedostępna na co dzień dziewczyna – rzuciła mi się na szyję ze słowami: „Jest pan! Bogu niech będą dzięki. Modliłam się za pana”.

*
Szpitalny Oddział Ratunkowy. SOR. Sortownia. To tutaj po raz pierwszy usłyszałem nieznane mi wcześniej słowo triaż. Triaż, czyli selekcja, segregacja, sortowanie. Sortuje się ludzi, którzy na SOR trafiają w rozmaitym stanie. Lekarz dyżurny jest triażowym i na podjęcie właściwej decyzji ma góra kilkadziesiąt sekund. Trzy lampy, czerwona, żółta i zielona, migają na ścianie jak w ulicznym sygnalizatorze świetlnym. Kolor czerwony – pomoc natychmiastowa, udar, próba samobójcza, zawał, zatrucie, wypadek samochodowy, porażenie prądem – bezpośrednie zagrożenie życia, zatrzymane krążenie, reanimacja.

Siedzę na krześle, krew płynąca z nosa powoli przesącza mi się przez tampon, muszę cierpliwie czekać; takich jak ja, z kolorem żółtym, jest siedemnastu, a „czerwonych” – ośmiu. Dwóch „żółtych” wydziera się na cały szpital, chcą być natychmiast opatrzeni. „Pierdolę to, jebane konowały!” – krzyczy jeden, wyrywa sobie wenflon, krew sika na podłogę…

Jeszcze jedna karetka na sygnale, rozsuwane drzwi, ratownicy medyczni wtaczają nosze. „Znowu Święty Mikołaj, kurwa, który to już dzisiaj – słyszę zza konsolety – skąd wy go wzięliście, co ja mam z nim zrobić?”. „Święty Mikołaj” – tak nazywa się tutaj bezdomnych w stanie skrajnego wycieńczenia organizmu. Na oddziale jest osiemnaście łóżek, jeden lekarz, trzy pielęgniarki, salowa, praktykantka, żołnierz wojskowej służby zasadniczej. Na noszach leży brodaty starzec. Z profilu wygląda na rzymskiego senatora. Jest bosy, w cuchnących spodniach, widzę jego spuchnięte fioletowe stopy. „Wszy są?” – pyta koordynator. Ratownik odpowiada: „Tutaj może być wszystko”. Śmiech.

*
Kilka dni wcześniej czytałem reportaże Pawła Kapusty z tomu Agonia. Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym (Wielka Litera). „Normalni na oddziałach ratunkowych nie pracują. Obcujemy z takimi widokami i zdarzeniami, urwanymi nogami, wnętrznościami, mózgiem na wierzchu, śmiercią, że normalny człowiek by zwariował, zasłabł kilka razy przy pierwszej okazji. Czasem podczas reanimacji zdarza się komuś z nas zaśpiewać, powiedzieć żart. Rozmawiamy ze sobą w taki sposób, że gdyby ktoś nas nagrał, byłby ogólnopolski skandal. A my po prostu tak odreagowujemy. Staramy się odciąć. Bez tego skończylibyśmy w psychiatryku”.

Dla rzetelnego opisu pracy ratownika medycznego reporterowi potrzebne są cztery działania arytmetyczne. Dodaje najtrudniejsze interwencje w ciągu doby, mnoży sumę przez liczbę dyżurów, odejmuje od zarobku brutto opłaty na ZUS i podatki, dzieli wypłatę przez liczbę reanimacji podejmowanych w ciągu miesiąca i oto wynik: „rachunek za ludzkie życie opiewa w Polsce na 14 złotych netto za godzinę”. Historia służby zdrowia jest historią przewlekłej choroby.

*
Leżę na łóżku w ośmioosobowej sali, krew pobierano mi trzy razy, dostałem witaminę K, wskaźnik krzepliwości spada, może wieczorem zostanę wypisany. Wiem, że zajmuję miejsce tym, którzy go potrzebują bardziej. Pod oknem ksiądz udziela nieprzytomnemu ostatniego namaszczenia i wciska mu święty obrazek w bezwładne ręce.


*
Oleg Pawłow, rosyjski pisarz, laureat Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, w swoim Dzienniku szpitalnego ochroniarza (przełożył Wiktor Dłuski, wydawnictwo Noir Sur Blanc) daje obraz Rosji lat dziewięćdziesiątych XX wieku tak okrutny i brutalny, że na podstawie własnych doświadczeń stałego pacjenta polskich SOR-ów nigdy nie potrafiłbym sobie czegoś podobnego wyobrazić. Moskiewski szpital, w którym Pawłow pracował jako ochroniarz, to ciemna melina, mordownia, dom wariatów – miejsce, gdzie nędza, brud, złodziejstwo, zawiść, przemoc, alkoholizm, szaleństwo są na porządku dziennym.

„Na bloku kuchennym truli karaluchy. Chłopy tamtejsze, faceci od czarnej roboty, ucieszyli się, że szefostwo sobie poszło i w zatrutym pomieszczeniu urządzili popijawę: sami sobie gospodarze. Nazajutrz rano obraz: kupy zdechłych karaluchów, starych i młodych, i w takich samych karaluszych pozycjach walają się na podłodze faceci. Gospodyni wrzasnęła, ożywili się, rozpełzli, powstawali. Nie tylko przeżyli, ale i nadzwyczaj chwalili sobie popijawę, mówili, że w życiu nie zaznali takiego zadowolenia, żeby wódka tak za duszę brała. Nawdychali się dichlorfosu, no to się zabawili, narozkoszowali się, niby w lesie albo w łaźni. Ale karaluchy truje się raz do roku. Wychodzi na to, że oni mają jeden dzień świąteczny więcej, jako dodatek do tych państwowych. Ale za to jak święto to święto: jakby najpierw zdechli, a potem ożyli, zachwyt życiem z niczym nieporównywalny, niemowlęcy. Mówią, że jak się trutego karalucha spryska wodą, to ożyje, a jak się nie spryska, to nie ożyje”.

*
Polski wydawca zapewnia wprawdzie, że w tym piekle na ziemi raz po raz błyska iskierka miłości, empatii, zrozumienia, ale ja tych iskierek nie dostrzegam, czasami zauważam tylko makabryczny humor jak w opowieści o „nierosyjskich” handlarzach, którzy koło stacji metra w dzień sprzedawali arbuzy, a nocami nie spali, pilnując hałdy swojego towaru zwalonego wprost na asfalt. Milicjanci zabrali ich do aresztu i urządzili sobie zabawę. Zatrzymywali samochody, rozdając arbuzy komu popadnie – bierz, ile uniesiesz. Zatrzymali też karetkę i brygada załadowała ją arbuzami pod sufit, przygniatając wiezionego pacjenta. „Godzina nie minęła, a tu nowa karetka zajeżdża i w niej znowu arbuzy. Przywieźli ojczulka, popa z astmą. On jak się należy, w sutannie, z krzyżem i też z arbuzem. Złapał wielkiego arbuza, ciężko dyszy, ale niesie, jemu też się udało”.


*
Jęki na OIOM-ie. To reanimatorzy oglądają pornosy; wdzięczny pacjent podarował im magnetowid. Umarł bogaty Ormianin i w kostnicy sanitariusze grzebią mu w ustach, ze złotych zębów muszą się rozliczyć. Kierowca wywiózł ze szpitala amputowane nogi w skrzyni z dykty, po drodze wyrzucił ładunek do rzeki, milicja wyłowiła kilka nóg, szukają trupów. Podniecony windziarz pokąsał w szale pielęgniarkę. Alkoholik oddaje krew, za dwieście gramów ma litr wódki. Dilerzy narkotyków przywożą bandycie kiść winogron w kryształowej szkatułce…


*
W roku 2018 Oleg Pawłow, nadzieja rosyjskiej literatury, zmarł na rozległy zawał serca, mając lat czterdzieści osiem.

Czytam jego dziennik pisany po dyżurach w moskiewskim szpitalu i trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że mówiąc: „Człowiek to brzmi dumnie”, Maksym Gorki niekoniecznie miał rację.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.