Pierwsze wydanie, które w ubiegłym roku ukazało się nakładem bydgoskiej Oficyny „Epigram” w formacie opasłego, bo ponad siedemset stron liczącego pocket-booka, przeszło – jeśli czegoś nie przeoczyłem – prawie bez echa, bez jakiejkolwiek reakcji ze strony mediów. I niech nikt mi nie mówi, że miejsce edycji jest nieważne, że promocja ma znaczenie drugorzędne i że wybitne dzieło obroni się samo. Nie obroni się. Nie na targowisku próżności, nie w jarmarcznej budzie, jaką w dużej mierze po opanowaniu marketów i galerii stał się nasz rynek księgarski, nie podczas niewstrzymanej inwazji dzieł co najmniej podejrzanej proweniencji, kiedy to regułą jest, że zła literatura wypiera dobrą i psuje ją, jak zły pieniądz psuje dobry, nie w sytuacji, gdy czytelnictwo upada, a o dobry gust coraz trudniej, nie w sytuacji, gdy książka jest towarem jak – nie przymierzając – śledzie i trzeba ją sprzedać. Może przesadzam, ale w dobrej wierze, ze szlachetną intencją, mając na uwadze to choćby tylko, że sztuka czytania i rozumienia wciąż pozostaje elitarna, dziś nawet bardziej niż kiedyś. W tej sytuacji powieść o sławnej niegdyś malarce, która rzuciła sobie do stóp Paryż, która wyniesiona na szczyty, oglądała świat z wysoka i wiodła życie niezwykłe, lecz i tragiczne zarazem, pełne bólu, upokorzeń, poniżenia i udręki, zdaje się stawać na pozycji z góry przegranej, bo tradycyjna, klasyczna, wysmakowana i ekskluzywna, choć nie hermetyczna w sferze języka i idei, stawia przed czytelnikiem najwyższe wymagania estetyczne i intelektualne. Do wejścia w jej świat potrzeba specjalnej przepustki, o którą niełatwo, bo w połowie zdobywa się ją latami wysiłku, w połowie – jakby powiedział Brodski – ma się ją od Boga, a przy tym Ja, Tamara nie jest modelową powieścią biograficzną, skrupulatną, rzeczową, dokumentarną, konfrontującą źródła, weryfikującą relacje, słowem: realizującą utrwalony paradygmat gatunkowy, jaki znamy i do jakiego przywykliśmy. Odbiega od niego dalece, a inwencja pisarza w kształtowaniu materii biograficznej jest nadzwyczajna, skutkiem czego zyskujemy ni mniej, ni więcej, tylko… autobiografię Tamary Łempickiej, której ona sama nigdy nie napisała, choć gdyby to zrobiła, to może tak właśnie, nie inaczej.
Tych wszystkich, którzy znają twórczość Grzegorza Musiała, poety, powieściopisarza, diarysty, eseisty, tłumacza, i mniej czy bardziej uważnie śledzą ją od błyskotliwych debiutów Kosmopolites i Stanu płynnego po Dziennik bez dat i Al fine, i którzy od lat bodaj dwunastu wyglądali jego nowej książki, fakt, że sięgnął po biografistykę, musiał zaskoczyć, bo takich predylekcji pisarz dotychczas nie zdradzał. Sam nie potrafiłbym wskazać żadnego artysty, którym Musiał by się interesował na tyle, aby pozwolić mu zawładnąć swoją wyobraźnią, nawet Ginsberg i Salinger, o których chętnie mówił, a pierwszego z nich nawet tłumaczył, wydawali się bardziej obiektami młodzieńczych uniesień niż osobowościami, którym gotów byłby poświęcić dziewięć lat swojego życia i – cóż tu kryć – wznieść pomnik, i to pomnik – pewien jestem – trwalszy od tych, które tak łatwo obalić, a ich spiż przetopić, w dodatku wznieść go artystce na poły zapomnianej, która nie ma nawet nagrobka, bo jej grobem jest wulkan. Zresztą po wielkich retrospektywach ta niepamięć o Łempickiej jest mocno osobliwa, a już zwłaszcza, gdy podobno w Hollywood przygotowuje się film fabularny o niej, jej obraz La Musicienne z 1929 roku kupiony zostaje za ponad dziewięć milionów dolarów, a dwa lata wcześniejszy La tunique rose sprzedaje się na aukcji Impressionist & Modern Art w nowojorskim domu aukcyjnym Sotheby’s za ponad trzynaście milionów dolarów, drożej od licytowanych równocześnie obrazów Moneta, Degasa i Picassa, z kolei podczas jednej z tegorocznych aukcji w Londynie Portrait de Marjorie Ferry został sprzedany za ponad szesnaście milionów funtów, nadto jej obrazy obejrzeć można w stworzonym przez Marka Roeflera muzeum sztuki Villa la Fleur w Konstancinie-Jeziornej, a więc nieledwie w Warszawie, zarazem jednak przed kilkoma laty nie było zainteresowania dla organizacji jej wystaw w Sopocie i Toruniu, i to mimo wsparcia, jakiego inicjatywie udzielili Alain Blondel i Victor Contreras. Jest to tak samo dziwne, tak samo jakąś zastanawiającą ironią podszyte, jak niezwykłe było życie malarki i jak zdumiewającą, fascynującą i odpychającą osobą, uwielbianą przez jednych i znienawidzoną przez innych, była ona sama, zarówno w chwilach sławy, jak i w godzinie klęski, zarówno jako przedmiot pożądania i obiekt zazdrości, jak i cel ataków i przebrzmiała wielkość, ekscentryczna artystka i kura domowa, ekscytująca nouvelle i nieponętna démodé, w końcu, zwłaszcza po śmierci drugiego męża i przeprowadzce z Nowego Jorku do Houston, osoba całkowicie prawie anonimowa.
Dlaczego Tamara? Dlaczego właśnie ona? Mam swoją koncepcję, choć nie wiem, jak dalece dorzeczną, a jak dalece błędną. Otóż wydaje mi się, że jakkolwiek zawsze decyduje przypadek, dając jakiś znak, którego sens trudno na początku odczytać, to nie sam splot trudnych do przewidzenia okoliczności rozstrzyga o artystycznych konsekwencjach tego znaku, ale coś, co nazwałbym jasnym zachwyceniem, jakkolwiek jądro takiego afektu może być mroczne. Wyobrażam sobie, że kapryśna i nieznośna, wyniosła, nierzadko zadręczająca otoczenie swoimi fanaberiami Łempicka zachwyciła i uwiodła pisarza nie anegdotą z drugiej ręki, nie legendą heroiny paryskiej bohemy, nie pozycją, którą osiągnęła i utraciła, ale swoją tajemniczą niejednoznacznością. Przyciągnęła go może nie ekscentryczna malarka narzucająca swój unikalny, nowoczesny i staroświecki zarazem styl epoce, ale kobieta wyzwolona, o głębokiej, przepastnej wręcz osobowości, która postanowiła wbrew obyczajom i wymaganiom swojej sfery odrzucić przynajmniej część panujących w niej zasad, wziąć życie przebojem, zerwać zakazany owoc, nadgryźć go i wyrzucić, by sięgnąć po kolejny; stworzyć samą siebie wbrew wszystkiemu i wszystkim, stworzyć siebie niepowtarzalną z marzeń, ambicji oraz sprzeczności i wygrać ze światem. Zaczyna już jako mała dziewczynka, która sama zmienia sobie imię i zmusza otoczenie do zaakceptowania tego pierwszego gestu niezależnej twórczyni. Cena, jaką przyjdzie jej zapłacić za to zwycięstwo, będzie wysoka, może nawet najwyższa z możliwych: tą ceną będzie ona sama.
Tamara Łempicka była żywą historią i legendą, ikoną swojej epoki, która jej i jej podobnym nie oszczędziła niczego. Urodzona w Warszawie i po kres życia z uporem podkreślająca swoją – prawda, że bardziej symboliczną niż rzeczywistą – polskość, niby rzadki klejnot, który jednych fascynuje, drugich irytuje, a dla wszystkich, którzy woleliby widzieć ją Rosjanką, Francuzką, Włoszką czy nawet Żydówką, jest czymś bez mała niestosownym, beztroską młodość spędziła w Petersburgu, w gronie kobiet, gdzie jedynym mężczyzną był bajecznie bogaty wuj, w łabędzim puchu dekadencji upadającego imperium. Naraz coup de foudre i małżeństwo (po przełamaniu początkowych, słusznych, jak się dziś zdaje, oporów rodziny) z ujrzanym po raz pierwszy na balu u Jusupowych zjawiskowo pięknym, ale i kompletnie bezpieniężnym Thadée Łempickim, młodym prawnikiem, krewnym Norwida, macierzyństwo, wojna, klęska caratu, barbaria bolszewizmu, wreszcie ocalenie od śmierci za cenę zdrady i ucieczka przez Szwecję do Francji, która w salonach, kabaretach, tancbudach, tawernach alkoholem, kokainą i orgiami, przy których zbladłby Kaligula (bezcennych ich opisów dostarczają pamiętniki Artura Rubinsteina), leczy swoją traumę po Wielkiej Wojnie i śni radosny, szalony, perwersyjny sen nowoczesności, a gdzie spełnić ma się jej miraż o artystycznym tryumfie. Wchodzi w ten świat młoda, inteligentna, swobodna, bezpruderyjna, utalentowana i staje się dla tego zepsutego już świata, mimo licznej i bezlitosnej konkurencji, objawieniem. Najważniejsi i najbogatsi zaczynają zabiegać o jej względy, ona zaś wyniośle i oszczędnie udziela swych faworów i prędzej dostąpi ich ubogi skrzypek z hotelowej orkiestry niźli monarcha czy milioner.
By opowiedzieć tę niezwykłą historię, Grzegorz Musiał ucieka się do chwytu w biografistyce rzadkiego, wyjątkowego: oddaje głos bohaterce, pozwala jej wygłosić monolog, skłania do wyznań i ma nadzieję, że spowiedź będzie szczera, choć ograniczona włącznie do rachunku sumienia, bo o żalu, poprawie i pokucie u kogoś takiego, jak ona, niejako à rebours deklarującego przywiązanie do tradycji katolicyzmu, nie może być mowy. W posłowiu do pierwszego wydania Ja, Tamara Jerzy Jarzębski, poruszony i zachwycony powieścią, uznał ten zabieg za ryzykowny, ale ryzyko się opłaciło. Przyjaciel Tamary, rzeźbiarz Pablo (postać fikcyjna, za którą ukrywa się rzeczywista), gdy ta, przyzwyczajona do codziennych rozmów z nim, ma wyjechać do Europy, kupuje kasetowy magnetofon i namawia ją, by mówiła do tego bezdusznego urządzenia tak, jak mówiła do niego, on zaś będzie na drugim magnetofonie nagrywał swoje odpowiedzi. Tamara daje się namówić. Jest starą kobietą, ma siedemdziesiąt osiem lat, jest schorowana, pozostały jej niespełna cztery lata życia. Umysł co prawda, duch, odrzuca starość, ale ciało ulega mu. Malarka wciąż dużo pali i nie stroni od dobrych trunków i z rana, i wieczorem, styl życia jest wciąż wysoki i nieuporządkowany, wypominających jej wiek obija torebką, więc choć nieprzekonana do tej dziwnej skrzynki, która ma utrwalić i przechować jej głos, podejmuje wyzwanie, by znów być młodą i przejść to wszystko jeszcze raz. Przechodzi więc całe swoje życie, od dziecięcych wypraw do Włoch z dystyngowaną babką Klementyną, po ucieczkę z Europy, gdy huk podbitych buciorów hitlerowskiego żołdactwa poniósł się przez Václavské náměsti i zadudnił na moście Karola, od kaprysów zepsutej bogactwem dziewczynki, która terroryzuje otoczenie, symulując padaczkę, po naznaczoną ranami duszy Kasandrę, dla której los jej rodzinnego kontynentu jest przesądzony. Tam, gdzie nie mówi Tamara, a mówi Pablo, paradoksalnie także mówi Tamara, której potężna indywidualność przytłacza ten drugi podmiot, podmiot dopowiadający, skromnie ukryty w cieniu wielkiej artystki, jak ona sama, dobiegająca swych dni, świadomie ukrywa się w cieniu wulkanu, który bezskutecznie próbuje namalować. Sławna portrecistka próbuje ująć w ramy mężczyznę swojego życia, potężny i przerażający swą agresywną, niepohamowaną siłą wulkan Popocatepetl, który jeśli wierzyć legendom, nim stał się wypluwającą żar górą, był trawionym żarem miłości azteckim wojownikiem, i nie potrafi tego zrobić. Pierwszy raz temat ją przerasta.
Zatem Tamara opowiada. Czy można jej wierzyć? Gdyby Grzegorz Musiał pisał biografię Tamary Łempickiej, a przecież napisano już o niej sporo, by przywołać tu choćby prace Laury Claridge, Kizette de Łempickiej-Foxhall, Gillesa Nereta, Gioi Mori, Patricka Bade’a i Antje Kroschewski, sięgnąłby po źródła, wiedziony być może pokusą obiektywizmu, dążeniem do przedstawienia literalnej prawdy w sensie logicznym, ale sięgnął po nie w celu przeciwnym. Jego Tamarze, a pewien jestem, że też tej rzeczywistej, której prochy czterdzieści lat temu spoczęły w kraterze wulkanu, w objęciach – by tak rzec – ostatniego, niespełnionego kochanka, wierzyć można, ale podejrzliwie, z zachowaniem szczególnej ostrożności. To jest jej i tylko jej opowieść, nie jej autentycznych i domniemanych kochanków i kochanek, ku którym popychała ją fascynacja fizycznym pięknem. Dlatego pewnie jest prawdziwa i ciekawa, a prawdziwsza tym bardziej, im bardziej, bezwiednie lub celowo, zawodzi ją pamięć, im bardziej jest niekonsekwentna. Można sięgnąć do któregokolwiek z rozdziałów powieści Musiała, by znaleźć miejsce, w którym Tamara – na pozór otwarta i szczera, odważnie gotowa na wiwisekcję – modeluje swoją przeszłość, poprawia ją i wierzy w te poprawki; jej świadomość toleruje te zabiegi i asymiluje ich efekty, a mania wielkości wymyka się spod kontroli. Można się zastanawiać, jak było, ale wszak przyzwyczajona do nieustannego przekraczania granic Tamara przekracza i tę. Przykład jeden z wielu, ale bodaj najsmakowitszy, najbardziej plastyczny. Gabriele d’Annunzio, bohater wojenny i literacki dyktator, dziś odstawiony wraz z całą swą twórczością do lamusa, do którego nie zaglądają nawet Włosi, przy tym irytujący kabotyn, według Tamary bezskutecznie starał się o jej względy, czemu i wówczas, i później zaprzeczała służąca pisarza, której rewelacje erotyczne chętnie powtarzała nie tylko brukowa prasa, bardziej interesująca się prywatnością artystki niż jej malarstwem. Jak było, nie wiemy. Tamara uwielbiała prowokować. Jej zachowania nieraz były niezrozumiałe i odstręczające. Miała zwyczaj nie kryć się z poglądami, ferowała sądy kontrowersyjne i wyroki niesprawiedliwe. Taka też pozostała i mówi o tym do miniaturowego mikrofonu bez skrępowania. Czy zatem jest to powieść skłamana? Nie. Jest prawdziwa nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy Tamara zapętla się w wyznaniach i przeczy sama sobie. Faktograficznie jest to opowieść perfekcyjna, ale to, co w niej najciekawsze, co najbardziej intrygujące, jest w Tamarze; w skrócie: nie co ogląda, ale jak ogląda i jak nam to przedstawia, a przecież przeszła niejedno i widziała wiele, obracała się pośród największych i była jedną z nich, mieszkała w największych metropoliach, była ich najpierwszą obywatelką, a ostatnim jej domem, cichą przystanią dla znienawidzonej starości, stała się prowincjonalna Cuernavaca, gdzie czterdzieści lat wcześniej Malcolm Lowry zaczynał pisać swoją sławną biblię alkoholizmu, a zbliżająca się do kresu wielka niegdyś malarka, która potrafiła na płótnie pogodzić renesans z barokiem, wypowiada swoją własną apologię, ostatecznie niepogodzona ze sobą i światem. Wyobrażam sobie unoszący się nad kraterem wulkanu helikopter, z którego przybrany syn księcia Filipa Jusupowa wysypuje szary proch doczesnych szczątków Tamary, i starą kobietę w zielonym bugatti, w którym będąca u szczytu sławy malarka sportretowała samą siebie i ten właśnie autoportret, zyskawszy rozgłos, stał się jej znakiem firmowym i symbolem art déco, trwałym i niezniszczalnym, podczas gdy wytworna i ekstrawagancka maszyna, ofiarowana jej przez markiza Guida Picenardiego, przetrwała tylko na tym obrazie i powtarzanej w dziesiątkach relacji legendzie. Wyobrażam sobie Tamarę, choć nie mogę powiedzieć, by była mi sympatyczna i bliska, by jej potężny cień sięgnął także mnie.
Ja, Tamara kończy się (urywa?) w chwili, gdy Łempicka, wtedy już baronowa Kuffner, stawia pierwsze kroki w nowojorskim porcie, gdy w urzędzie wypełnia imigracyjną ankietę, gdy na nabrzeżu gra na jej cześć orkiestra i wiwatują entuzjastki, a ogromna Myszka Miki wita ją radosnym Welcome. Zastanawia mnie to zamknięcie. Czy jest ono otwarciem? Przecież przed nią jeszcze ponad czterdzieści lat. Kalifornia, gdzie będzie portretować największe gwiazdy amerykańskiego filmu, Nowy Jork, gdzie umrze mąż i gdzie przyblednie jej sława, gdzie sięgnie po szpachlę, narzędzie impresjonistów, i tematykę sakralną, Houston, gdzie narastać będzie konflikt z córką, a jej nowe obrazy, już nie kubistyczne, ale abstrakcyjne, nie wzbudzą niczyjego zainteresowania i gdzie według własnych jej słów utraci sens dalszego uprawiania sztuki, wreszcie Cuernavaca, gdzie dowie się, że znów jest w centrum uwagi krytyków sztuki, marszandów i dyrektorów muzeów, i przyjmie to ze zdziwieniem. Zatem: czy będzie kontynuacja, drugi tom? Czy Tamara ponownie ożyje? Czytelnik chciałby, by ożyła. Krytyk żywi obawę. Oby się mylił.
Powieść Grzegorza Musiała, znakomita, rewelacyjna, którą trzeba sobie dawkować, by swym bogactwem nie uderzyła do głowy i nie zwaliła z nóg, jest nie tylko powieścią o fenomenie Tamary Łempickiej, o jej pasji życia, ekstazie i udręce. To także portret czasu i sąd nad minionym stuleciem. To także powieść o sztuce w ogóle, mocna, niepokojąca, jedyna w swoim rodzaju. A jednak to tę właśnie powieść, jedną z bezsprzecznie najwybitniejszych powieści polskich ostatnich lat, zlekceważyło pięć kolejnych wydawnictw: trzy ją odrzuciły, dwa zignorowały, nie kwitując nawet słowem. Reszta niech pozostanie milczeniem.