Usłyszałem ten głos tak wyraźnie, że przez chwilę miałem wrażenie, że tamten moment dzieje się ponownie lub że wydarza się dopiero teraz. Po raz pierwszy. Pragnąc otrząsnąć się z tego przejmującego wrażenia, otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w rozległe pęknięcie zszarzałej farby na przybrudzonym suficie – ciemna, przypominająca niedbałe pociągnięcie czarnym atramentem, podłużna szczelina. Widok, który zaraz po przebudzeniu ukazuje się moim oczom już od ponad pięciu lat. Trzeba to zatynkować i odświeżyć farbę, pomyślałem, raczej w imię dopełnienia rutyny niż z założeniem, że kiedykolwiek podejmę się tej naprawy. Uniosłem się powoli i wsunąłem stopy w stare, skórzane pantofle, które od dawna nosiłem w domu zamiast kapci. Spojrzałem w kierunku okna, odsłaniającego skrawek białawego nieba i uschniętą gałąź wiekowego bzu. Przypomniałem sobie mgliście, że istniały czasy, kiedy kwitł. Ostatniej wiosny nie miał już nawet liści.
Drewniana podłoga zaskrzypiała ostrzegawczo, gdy postawiłem pierwszy krok w kierunku wiodących na dół, spowitych zatęchłym półmrokiem schodów, których rozchybotane stopnie śpiewały mi codziennie symfonie swoich nieokreślonych skarg. Zszedłem po nich powoli, nie zwracając uwagi na ich zwykłe przeciągłe jęki, i dobrnąłem, nieco jeszcze po omacku, do kuchni, gdzie prosto z zardzewiałego kranu nalałem sobie szklankę zimnej, mętnej wody. Wypiłem ją duszkiem, wczuwając się w metaliczny, przypominający krew smak. Na kuchennym blacie siedział stary rudy kocur i leniwie lizał swój już trochę oblazły bok. Bezmyślnie podrapałem go za uchem, mierzwiąc zakurzone futerko, a on wywinął się spod moich palców niezadowolony, zeskoczył na podłogę i wygiąwszy plecy w geście przypominającym pogardę, utkwił wzrok w swojej pustej blaszanej misce.
– Już – mruknąłem, naśladując niedbałe naburmuszenie kota, normalne u niego w zimowe dni. – Mówiłem ci, żebyś nie wchodził na blaty.
Liszt zerknął w moją stronę z jeszcze większą obojętnością i usiadł, przytulając brzuch do chłodnawych kafli. Coraz intensywniej wpatrywał się w pustą miseczkę. Wyglądał, jakby był przekonany, że budzi we mnie wyrzuty sumienia. Otworzyłem puszkę tuńczyka i przykucnąwszy powoli, wyłożyłem jej zawartość do kociej miski. Wciąż udawał, że go to nie obchodzi – spoglądał ponad łyżką gdzieś w kierunku szczeliny dzielącej szafkę kuchenną od podłogi. Kiedyś polował w tym miejscu na myszy. Nie mogłem uwierzyć, że wciąż o tym pamięta.
Nie jestem w stanie stwierdzić, ile Liszt ma lat. Przygarnąłem go, jeszcze zanim wyprowadziłem się z Krakowa, w czasach, które zamazują się w mojej pamięci, tracąc wszelkie oznaki prawdziwości. Wiem jedynie, że tak samo jak ja pochodzi z tego poprzedniego życia, a więc jest bardzo, bardzo stary. Kot powoli podniósł się, podejrzliwie powąchał konserwę, tę samą od momentu, gdy tu zamieszkaliśmy, i zaczął łapczywie jeść. Usiadłem na krześle przy przykrytym plastikową, podziurawioną ceratą stole i patrzyłem, jak pochłania pokarm. Lubię patrzeć, jak je. Pomaga mi to zrozumieć, że wciąż żyję.
W mojej egzystencji absolutnie nic nie zmieniło się od ponad piętnastu lat – od kiedy odszedłem na emeryturę. Zrobiłem to wcześniej, niżbym mógł, ale niektóre okoliczności sprawiły, że nie potrafiłem już…
Po nakarmieniu Liszta szedłem zobaczyć, czy był już listonosz, i wyciągałem ze skrzynki najnowsze numery gazet. Listów prawie nie dostawałem. Niekiedy zdarzało się, że pisała do mnie filharmonia, ale nigdy nie odpowiadałem. A gdy dzwonili, bez słowa odkładałem słuchawkę. Po cóż miałbym z nimi rozmawiać? W moim domu od wielu lat nie było już nawet pianina. Zazwyczaj, gdy grzebałem w skrzynce, przyjeżdżał mleczarz i wręczał mi dwie butelki świeżego krowiego mleka. Niosąc pod pachą gazety, a w obu rękach butelki, wracałem do kuchni, smażyłem jajecznicę i jadłem ją, zapijając gorzką czarną kawą. Potem czytałem gazety, w ciepłe dni siedząc na schodkach malutkiego ganku, a zimą – przy oknie w ciemnym salonie. Wówczas Liszt wskakiwał na moje kolana i zasypiał. Dwa razy w tygodniu jeździłem do pobliskiego miasteczka, żeby zrobić zakupy. Niekiedy zahaczałem wówczas o kino. Latem zdarzało mi się chodzić na ryby. Zarabiałem co nieco, udzielając lekcji muzyki dzieciom z okolicznych miasteczek i wsi – pod warunkiem że miały instrument w domu. Poza tym nikt mnie nie odwiedzał ani ja nie chodziłem do nikogo. Dni wlekły się swoim tempem, jeden za drugim, monotonnie, identycznie, uspokajająco. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy chciałbym czegoś więcej, zbyłbym go gorzkim śmiechem. Po co miałbym o tym myśleć? Teraz jestem ja, Liszt, kawa, gazety, cierpkie marlboro i wspomnienia. Każda zmiana mogłaby spowodować, że po tym kojącym, niezobowiązującym rytmie pozostałyby wyłącznie zgliszcza.
Choć wszystko wyglądało dokładnie tak jak zawsze, tego dnia towarzyszył mi nieustannie dość dotkliwy niepokój. Nie umiałem skupić się na czytaniu gazet, dym papierosowy zanadto palił moje gardło, a zwykły chłód wydał się o wiele bardziej przejmujący. Podświadomie wiedziałem, że moje oszołomienie wynika z tego, co mi się śniło – z wyraźnego, jakże odległego oddźwięku tamtego głosu i wypowiedzianych słów, po których obudziłem się tak szybko, jakby mnie wołano. Wolałem jednak zepchnąć tę marę gdzieś poza granice umysłu i ignorować owo szczególne zdenerwowanie. Wieczorem, kiedy kładłem się do łóżka o stałej porze, wypiłem przed snem trzy kieliszki koniaku – jeden po drugim – żeby mieć pewność, że tym razem będę dobrze spać. Gdy zatopiłem policzek w poduszce, zdążyła mnie już ogarnąć słodkawa ociężałość.
Obudziło mnie przeciągłe miauczenie Liszta. Słyszałem je z początku w oddaleniu – jakby dochodziło do moich uszu przez warstwę wody, potem zaś stało się tak głośne, że poczułem jego moc rozlewającą się po całym wnętrzu mojej czaszki. Gwałtownie uniosłem się na łokciu i obejrzałem za siebie. Stał tuż przy mojej głowie i miauczał rozpaczliwie, wpatrując się we mnie tak uparcie, że zrobiło mi się nieswojo.
– Czego chcesz? – spytałem rozespany. – Oszalałeś!? Jest środek nocy!
Liszt nie ustępował i gdy poruszyłem się, żeby spędzić go z pościeli, sam zeskoczył z niej jak napędzany sprężyną i stanął przed schodami, wciąż miaucząc, lecz już nieco bardziej nagląco, i ciągle wpatrując się we mnie.
Na początku chciałem go zignorować, nakryć głowę poduszką i po prostu dalej spać. Jednak zachowanie tego wiecznie leniwego, ociężałego i zobojętniałego na wszystko kota wydało mi się tak nietypowe, że mimowolnie się zaniepokoiłem.
– Co się stało? – zwróciłem się do niego, siadając, jakbym mógł zrozumieć udzieloną przez niego odpowiedź, która uparcie brzmiała „miau, miau, miaaaau!”.
Wstałem powoli i narzuciłem na siebie stary, ciężki szlafrok. Podszedłem do kota i spróbowałem wziąć go na ręce, lecz on wyprężył się cały, wygiął i wyskoczył z moich ramion od razu na schody, po których zbiegł pędem na dół. Na chwilę zapadła cisza, ale już w następnym momencie usłyszałem ponownie z dołu jego nieco stłumiony, a wciąż niemal rozkazujący głos. Zszedłem za nim do przedsionka i zauważyłem, że zniknął w otworze w drzwiach wyjściowych, który zrobiłem dla niego, żeby mógł swobodnie wychodzić na podwórko, kiedy będzie miał na to ochotę. Na zimę zawsze zamykałem to przejście, gdyż bałem się – nie wiem, czy słusznie – że kot nadużyje wolności i się zaziębi. Przyjrzałem się otworowi: wyglądał, jakby jakaś szalona siła wyrwała drzwiczki z zawiasów i wyrzuciła na zewnątrz. Czy mógł to zrobić Liszt?
– Miau! Miaaaauuuu! – usłyszałem z zewnątrz.
Mroźne powietrze spotęgowało efekt – zawodzenie kota brzmiało rozpaczliwie, wręcz złowieszczo. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na śnieg. Ślady Liszta widniały na ganku i schodkach, a dalej prowadziły w prawą stronę wzdłuż ściany domu i skręcały za róg. Stamtąd dochodziło teraz jego nieustające miauczenie. Zrobiłem krok do przodu, lecz po chwili zastanowienia wróciłem do domu i wziąłem do ręki walający się obok schodów młotek. Nie wiem, w czym mógłby mi pomóc, ale instynkt samozachowawczy albo też zwykłe tchórzostwo kazało mi ściskać go w ręce, gdy szedłem za dom. Skręcając za róg, mimowolnie wstrzymałem oddech.
Znalazłem Liszta obok okienka prowadzącego do piwnicy. Jego zielonkawe oczy świeciły w blasku stojącej tuż za ogrodzeniem latarni i w ciemności emanowały magiczną poświatą. Przestał miauczeć, posunął się jeszcze o kilka kroków w cień domu i przysiadł na grudzie śniegu. Zbliżyłem się powoli. To, co wziąłem początkowo za kupę śniegu, okazało się jakimś ciemnym kształtem, przypominającym zwierzęce ciało. Pochyliłem się, wciąż zachowując ostrożność i zobaczyłem, że na ziemi leży kot. Jego ciemne futerko wyraźnie odcinało się od bieli podłoża i ogniście rudej sierści Liszta, który przytulił się brzuchem do małego ciałka i patrzył na mnie intensywnie, wyczekująco. Zrozumiałem, że chce ogrzać drugiego kota.
– Och – powiedziałem cicho i dotknąłem mokrego boku szarego kocura.
Był jeszcze ciepły i poruszał się.
– Żyje – rzekłem do Liszta, który pozostając w tej samej pozycji, wąchał uważnie ucho znalezionego kolegi. – Zabierzemy go do domu – zdecydowałem i delikatnie podniosłem zwierzę.
Liszt poruszył się tak, jakby chciał protestować, jednak potem pobiegł przodem i czekał na mnie na ganku. Gdy otworzyłem drzwi, wślizgnął się do środka, nie przestając obserwować drugiego kota, którego przyciskałem ostrożnie do swojej piersi. Położyłem go na fotelu w salonie, po czym zdjąłem z zapadniętej kanapy koc i umieściłem go obok grzejnika. Przeniosłem kocura na niego i delikatnie osuszyłem ręcznikiem jego splątane, mokre futro. Zapaliłem stojącą na stoliku lampkę, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Liszt nie odstępował mnie ani na krok.
Kot miał długie, szare futro i puszysty, choć bardzo zabiedzony ogon. Był dość sporych rozmiarów, wyglądał na młodego – na moje oko nie mógł mieć więcej niż cztery lata. Odchyliłem nieco jego główkę, żeby zobaczyć pyszczek i dostrzegłem białą plamkę tuż pod brodą. Zamarłem, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wszystko we mnie nagle zlodowaciało.
– Strauss… – szepnąłem cicho i z hukiem osunąłem się do tyłu, boleśnie uderzając kością ogonową o drewnianą podłogę.
Obraz, który absolutnie niezapowiedzianie pojawił się w mojej głowie, był tak dokładny, że miałem wrażenie, jakbym oglądał go na kinowym ekranie.
„Pana kot ma na imię Strauss?” – rozbrzmiał w moich uszach znów ten sam wyraźny, realny niemalże głos. A potem usłyszałem ten śmiech – głośny, lekko powściągliwy, a jednak spontaniczny i jakby… obnażający. Najszczerszy śmiech, jaki w życiu słyszałem.
Potrząsnąłem gwałtownie głową i ogromnym wysiłkiem woli skupiłem się na dotkliwym bólu kości ogonowej, którego prozaiczność ściągnęła mnie z powrotem do dwudziestego ósmego grudnia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku – do ciemnego, wilgotnego pokoju i leżącego przy grzejniku szarego kota. Zauważyłem, że Liszt zbliżył się do niego i lizał jego przemoczone futerko. Nagle przerwał, jakby wyczuł moje spojrzenie, i lekko nastawił ucha w moją stronę.
– Nic mu nie będzie – powiedziałem uspokajająco.
Mój głos zabrzmiał nie tak, jak się spodziewałem. Przez zamierzony opanowany ton przebiło się tłumione wzruszenie, uczucie, którego nie odczuwałem już od wielu lat. Rudy kocur przez chwilę słuchał moich słów, stojąc nieruchomo, po czym powrócił do swojej pracy. Wstałem z podłogi z trudem i przyniosłem z kuchni miskę z wodą oraz otwartą puszkę z tuńczykiem.
– Nic mu nie będzie – powtórzyłem, tym razem bardziej do siebie niż do Liszta, i postawiłem jedzenie i wodę na podłodze obok fotela.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]