07-08/2024

Jarosław Jakubowski

Suche lata
(fragmenty niepublikowanej powieści)

Zdarzenie w Murzasichlu
Latem 1986 roku pojechałem na dwutygodniowe kolonie do Murzasichla. Czy to wówczas w konkretny kształt przyoblekła się moja słabość? Słabość jako natura, a więc również swoista siła?

Nie wiem, co powodowało moimi rodzicami, że wysłali mnie na te letnie kolonie dla dzieci pracowników wytwórni butelek. To, że nigdy wcześniej na takim turnusie nie byłem? Chęć zahartowania mnie długim pobytem z dala od domu, wśród obcych osób? Pragnienie odpoczynku od mego towarzystwa?

Nie byłem osobą inwazyjną. Na ogół spędzałem czas samotnie, wynajdując sobie co i rusz absorbujące zajęcia. Należało do nich analizowanie nieaktualnego Atlasu geograficznego z roku 1962, a także chaotyczna lektura nieprzydatnych książek, takich jak Encyklopedia techniki z 1970 roku. Latem lubiłem przebywać w ogrodzie, w którym oglądałem pod światło wyschnięte ślimacze muszelki oraz eksperymentowałem z działaniem skupionych przez soczewkę promieni słonecznych na organizmy żywe, takie jak dżdżownice i owady. Snułem się pomiędzy rządkami pnących się pomidorów, grochu i fasoli, płożących się ogórków, strzelistych porów, rozlazłej sałaty, chowających głowy w ziemi rzodkiewek, marchwi i buraczków, a także ażurowych baldachimów kopru i meszkiem pokrytej mięty. Snułem się i wdychałem ich odurzające aromaty. Za to zimą ślizgałem się po ubitym śniegu, rzucałem śnieżkami do celu i bez celu albo popadałem w długotrwałe stupory, zapatrzony w zaokienną monotonną biel. Wieczorami, przed zaśnięciem, lubiłem obserwować płatki śniegu tańczące w żółtym i oleistym świetle ulicznej latarni.

Byłem chłopcem skrytym i nieśmiałym. Być może rodzice liczyli, że zmieni się to dzięki wyekspediowaniu mnie na usiane górami i dolinami dalekie południe naszego kraju. Im bliżej było daty wyjazdu, tym mocniej histeryzowałem, owładnięty jakimś niedobrym przeczuciem. Jednocześnie czyniłem sukcesywne przygotowania do dwutygodniowej rozłąki z domem. W księgarni zakupiłem papeterię, a na poczcie stosowny zapas znaczków. Zadbałem też o komplet długopisów, ot, na wszelki wypadek.

Pogoda tego lata była niepewna. Krótkie okresy upału i słonecznych dni ustępowały interwałom zachmurzenia i ogólnej obniżki nastroju. Kolejne reformy gospodarcze ogłaszane przez Generała brały w łeb, ksiądz Popiełuszko nie żył od prawie dwóch lat, a grobowiec elektrowni w Czarnobylu nie zdążył jeszcze ostygnąć. Radioaktywna chmura wisiała nad sercem Europy, wyścig zbrojeń trwał w najlepsze, choć ten i ów wspominał coś o zbliżającym się końcu epoki.

Moje istnienie tkwiło jednak po uszy w samym środku ery słabości, gdy owa słabość trwale formowała się, przybierając kształt zbliżony do tego, który towarzyszy mi teraz. Raz po raz odczuwałem rodzaj tęsknoty, przejawiającej się w sposób podobny do łaskotania u dołu brzucha, gdym, pomagając sobie gwałtownym wyrzutem nóg i odchyleniem ciała, bujał się na zardzewiałej huśtawce na placu zabaw nieopodal Zalewu Ciemnodolińskiego. Tak jak na huśtawce, wydawało mi się, że lada moment zostanę wyrzucony z siebie, opuszczę moje nieukształtowane jeszcze ciało dwunastolatka, uwalniając się od wszystkich jego pragnień i bied, zyskując coś, czego nie umiałem zdefiniować, coś, co mogłem jedynie porównać do wyjścia z kapsuły mieszkalnej na spacer kosmiczny, tyle że bez uwięzi.

Lato było porą szczególnej udręki, kiedy, uwolniony od obowiązku szkolnego, oddawałem się we władanie obezwładniającej nudy, która była glebą dla kolejnych rojeń, porzuconych pomysłów oraz tęsknoty sublimującej w mniej lub bardziej fantastyczne projekcje. Dalekie podróże, zamorskie przygody i bohaterskie czyny wkrótce zaczęły ustępować niejasnym personifikacjom napięcia seksualnego, przybierającym postacie zbliżone do bohaterek komiksów. Kochałem się w Aaricii, żonie Thorgala, oraz w Kriss de Valnor, jego podstępnej i pięknej nemezis. Nie mogłem oderwać wzroku od zjawiskowej Orchidei, żony Yansa, więźnia wieczności. Podobały mi się również mutantki z Xanai i w ogóle nie przeszkadzały mi ich genetyczne nieoczywistości, wystarczało, że zachowywały humanoidalne kształty i trzeciorzędne cechy płciowe. Narysowane wprawną ręką postacie z komiksów, przedstawiane w tryumfalnych, heroicznych, patetycznych i rozdzierająco dynamicznych pozach, wydawały mi się prawdziwsze od osób, które spotykałem w tak zwanym życiu.

Szczyt owej drabiny bytów zajmowały Nauczycielki, na ogół zaawansowane wiekowo matrony, zwalistej postury, o ruchach ciężkich podobnie jak ich ręce, chętnie karcące krnąbrnych uczniów. Kary fizyczne w tamtym czasie były w szkole czymś powszechnym i akceptowanym. Sam widziałem przypadek, gdy ojciec, wezwany do szkoły z powodu źle sprawującego się syna, w obecności Nauczycielki i uczniów sprał go na kwaśne jabłko, to znaczy wymierzył mu kilkanaście uderzeń skórzanym pasem w tyłek, który chłopak musiał uwolnić ze spodni, a następnie wypiąć, opierając się o ławkę.

Szkoła była szkołą lęku i słabości, a ja byłem wzorowym uczniem. Do najbanalniejszych kar cielesnych należało bicie ręką po głowie czy tyłku, nieco większy kaliber miało bicie drewnianym wskaźnikiem bądź linijką zwaną liniałem w wypięte pośladki lub po łapach, czyli w wysunięte do przodu dłonie, zwrócone wnętrzem ku górze. Drewniany liniał spadał na dłonie znienacka, niczym sztukas tnąc powietrze z ostrym świstem, a głośne pacnięcie oznajmiało klasie, że ból jak należy eksplodował w dłoniach delikwenta, promieniując, zarażając sobą świadków egzekucji, a tym samym – że wina została odkupiona. Bywało, że karany cieleśnie (zwykle byli to chłopcy) rozklejał się, płakał, smarkał, prosił o łaskę albo – co gorsza – uciekał z dłońmi przed nieuchronnością ciosu, co było wyjątkowo groteskowe, bo zyskiwał jedynie to, że Nauczycielka chwytała w żelazny uścisk jego przeguby, a twarde drewno uderzało ze zdwojoną mocą.

Nauczycielki, bez wyjątku kobiety kostyczne i nieponętne, stanowiły przedziwne połączenie swojskości z grozą. Każda z nich miała swoją ulubioną torturę. Jedna na przykład podczas dużej przerwy niczym sęp wyłapywała dzieciaki spośród rozkrzyczanego stadka, chwytała takiego nieszczęśnika lewą dłonią za ramię, podczas gdy druga jej dłoń ciągnęła z całej siły za jego włosy na skroni, wywołując u niego samoistne łzawienie, nie mówiąc o krzyku, który był naturalnym przedłużeniem bólu, tak samo jak ogon był naturalnym przedłużeniem słynnej komety Halleya. Tu jednak podobieństwo kończyło się, bo kometa Halleya przemykała w pobliżu Ziemi i niknęła w czeluściach kosmosu, podczas gdy szkoła zapewniała wciąż świeże dostawy bólu, za którym ciągnęły się bezradne ogony krzyku.

Dyrektor, stary komunista, w czasie dużych przerw wypuszczał na boisko, gdzie oddawaliśmy się rozmowom, grom i zabawom, potężną czarną dożycę, która niczym pies pasterski krążyła wokół nas, zagarniając do wnętrza stada osobniki, które odważyły się oddalić od reszty. Trwaliśmy w strachu i odrętwieniu, odreagowując to wszczynaniem bezsensownych i zajadłych bójek, lecz najchętniej – znęcając się w sposób niewiarygodnie okrutny nad najsłabszymi osobnikami. Miałem to szczęście, że byłem chłopcem rosłym, co automatycznie eliminowało mnie z grona najsłabszych. Mogłem więc spokojnie patrzeć na twarze nieszczęśników, których traktowaliśmy jak trędowatych, nie szczędząc im upokorzeń słownych i przemocy fizycznej. Nauczycielki po cichu aprobowały te zachowania, choć lekcje wychowawcze ociekały hipokryzją i umoralniającymi pogawędkami w duchu marksistowskiego humanizmu.

Nauczyciele płci męskiej byli w zdecydowanej mniejszości. Dzielili się na sadystycznych alkoholików i melancholików‑onanistów. Jedni i drudzy budzili naszą odrazę. Do tych pierwszych należał wuefista, czerwonoskóry karzeł, który zwykle kazał nam wisieć na drabinkach gimnastycznych tak długo, aż ścięgna naszych ramion zaczynały odrywać się od kości i mięśni. Wtedy karzeł wydawał polecenie skoku przez konia, ułożonego z drewnianych segmentów podobnych do dziecięcych trumienek. Skakaliśmy ochoczo, jedni rozbijając się o konia, inni uszkadzając sobie kręgi szyjne po twardym lądowaniu na prześmierdłej macie.

Dziś natężenie okrucieństwa w mojej szkole wydaje mi się umiarkowane, wtedy jednak, dla miękkiego i niewprawnego w cierpieniu szczawika, jawiło się jako infernalne, bulgoczące bólem jezioro, w którym rozpaczliwie walczyli o przetrwanie podobni do mnie chłopcy nieprzygotowani do stawiania czoła przeciwnościom losu, synowie zalkoholizowanych ojców i chorobliwie nadopiekuńczych matek. Moja obecna, nadmierna być może, skłonność do oskarżycielskiego tonu wynika z uwarunkowań dnia dzisiejszego, a więc niemających nic wspólnego ze mną dwunastoletnim, pogrążonym w chronicznym lęku uczniu szkoły z dekady Generała. Przecież nawet najbardziej sadystyczne Nauczycielki, samą fizjonomią łudząco podobne do sprawczyń zbrodni z Auschwitz czy Dachau, miewały ludzkie, matczyne odruchy, ba!, miewały takie same jak my – ich ofiary – słabości. Z każdym rokiem szkolnym starsze i bardziej sfrustrowane, nie znajdowały dla siebie innego koła ratunkowego poza kołem udręki, w które – same udręczone – wciągały nas, niedorosłych jeszcze adeptów klęski.

Pewną, choć dalece niewystarczającą, formą kompensacji upokorzeń było upokarzanie przez nas najsłabszego przedstawiciela Nauczycielstwa męskiego. Ten eunuchowaty pan, niby ulepiony z niewyrobionego ciasta, uczył nas fizyki, pokazując tak zwane eksperymenty, które miały nam unaocznić prawidła rządzące światem materii. Wykonując te ćwiczenia, osobnik ów zwykł opierać się podbrzuszem o rant ławki, niejako prasując swoje okolice intymne. Nie wiem, czy wynikało to z jakiejś podświadomej skłonności autoerotycznej, czy też był to całkowicie przypadkowy odruch, faktem jest, że pokrywaliśmy krawędź ławki różnorakimi substancjami, od kredy, przez atrament, aż po mazut ze szkolnej kotłowni, które to substancje odciskały piętno na wygniecionych spodniach fizyka. Przezwisko Eunuch, które nadaliśmy temu zalęknionemu panu, wydawało mi się w tej sytuacji aż nazbyt oczywistym aktem resentymentu.

Koniec czerwca przynosił kojący (na moment) koniec szkoły, który był wszak jedynie początkiem stosunkowo krótkiej przerwy w korowodzie dręczenia i samoudręczenia. Jednak te sześćdziesiąt letnich dni należało jakoś, w sposób mniej lub bardziej godny, „przeżyć”, czyli po prostu przetrwać. Mój nieodłączny towarzyszysz – nuda, siostra samotności, bywała także inseminatorką zapładniającą mój chłopięcy umysł nasieniem niepokoju, z którego rodziły się homunkulusowate twory niebędące jeszcze sztuką, ale już wolne od sadła praktyczności i przydatności. Scenerią tych na poły groteskowych, na poły tragicznych zmagań, był mój pokój, balkon oraz widoczny z balkonu ogród. W tym trójkącie rozgrywałem swoje partie ze światem, bez wyjątku zwycięskie dla świata. W tym trójkącie zaczął kiełkować kwiat mojej słabości, nieprzybrany wtedy jeszcze w żadne metaforyzacje, nagi i wzruszający.

Najgorsze, a jednocześnie najbardziej frapujące z poznawczego punktu widzenia były „puste dni”, jak je nazywałem, dni, w których nie wystarczało mi ani znęcanie się nad dżdżownicami i owadami w ogrodzie, ani czytanie na balkonie połączone z podglądaniem przechodzących dziewcząt, ani też paraseksualne rojenia na kanwie przygód komiksowych humanoidek. Dni te puste były nie z braku, lecz z nadmiaru, opróżniały się niczym przeciążone jelita, wywołując wewnętrzne ssanie. W te dni „wychodziłem z siebie”, co jest obrazowym przybliżeniem, bo rzecz jasna tkwiłem w sobie, lecz rozpaczliwie niepogodzony z tym fatalnym stanem rzeczy. Na zewnątrz objawiało się to bezruchem, ot, na przykład długim leżeniem i wpatrywaniem się w wystający z sufitu drucik, który zwałem „drucikiem tajemnicą”. Nie szedłem jednak dalej, wiedząc już, że wyobraźnia nie zaprowadzi mnie w rejony efektywności, a co najwyżej efektowności, którą już wtedy traktowałem nieufnie.

Ledwie dwa miesiące wcześniej przyjąłem dawkę roztworu jodu w postaci płynu Lugola. W tym celu spędzono nas całą szkołą do ośrodka zdrowia, gdzie aplikowano każdemu i każdej z nas po kieliszku tej ohydnej mikstury. Nie wiązaliśmy tego z jakimś większym zagrożeniem, chmura radioaktywna była niewidzialna, a władze apelowały o zachowanie spokoju i niedawanie wiary zachodnim ośrodkom, które rozgłaszały wrogą propagandę, jakoby groziło nam, to znaczy Europie Środkowej, śmiertelne niebezpieczeństwo. Czułem się dobrze, w miarę dobrze, o wiele bardziej niż abstrakcyjnych izotopów bałem się powrotów zabutelkowanego ojca do domu. To znaczy, bałem się ich nie tyle osobiście, ile w imieniu matki, która udawała przed nami, że się nie boi. Butelki wydmuchiwane przez ojca były wtedy już nie tak kształtne jak dawniej, zawsze czegoś im nie stawało, przez co wpadał w podły nastrój, który zwalczał, dmuchając, coraz rozpaczliwiej, w płynne szkło, które – z coraz większym uporem – nie słuchało go, nie chciało poddać się jego dęciu, co to coraz bardziej dętym było.

Ojciec wszak nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Należał do ludzi, którzy poddają się w sposób złożony. Poddawał się zatem bardzo aktywnie. Co i rusz wynajdował sobie prace, w które zwykle wciągał mnie, chłopca melancholijnego i pozbawionego najdrobniejszej nawet dozy drapieżności życiowej. Najszczęśliwszy byłem, gdy mogłem spędzać całe dnie na snuciu się pomiędzy stałymi stacjami, to jest moim pokojem, balkonem a ogrodem, niekiedy zahaczając o kuchnię, tej jednak starałem się unikać w obawie przed oskarżycielskimi perorami matki. Dopiero gdy umarła… ale o tym później, na to będzie jeszcze czas.

Latem ojciec upodobał sobie przysposabiać mnie do roli pana domu, starając się zainteresować mnie różnorakimi pracami gospodarskimi. Ponieważ sam był pozbawiony jakichkolwiek uzdolnień manualnych, a jego wyobraźnia miała naturę chaotyczną i surową, efekty, mimo najlepszych chęci, nie mogły być udane, ja zaś nie byłem w stanie przeciwstawić się niewzruszonej woli ojca, jego parciu do efektu finalnego możliwie najkrótszą drogą. Za co się nie zabrał, nadawał temu nieusuwalny rys prowizorki. Gdy postanowił zbudować garaż dla swego małego fiata, a belek i desek starczyło ledwie na połowę budowli, to dosztukowywał konstrukcję znalezionymi na tyłach domu starymi płytami pilśniowymi, kawałkami blachy oraz zużytej i kruchej jak wafel papy. Później, gdy mały fiat został zastąpiony nieco większym pojazdem, ojciec sklecił naprędce coś w rodzaju dobudówki, przez co garaż zyskał eklektyczno‑kubistyczny charakter.

Moja rola sprowadzała się do przytrzymywania piłowanego drewna albo przybijanej do desek papy oraz do zamiatania po skończonej robocie. Innym razem przyszło mi asystować przy budowie pergoli, którą ojciec wymyślił sobie wykonać z drewnianych pali o grubości męskiego ramienia. Były to zdobyte skądś surowe pnie młodych sosen, które ojciec ociosał ręcznym strugiem. Mnie potrzebował znowu jako uchwytu‑podpórki, sam bowiem nie dałby rady przyciąć i zbić gwoźdźmi wszystkich elementów. Po całodniowych zmaganiach z materią pergola była gotowa. Gruba i toporna, ale była, a ja poczułem nawet coś na kształt dumy. Mogłem oczywiście ten czas spożytkować na zajęcia bardziej istotne z mojego punktu widzenia, jednak widok potężnej, choć dość pokracznej konstrukcji tkwiącej pośrodku ogrodu rozwiał moje wątpliwości. Pergola nie służyła do niczego, bo nikt nie pomyślał o tym, by posadzić przy niej jakieś pnącza. Ojciec po jej osadzeniu szybko o niej zapomniał, oddając się wydmuchiwaniu butli, w której nareszcie mógł nadać sam siebie frachtem poprzez morza i oceany. Pergola, niepociągnięta impregnatem, w okresie jesienno‑zimowym zgniła, na wiosnę zaś osunęła się w świeżo wzrosłą trawę. Ojciec bez najmniejszego wyrzutu sumienia porąbał resztki i napalił nimi w piecu.

Wróćmy jednak do lata 1986 roku, które pamiętam jako dość chłodne i deszczowe, przynajmniej na początku, lata naznaczonego moim wyjazdem, lata świecącego w ciemności przeszłych czasów niby napromieniowany kamień przydrożny, napromieniowany przystanek autobusowy, napromieniowana szopa w szczerym polu. Starałem się przekonać rodziców, że mój wyjazd nie jest konieczny, że świat doskonale obejdzie się bez mojej przymusowej rozłąki z domem i wspaniałą nudą długich dni. Odnosiłem wrażenie, że rodzice, szczególnie matka, obawiali się tego wyjazdu tak samo jak ja, ale wbrew sobie parli do niego.

Moje losy ważyły się do ostatniego dnia. Wtedy to ojciec, przy stole w kuchni, postawił sprawę jasno. Właściwie nie muszę jechać, a nawet gdybym nie pojechał, to byłoby lepiej, przynajmniej dla niego, bo planuje czyszczenie i malowanie ogrodzenia, potem sprzątanie piwnicy, a jeszcze potem, jak Bóg da, smołowanie dachu – i świetnie byłoby, gdybym mu w tym pomógł. Jeśli oczywiście nie pojadę. Bo jak pojadę, to ominie mnie część, na pewno nie całość, ale część tych robót. Część to lepiej niż nic, kalkulowałem. Mimo wszystkich przygniatających „przeciw”, powinienem być jednak „za” wyjazdem.

Zgodziłem się, a matka natychmiast spakowała mnie w starą walizę. Ściśle mówiąc nie mnie, ale moje rzeczy, choć czułem się bezwładny niczym bagaż. Całą noc nie spałem. Wcześnie rano rodzice odprowadzili mnie na autobus, którym miałem udać się do Murzasichla. Chodnik pokrywały schnące kałuże o nieregularnych kształtach. Płyty chodnika były tu i ówdzie popękane, tu i ówdzie zalane jęzorami asfaltu. Drzewa stały nieruchome, one też nie mogły zapobiec mojemu wyjazdowi. Jego nieuchronność rosła z każdym krokiem zbliżającym mnie do miejsca zbiórki. Wreszcie ujrzałem grupę kolonistów, dziewcząt i chłopców, w towarzystwie rodziców. Bractwo wyglądało na ożywione, a nawet wesołe. Zaprawione we wspólnych wyjazdach. Rozłąka z domem nie stanowiła dla tych śmiałków żadnego problemu. Porzucali swoją codzienność bez żalu, ponieważ doskonale czuli się w każdym „tu i teraz”. To oni zaludniają i czynią sobie ziemię poddaną, podczas gdy tacy jak ja szukają każdej sposobności, by udać się na pustynię.

[…]


[Cały tekst można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.