To rozedrgany kolaż, składający się z archiwum internetowych komentarzy, rozmaitych statystyk dotyczących mowy nienawiści w sieci czy z prób zapobiegania tragicznym następstwom tejże. To także opowieść o uwikłaniu wszystkich działań mających zapobiegać przemocy w rządzące naszym padołem kwestie zysku. Do tych karkołomnych, wydawałoby się, zagadnień pisarka, filozofka i graficzka z dezynwolturą godną poetyki snu dorzuca garście zupełnie subiektywnych refleksji, np. o swoich ulubionych (w tym polskich!) filmach, twórcach czy miejscach, o własnych, nieraz intymnych, przełomach i załamaniach. Czy zatem rzeczywiście, jak przekonuje Halber – pisanie jest zawsze przede wszystkim o sobie?
Co daje wrażenie natłoku różnych informacji i form, mieszaniny nastrojów i lęków? Co zostaje z niego po lekturze? To z pewnością literacka kuchnia fusion, z cytatami po angielsku i nietypowymi przypisami, zawierającymi niekiedy, oprócz źródła, subiektywne odautorskie spostrzeżenia.
Interesujące, że autorka już w tytule swojej najnowszej książki odnosi się nie do wzroku czy smaku, lecz do pomijanego w naszej postobrazkowej epoce zmysłu słuchu, jako do tego najbardziej atakowanego i zagrożonego, zwłaszcza dla kogoś mieszkającego w mieście, gdzie „wszystkiego jest za dużo”, w przeciwieństwie do życia na prowincji, „gdzie wszystkiego jest za mało”. Uszy nieszczęsnych mieszkańców dużych polskich miast, a co za tym idzie, także ich układ nerwowy, muszą wytrzymywać codziennie ilości decybeli, które daleko przekraczają przyjęte w Unii Europejskiej normy… Halber pisze zatem także o hałasie w znaczeniu akustycznym, co jest dla niej bardzo ważne, traktując jednocześnie to zjawisko znacznie szerzej, również metaforycznie.
Debiut powieściowy Halber o alkoholizmie, czy szerzej – o uzależnieniach (Najgorszy człowiek na świecie) także mocno intymny, czytało się z ciężkim sercem. Przy lekturze Hałasu czytelnik też czuje się przytłoczony esejem, w którym dzieje się „wszystko, wszędzie, naraz”. Jednocześnie od pierwszej strony intryguje, czy autorka zaproponuje wyjście z piekła informacyjnego szumu, przymusu produktywności i rozpędzonej maszyny kapitalizmu o cybertwarzy, czy poprzestanie na diagnozie, ewentualnie buncie, negacji, że tak już dłużej być nie może, że to jest nie do wytrzymania, że coś musi się zmienić.
Otóż Halber proponuje stosowanie brzytwy Ockhama. Dąży do prostoty i minimalizmu, ale idzie dalej. Jednym z remediów na przebodźcowanie technologiczne, ogromne zmęczenie tempem życia, kulturą pracy dla pracy samej w sobie i horrendalną liczbą wyskakujących zewsząd „okienek” – jest zdaniem autorki Manifest surrealizmu.
To dziwny, ale ciekawy pomysł, podobnie jak sama książka Halber skomponowana z mieszaniny gniewu, snu, marzeń, wspomnień, komentarzy w sieci i rozmaitych statystyk. „Cudowność jest zawsze piękna” przypomina – za André Bretonem – Halber, archiwistka mrocznego „hejtu”, krążącego bezkarnie i anonimowo w sieci. Z początku pobrzmiewa w tym dysonans. Czy postulowanie poszukiwania rzeczy magicznych przekonuje na tle badań i szczegółowych analiz śmietnika mediów społecznościowych, w których dominuje w najlepszym wypadku proza życia i komercja, a w najgorszym najbardziej naturalistyczne ścieki? Na pewno sugeruje to tęsknotę za czymś naiwnym i prostym, a może nawet staroświeckim, innym niż obliczony na klikalność świat internetu, wykorzystujący różne narzędzia manipulacji i kontroli, rzutujący na „analogową” rzeczywistość, w której jesteśmy coraz mniej obecni duchem. I chyba z tej tęsknoty narodził się Hałas.
Co ciekawe, już autor polskiego przekładu Manifestu surrealizmu Bretona z 1924 roku, Artur Sandauer, we wstępie do tegoż tłumaczenia (opublikowanego w 1969 roku w „Twórczości”) pisał, że uderzyła go z półwiecznej prawie wtedy perspektywy „banalność pewnych jego obrazów”, mimo że uważał go za tekst „nieśmiertelny”. Dziś, gdy minęło już przeszło sto lat od spisania barwnych i niezwykle wpływowych wówczas postulatów prymatu wyobraźni i wolności, trudno się z tym nie zgodzić. Banał czai się jednak w związku z tym także (w sposób nieunikniony?) w tekście entuzjastki surrealizmu. Czyha także na recenzentkę Hałasu…
Małgorzata Halber przywołuje szczególnie często i z upodobaniem niektóre cytaty z pierwszego surrealistycznego manifestu, jak choćby: „lasy są białe lub czarne. Nigdy spać nie pójdziemy!”. Przywołuje również słynną anegdotę o śpiącym poecie – surrealiście – jako o poecie w pracy. Co to znaczy dzisiaj, w dobie relatywizmu i owocowych czwartków? Na pierwszy plan wysuwa się pochwała dzieciństwa jako stanu, kiedy wyobraźni nie ogranicza jeszcze użyteczność. Pochwała czasu wolnego, dającego przestrzeń na twórczość i – co warte podkreślenia – kontemplację (słowo rzadko używane w teraźniejszości pod znakiem vita activa). Halber apeluje ponadto, byśmy nie przedkładali cząstki ratio nad intellectus.
Intellectus zawiera jej zdaniem pierwiastek metafizyczny. Pisanie wypływające z podświadomości to przecież stary sposób spirytystów na kontakt z duchami, rodzaj transu, przedarcia się przez wymiar materialny i doczesny. Jednocześnie pisarka deklaruje ateizm. Słowo „Bóg” pojawia się w jej tekście z małej litery, niemniej jednak często odnosi się ona w Hałasie do siły wyższej, irracjonalnej, intuicyjnej. Można powiedzieć, że „robi hałas” właśnie po to, by się do niej przedrzeć, przez gąszcz wiedzy i bzdur, informacji istotnych dla rozumu i zalewających ten sam oświecony rozum memów, selfie i fake newsów. Siła ta jest jednak dla niej czymś umownym i nieokreślonym. Mimo odwołań choćby do św. Tomasza z Akwinu siła ta jest dla niej zdecydowanie czymś innym niż Bóg w rozumieniu chrześcijańskim. Czym jednak? – Halber nie precyzuje. Ta płynność jest źródłem sprzeczności, książka jest świadectwem rozdarcia między tęsknotą z jednej strony za nieskrępowaną niczym swobodą („Daj się prowadzić, wydarzenia nie cierpią zwłoki. Nie masz imienia. Wszystko jest bezmiernie łatwe” – to kolejny inspirujący i uwodzący Halber cytat z Manifestu…), a z drugiej – za harmonią i porządkiem. Jedno i drugie wydaje się w dzisiejszym świecie w swojej najczystszej postaci nieosiągalne i być może jest to najsmutniejsza konkluzja płynąca z lektury Hałasu. Napięcie między pragnieniem wolności absolutnej a potrzebą czegoś w rodzaju dekalogu, hierarchii wartości, przejrzystości zjawisk – pozostaje ponadczasowe.
Autorka otwarcie gra z czytelnikiem w ulubioną grę surrealistów, którą przywołuje. Hałas jest niczym historia złożona ze zdań, które piszą kolejne osoby, nie widząc poprzednich, czyli – nota bene ulubiona przez surrealistów – gra w le cadavre exquis…
Upodobanie do trudnych i rzadko używanych słów sąsiaduje u Halber z najbardziej znanym polskim przekleństwem, używanym jako przecinek podkreślający emocje. Momentami drażni to w lekturze, podobnie jak inne przekleństwa. Poszukiwania cudowności, niezwykłości w języku grzęzną w tym, co potoczne, wyświechtane, niemniej odbywa się na tym polu zacięta walka, a język jest żywy i autentyczny.
Można czuć więź, a nawet utożsamiać się z narratorką Hałasu. W jej niezgodzie na manipulację, wykorzystywanie wszelkich danych i metadanych, byśmy byli łatwo sterowalnymi trybikami w wielkiej machinie, niezgodzie na odbieranie podmiotowości. W rozpaczy, że staliśmy się niewolnikami scrollowania. W bezradności wobec niemożności całkowitej odmowy uczestnictwa w cyfrowej przestrzeni (jest to luksus, na który pozwolić mogą sobie naprawdę nieliczni!). W buncie przeciwko poczuciu winy, które mają wywołać nieekologiczne rozwiązania producentów, niewystarczająca wydajność w pracy etc.
Jednak w pewnej chwili – być może na etapie poszukiwania lekarstwa na bolączki współczesności – tracimy to poczucie wspólnoty. Lekarstwa te wydają się zbyt ogólnikowe, a przez to odległe, dla każdego, a więc nie dla mnie bezpośrednio. Przykład z triady „filarów nadziei” Halber – relacje. Ale jakie? Czy każde? Przecież mogą być wszystkim i niczym, mogą ocalić, ale też mogą być destrukcyjne… Autorka tego nie rozwija, jedynie wymienia te filary, jak na manifest przystało. Podobnie cisza, o której mowa w innym fragmencie Hałasu. Może być pełna znaczenia, bezpieczna, kojąca, dawać wytchnienie, być esencją utworu, jak u Johna Cage’a. Ale może też okazać się „przereklamowana”, jak moda na wyciszające, wygłuszone boksy w galeriach sztuki, może wiązać się z samotnością i pustką, bezruchem, śmiercią… Sztuka? OK. Ale jaka? I co dzisiaj nią tak naprawdę jest, a co nie?
Podobne wątpliwości można by jeszcze długo mnożyć, a przykłady przytaczać. Trudno tu o konkret, punkt zaczepienia… Rozczarowująco błaha wydaje się też perspektywa ocalenia człowieczeństwa, indywidualności i spokoju ducha dzięki nierozstawaniu się przez narratorkę z maskotkami zwierząt (w tym fantastycznych). Równie błaha mimo całego uroku jest recepta w postaci „słuchania własnego ciała” (choć autorka pisze, że jest to zdradliwe, jej ciało chce palić papierosy, a nie ćwiczyć jogę) i odkrywania w sobie pogrążonego w głębokim i przepięknym, surrealistycznym śnie sympatycznego, dzikiego zwierzątka. Przypomina to nieco lifestylowe poradniki i „kazania” coachów…
Chciałabym, by Hałas był objawieniem, a może nawet rewolucją. Czymś oryginalnym, świeżym i bezkompromisowym. Buntem przeciwko zredukowaniu ludzkości do bycia biomasą, korporacyjnemu bełkotowi, poprawności politycznej, cenzurze i pseudowyciszeniu, wykalkulowanemu tylko na uchronienie przed wypaleniem zawodowym mindfulness (wypaleni pracownicy przestaną być przecież użyteczni). Po lekturze zostaje jednak wrażenie niedosytu, straconej szansy na przeczytanie prawdziwego manifestu, który zmieniłby perspektywę, wywrócił to, co zastane, a przynajmniej huczał w głowie długo po lekturze.