Jasne, mieliśmy w naszej literaturze podobne tonacje, mieliśmy twórców zachłystujących się możliwościami tej konwencji; najczęściej jednak surrealizm był punktem, krótkim etapem, rytmem konkretnego tekstu. Raczej nie dane nam było dotknąć całości. Kornhauser chce to zmienić – na własną rękę. Ten zwolennik najrozmaitszych awangard działa na kilku polach: naukowym, translatorskim, poetyckim. Wszystkie te wysiłki składają się na bardzo przemyślaną akcję – Kornhauser chce użyźnić polszczyznę za pomocą nieprzepracowanych do tej pory języków.
Trochę oczywiście się zagalopowałem, ale to celowo; chodzi mi jedynie o podkreślenie bardzo jasno świecącego faktu, że pisarstwo Kornhausera wypływa z większego zamysłu, z planu. Wyobrażam sobie: autor Drożdżowni patrzy na naszą literaturę (szkiełko, oko, bla, bla, bla) i – zanim zacznie pracować nad następnym tomem – zastanawia się, jak by tu jeszcze raz zakręcić, jak wycisnąć z języka odrobinę nieoczekiwanego, by nie wpaść w nudne koleiny.
Dziewięć dni w ścianie to zbiór składający się z czterech większych całostek, które na własny użytek najchętniej nazwałbym poematami prozą (gdy w czasopismach ukazywały się pierwotne wersje tych tekstów, świecił nad nimi szyld „opowiadanie”, ale to już naprawdę wyższy poziom wpuszczania w maliny). Po kolei wygląda to następująco: Dziewięć dni w ścianie, Tydzień w świętym mieście, Dekada w żyznym kraju i Werdykt w odwrotnym pokoju. Wybieram „poematy prozą”, a nie na przykład „serie próz poetyckich”, żeby zasygnalizować stopień spójności tych utworów.
Na pierwszy rzut oka Drożdżownia wydaje się bardziej spójna, bardziej odautorsko okiełznana, fakt; w nowej książce Kornhausera bardzo łatwo się zgubić. Mnie jednak chodzi o koherencję wykreowanych przez pisarza w nowym tomie czterech światów. Już same tytuły zarysowują nam obszary, po których będziemy się poruszać (błądzić). Tytuły te zataczają, by tak rzec, coraz większe kręgi. Mamy ścianę, w której spędzimy dziewięć dni – klaustrofobiczno-metonimiczne przedstawienie domu? Dalej przestrzeń większa, śmielsza, czyli święte miasto. Później cały kraj – co w czasie tej żyznej dekady z niego wyrośnie? I dopiero na koniec powracamy jak gdyby do mniejszej skali, do odwrotnego pokoju, który może być jednakże nie tyle pomieszczeniem, ile opisem stanu wspólnoty występującej w poprzednich tekstach (pokój odwrotny, odwrócony, zaprzeczony – wojna?).
Staram się rozłożyć te tytuły na mniejsze części i się im przyjrzeć, bo w książce Kornhausera fascynuje mnie właśnie to przenikanie się tego, co rzeczywiste, znane, „normalne” – z niemożliwym, wykręconym, wywróconym na lewą stronę. Smolista gęstość języka w połączeniu z jego dynamiką i zaskakującą, zawadiacką potoczystością sprawiają, że łatwo można wpaść w pułapkę płaskiego zachwytu nad lingwistyczną sprawnością autora. Oczywiście, można i tak, ale wtedy wzrok raczej ślizga się po powierzchni (zachęca do tego zresztą mocno „filmowa” narracja – oko kamery bardzo szybko przeskakuje z jednego obrazu do następnego); a warto moim zdaniem zwolnić, żeby nie zgubić pojedynczych zdań (czasem nawet słów), przez które można naprawdę wejść do środka opowieści. Bo bardzo dużo dzieje się tutaj podskórnie. Jesteśmy w końcu w nieuświadomionych rejonach naszego kolektywnego umysłu – i czasem dochodzą do głosu polskie na wskroś obsesje czy lęki. Dlatego, jak myślę, Kornhauser sięga niejednokrotnie po okruchy publicznych dyskursów i przesypuje je przez sito snu. Wchodzimy niejako do wewnątrz: do języka polityki, religii (chodzi mi zarówno o język liturgii, jak i instytucjonalny język kościelny), mediów.
Nie wiśmy dłużej w próżni; oto początek Dnia norki, jednej z części tytułowego tekstu:
Co nie znaczy, że dosłownie każde zdanie z Dziewięciu dni w ścianie należy brać pod lupę i szukać w nim jasnego i bezproblemowego komunikatu dotyczącego naszej rzeczywistości. Ciekawsza jest lektura balansująca między werystycznym pragnieniem a szaleństwem języka rozbijającego to, co zastane. W tym kontekście przyda się odrobina autokomentarza twórcy:
Nie możemy rozpoznać, który element jest który, bo z tak dobrze wykonaną robotą mamy do czynienia. Opowieści Jakuba Kornhausera brzmią żywo i, w ramach swojego świata, autentycznie; ani przez moment nie mamy wrażenia, że obcujemy li tylko z ćwiczeniem z konwencji. Książka stojąca pewnie na dwóch nogach – na wyobraźni i wysokiej samoświadomości.