Rzeczone przetasowania niejako symbolicznie potwierdzają przekonanie, bodaj powszechnie towarzyszące lekturze książek autora Wielu demonów, że obcujemy z elementami układanki pod hasłem „uniwersum Pilcha”, stale mieszanymi, odsłanianymi zgodnie z aktualną dominantą i łączonymi w rozmaite konfiguracje. Jak tłumaczy Gustaw ze Spisu cudzołożnic: „Kilka zdań może krążyć wokół ciebie przez całe życie. […] Reszta zaś – wszystko, co powiesz i usłyszysz – będą to wariacje na ich temat”. Za każdym razem dostajemy więc wycinek zawierający inaczej rozłożone akcenty i zbiór częściowo odmiennych (lub tylko przemalowanych) detali. Ułomki te jednak mają strukturę fraktalną – w kawałku przegląda się całość.
W Żółtym świetle na plan pierwszy wysunięte zostały niezależne od siebie wątki: wiwisekcja relacji protagonisty z rodzicami oraz jego nowe małżeństwo z partnerką młodszą o dwa… pokolenia. Tematy te poniekąd się przeplatają i w rezultacie poruszamy się wahadłowo między przeszłością a teraźniejszością; ale oscylacja zachodzi nie tylko na płaszczyźnie czasu. Cytując zdanie z „Twórczości”, nieobecne w książce: „[P]owiedzieć, że [główny bohater – KS] był przyzwyczajony do podwójności, to nic nie powiedzieć”. Pilch kreuje tu bowiem kolejne alter ego, obudowane łatwo rozpoznawalnym zestawem sygnałów autobiograficznych. Czy można mówić o jakimkolwiek kamuflażu, skoro już na pierwszy rzut oka Ariel Poschukal stanowi byt szeleszczący papierem? Sam narrator kokieteryjnie zaznacza, że w przypadku jego danych to, „co znamy, jest jedynie – jak zwykle u Ariego – niezbyt fortunnie dobranym pseudonimem literackim”.
Niemniej warto pamiętać o przestrodze autora wyrażonej w wywiadzie Śliska, róg Jana Pawła II („Przekrój” 2000, nr 48): owe sygnały są na tyle „ostentacyjnie autobiograficzne, że informują czytelnika, aby miał się na baczności”. Istotnie, prozaik z Wisły w swoim stylu uprawia mistyfikacje i maskarady, szczególnie że instancja alter ego nie wyczerpuje dualizmów. Następny manifestuje się w przełączaniu narracji z trzeciej na pierwszą osobę i odwrotnie, nawet pomiędzy akapitami (por. prześlizgnięcie się od „Krótko przed śmiercią ojciec…” do „Słowem, stary Poschukal…”). Co jasne, opowieść pierwszoosobowa jeszcze wzmaga iluzję podmiotu „odautorskiego” – utożsamienie ryzykowne dla głównego zainteresowanego ze względu na drażliwość poruszanych kwestii. I nie, nie chodzi o obscena związane ze stosunkami płciowymi, lecz o stosunki z rodzicami.
Wątek dlatego okazuje się tak ekscytujący, że pobyt we wrażej armii stanowił największe tabu Gustawa Poschukala, napawające go aż do śmierci lękiem – wszak „Samo powojenne życie było trudne, a powojenne życie kogoś, kto podczas wojny nosił niemiecki mundur, jakie było?”. Z perspektywy syna natomiast obciąża go nie tyle służba w Wehrmachcie, ile wypieranie jej ze świadomości, co przełożyło się na toksyczne relacje z potomkiem i wpędzenie go w masę kompleksów. Narrator z jednej strony – o czym świadczą serie pytań retorycznych – usiłuje zrozumieć sytuację ojca, z drugiej zaś nie bez satysfakcji imaginuje sobie spóźnione wyznanie Gustawa oraz potęgowanie w nim wyrzutów sumienia. Charakter opisów tego układu celnie oddaje kolejny bon mot z „Twórczości”, którego zabrakło w książce (dotyczący powieści Ariela, bo oczywiście para się on literaturą): „Powiedzieć, że chodzi o karykaturalną wersję Ojców i dzieci, to nic nie powiedzieć”.
Matka zresztą nie zostaje potraktowana ulgowo, lecz ukazana jako kobieta apodyktyczna, przeświadczona o własnej nieomylności i o bezbożności syna. W efekcie opowieść o atmosferze w domu Poschukalów przeobraża się w rozprawę z rodzicami – narratora-bohatera nie stać na dystans, nie kryje urazy do nich za obarczenie go swoimi sekretami i poczuciem winy. Tyle że na rozprawie sądowej przysługiwałoby im prawo do obrony i repliki. Naturalnie, autor Innych rozkoszy zdaje sobie sprawę z powierzchowności nakreślonych portretów, nierzadko też tonację serio przełamuje kpiarskimi wtrętami: „Powiedzieć, że psychoanaliza jest tu szyta szewską dratwą – to nic nie powiedzieć. […] Im dłużej trwa jego […] dzieciństwo, tym ona jest młodsza! Pamiętajcie o tym, nieszczęsne ofiary waszych matek!”. Fanom Pilcha nie trzeba przypominać, że wiele jego „wcieleń” boryka się z pryncypialną rodzicielką; niestety obdarzona niespożytą energią pani Wanda zmarła pod koniec października, wobec czego rozrachunek z Żółtego światła wybrzmiewa szczególnie gorzko. Ale uwaga – mamy tu przecież do czynienia z „matką Ariego”.
W równym stopniu „odautorskości” narratora czytelnik dopatruje się w historiach osnutych wokół małżeństwa Poschukala juniora ze studentką Weroniką. Pierwsza w nielinearny, pełen dygresji i niedopowiedzeń sposób przedstawia zafascynowanie obydwojga fotografią leciwego Marcela Duchampa grającego w szachy z nagą Eve Babitz; zafascynowanie posunięte aż do śmiałej decyzji… Drugim tekstem poświęconym sensacyjnej parze jest owa anonsowana wcześniej jako tytułowa Historia sekretnego ślubu. Formalizacja związku musiała odbyć się potajemnie z powodu komentarzy, że panna (aż nadto) młoda dała się uwieść „wyliniałemu, schorowanemu, o przeszło czterdzieści lat starszemu uwodzicielowi z bożej łaski”. Jak widać, w opowiadaniach tych znajdziemy dozę typowej dla Pilcha autoironii, a zarazem szydercze riposty pod adresem nieznajomych, nękających bohaterów inwektywami przez telefon i odsądzających ich od czci i wiary. Fabuła Historii… skupia się na perturbacjach z Urzędem Stanu Cywilnego, a choć z początku sprawia wrażenie groteskowej, dla kogoś, kto w roli petenta usiłował załatwić jakąkolwiek niestandardową sprawę, nabiera rysów realistycznych.
Teksty są ponumerowane, co mogłoby sugerować, że mimo wszystko stanowią rozdziały całości, którą spaja postać Ariela. Za takim odbiorem przemawia też sygnalizowane już przemieszanie pewnych fragmentów (notabene, kolejność akapitów przyjęta w „Twórczości” wydaje się mniej zagmatwana). Częściowa autonomia cechuje „rozdział” o konstrukcji szkatułkowej: zapisaną przez protagonistę rubaszną historię księgarza-atlety („Napoleona”) z Sigły i jego niewczesnego uczucia do lokalnej piękności oraz wynikłych stąd wstydliwych perypetii. Natomiast za zupełnie odrębne można uznać pierwsze opowiadanie, pozbawione wzmianek o Poschukalu. Z łatwością jednak odkrywamy w nim następny frapujący Pilcha temat, nawet bardziej prowokacyjny niż erotyzm, mianowicie samobójstwo – narrator jawi się jako swego rodzaju voyeur, który podgląda desperatów dyndających naprzeciwko dobrze nam znanego mieszkania na Hożej. Opowiadanie to wieńczy zgrabna literacko, metaforyczna puenta, w której znowu zachodzi oscylacja między dwoma punktami… zawieszenia.
Zamieszanie wydaje się pewne, zważywszy na „demaskatorskie” nastawienie narratora i rozmaite niedyskrecje. Tymczasem Pilch drwiąco igra z etykietą gorszyciela: „Próbował skandali, wydał pospiesznie i nawet jak na niego niechlujnie ułożone Abecadło Poschukala. Dopieroż się zbłaźnił, powszechnie sądzono, że niżej już się nie da, że tylko stygnący umysł może takie miazmaty wydalać”. O powiastkach Ariela na kanwie – a jakże – epizodów z życia krewnych dowiadujemy się zaś, iż bazowały na… konfabulacjach; pomimo to wszyscy mieli do niego pretensje. Ciekawe światło na ten paradoks rzuca następny fragment obecny w „Twórczości”, ale ostatecznie wycięty: otóż bohater „uchodził […] za wulgarnego werystę, ekshibicjonistę, który nie wie, co cudzysłów”, a przecież „Co przeżyte, stawało się sekretem, co zapisane, stawało się nadsekretem, co przeczytane, przestawało być sekretem […]”. Narrator przekonuje, że wszystko jest literaturą, stąd odczucie déjà lu, „już czytanego”: „Pod koniec życia Joseph błąkał się tu i ówdzie, potem definitywnie wyniósł się z domu i zamieszkał w wagonie kolejowym na dworcu. Podobieństwa do ostatecznych decyzji Tołstoja zbyt liczne, by brać je serio”.
Odsyłaczy do cudzych utworów jest wprawdzie w Żółtym świetle mniej niż zazwyczaj, jednak odnajdziemy w nim nie tylko stałe Pilchowe lejtmotywy, lecz także smaczki dla wspomnianych „wtajemniczonych”. Napotkamy zatem nieodzowne refleksje o luterskiej pobożności (wszak Ariel „wszystko, co się w jego życiu zdarzyło, tłumaczył wyznaniowo, w czym rzecz jasna była spora przesada, ale i dowcip oryginalny”), obrazki z Sigły (przynajmniej od Wielu demonów pseudonimującej Wisłę) oraz deliberacje nad kwestią różnicy wieku między kochankami (występujące już w Zuzie albo czasie oddalenia i Portrecie młodej wenecjanki). Oczywiście musi się pojawić nazwisko biskupa Andrzeja Wantuły czy postać starki rządzącej w domu twardą ręką, podobnie jak nie może zabraknąć krytyki aktualnych „fatalnych rządów, które kraj wiodą ku ciemności”. Co wnikliwsi skojarzą wzmiankę o fińskim nożu z takim samym narzędziem przyczepionym do pasa Jerzyka z Tysiąca spokojnych miast, a fotografię szachistów – z wykorzystującym ów motyw Sobowtórem zięcia Tołstoja. W słynnej jasnowidzącej, u której córki zamieszkał „Napoleon”, rozpoznamy Agnieszkę Pilchową (zob. np. Marsz Polonia), z kolei w przyjacielu o inicjałach K.F. – Kornela Filipowicza (o jego kotach noszących zawsze imiona Kizia lub Mizia napomyka Pilch w Innych ochotach).
Niemniej mamy także Goetheańską „wieczną kobiecość” uosabianą przez Weronikę. Ale czy przed jej imieniem nie należy dodać z przekąsem: „tym razem”? Przecież identyczną drogę do nieśmiertelności opiewał przykładowo narrator Zuzy… W omawianej książce najwidoczniej nie chodzi wyłącznie o ognisty romans; innymi słowy, ożywcza siła miłości zdaje się przywracać bohaterowi nie tylko siły witalne („historia naszego sekretnego małżeństwa jest też historią mojego w sensie ścisłym zmartwychwstania”). Mimo to końcowy tekst, który opowiada o postępujących z wiekiem zmianach w pamięci i w codziennym funkcjonowaniu, nie przynosi jasnej odpowiedzi. Starzenie się jest w nim prezentowane bardziej prześmiewczo niż elegijnie, minorowe tony dominujące w Portrecie młodej wenecjanki czy Żywego ducha, słychać tutaj słabiej… Czy jednak na pewno? Cóż, trudno utrzymywać, żeby Weronika była tylko fantazmatem, jeśli pozostawia otwarte zakończenie.
Czy światło przy uruchomionej windzie każe wyczekiwać z obawą, po kogo jadą teraz? A może to raczej obraz z pamięci lub wyobraźni Ariela? Choćby owo światło w wiślańskim domu, który niegdyś roił sobie narrator Trupa ze złożonymi skrzydłami, opowieści o Babce Pechowej: „Żółte światło wielkiego kuchennego okna tworzy na rzecznych kamieniach podwórza równy prostokąt”. Przypominają się tu widma raz po raz nawiedzające Pilchowych „sobowtórów”, a w Drugim dzienniku nawet pukające do drzwi. Podobnie w Trupie…: „Wczoraj wieczorem dzwonek do drzwi, już byłem pewien, że stary się wreszcie – równo dziesięć lat po śmierci – zdecydował i wpada z widmową wizytą”. Biorąc pod uwagę wyrażoną w nowej książce opinię, iż rodzice są zbyt „pomieszani”, by mogli wziąć ich na warsztat Tołstoj i Flaubert, może lepiej, by nie doszło do takiej wizyty, jeśli ojciec miał mniej dystansu do siebie niż narrator.
A co z potencjalnym czytelnikiem?
Miga żółte światło. Wchodzisz do Pilcha na własną odpowiedzialność.