12/2023

Janusz Kotański

Światło Wenecji

…śmieszna byłaby opowieść o Wenecji, w której jak refren nie powracałby Carpaccio.

Henry James Godziny włoskie


Do Wenecji tym razem dopłynęliśmy. Od północy, czyli przez tzw. lagunę żywą (Laguna Viva), prosto z lotniska. W porannym, późnowiosennym słońcu stopniowo wyłaniały się rozświetlone wyspy z daleką kampanillą na Torcello. Tętniące niegdyś życiem miasto – godny konkurent Grado i Akwilei, w czasach gdy na wysepce Rialto dopiero rodziła się wenecka rzeczpospolita – jest teraz wymarłe, nie istnieje. Już w początkach średniowiecza spustoszyły je nawracające zarazy. Tylko bazylika Santa Maria Assunta z apokaliptycznymi mozaikami świadczy o dawnej wielkości.

W miarę jak płynęliśmy, przebijając poranne mgły, pojawiały się kościoły i palazzi Murano, a dopiero potem, niechętnie jakby, zaczęła wynurzać się z niebytu Wenecja i cmentarna wyspa San Michele, gdzie znaleźli wieczny spoczynek wielcy, a tak różni poeci: Ezra Pound i Josif Brodski… Stateczek Linea Blu powoli dopływał do Fondamenta Nuove. Jak zawsze, widok spokojnie trwającego na wodzie miasta wprawił mnie w niezwykły, euforyczny nastrój. Cuda są! Także te stworzone ręką ludzką. Największym z nich, a jakże kruchym, jest miasto na Lagunie. Płonące złotem kopuły bazyliki Świętego Marka utwierdzały nas w radosnej pewności: Wenecja jest i czeka.

Tak właśnie, przez stulecia, poprzez zielone, święcące chłodnym światłem wody docierało się do Wenecji. Nam zdarzyło się to po raz pierwszy i ten powolny sposób, który pozwala stopniowo odkrywać wyłaniające się z rozświetlonych wód piękno, jest niezwykle pociągający. Oczywiście, są też inne sposoby dotarcia do miasta dożów. Przyjazd samochodem i tonięcie w labiryncie gigantycznego parkingu Tronchetto odrzucam. Ale jest jeszcze pociąg – gdy wjedzie na stazione Santa Lucia, wystarczy wyjść przed budynek i już jest się nad Canale Grande. Widok to zaskakujący i niespodziewany. Na wodzie ruch i ożywienie, barki z towarem prują przed siebie, vaporetta i taksówki wodne odpływają w stronę Piazza San Marco, gondole przycumowane do palline huśtają się miarowo. Powietrze pełne jest zapachów wodorostów, spalin i zgniłego morza. Gwałtowne zderzenie z miastem na wodzie, niemal niezmienionym od stuleci, jest zawsze oszałamiające. To przeskok w inny czas i wymiar.

Tym razem jesteśmy tu dla Vittore Carpaccia. A konkretnie z powodu wielkiej wystawy jego dzieł, pierwszej retrospektywy od roku 1963, zatytułowanej Vittore Carpaccio. Dipinti e disegni w Pałacu Dożów. Znów zatrzymaliśmy się w ulubionej sestriere Canareggio, gdzie Wenecjanie wciąż żyją własnym rytmem. A jest ich nadal na wyspach około pięćdziesięciu pięciu tysięcy. (Pozostali mieszkają na terraferma, w przemysłowym, jakby dla kontrastu brzydkim Mestre). Z daleka od tłumów zadeptujących plac Świętego Marka i czekających w gigantycznych kolejkach do bazyliki i Palazzo Ducale (nieraz zresztą mylących te dwa niepowtarzalne miejsca, czego byliśmy – choć trudno w to uwierzyć – naocznymi świadkami!).

O życiu Carpaccia wiemy niewiele. Syn Pietra Scarpazzy, kupca futer z parafii Archanioła Michała, nie pochodził z elity miasta, właśnie w jego czasach domykającej się na wieki. Dopiero gdy zyskał sławę, gdy się wzbogacił, mógł wynająć dwupiętrowy dom przy Palazzo Corner nad Canale Grande, w którym urządził pracownię. Z żoną Laurą oraz synami Pietrem i Benedettem mieszkał tu aż do śmierci. Przyszło mu żyć i tworzyć w najświetniejszym momencie historii Serenissimy.

Z obrazami Carpaccia zetknąłem się po raz pierwszy jako jedenastoletni chłopiec, gdy rodzice pokazywali mi Włochy. I co tu ukrywać, w natłoku wszechobecnego piękna, nie mając jeszcze wyrobionego gustu artystycznego, nie doceniłem go. I nadal byłem pod wrażeniem tego, co widzieliśmy parę dni wcześniej na ulicach Paryża. A był to pamiętny rok 1968 – rok nuits de barricades. Lecz kolejne spotkanie, wiele lat później, gdy ujrzałem sceny z życia świętych Jerzego, Tryfona, Hieronima i Augustyna, wprawiło mnie w zachwyt. Zakochałem się w jego arcydziełach i zostałem mu wierny. A stało się to w Scuola San Giorgio degli Schiavoni, zwanej też Scuola Dalmata dei Santi Giorgio e Trifone, ukrytej nad Rio di San Lorenzo, z dala od utartych szlaków turystycznych peregrynacji. Bractwo skupiało przybyszów dalmatyńskich, nierzadko chorwackiego pochodzenia. W miarę postępów ekspansji otomańskiej coraz więcej kupców i rzemieślników z miast nad Adriatykiem poszukiwało spokojnej przystani. Była nią w sposób naturalny Wenecja. I właśnie to bractwo, udzielając przybyszom duchowej i materialnej pomocy, stało się centrum dalmatyńskiej diaspory.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.