05/2024

Wojciech Zembaty

Świeżonka

Brakowało mięsa. Jako malec nie byłem co prawda morzony głodem, ale mięsa nigdy nie miałem dość. Jeśli w ogóle występowało, to pod postacią erzaców, papierowych parówek, kotletów mielonych z gipsu i mortadeli z tektury i pulpy drzewnej. W tamtych czasach warto było być weganinem, ale jakoś nikt nie miał na to ochoty.

Podobnie jak odbijane na powielaczu książki Orwella, Koestlera i Miłosza, mięsiwo funkcjonowało w obiegu alternatywnym, rzeźniczej kontrkulturze. Czasami przychodziła do nas „Pani Cielęciara”, która wyjmowała szynki, zrazy i schaby spod przepastnego kożucha. Poza tym za mięsem jeździło się na wieś. Mieliśmy zaprzyjaźnionego rzeźnika, który mieszkał niedaleko naszej działki. Zapamiętałem to jako życiową wytyczną, której się trzymam do dziś, zawsze brataj się z jakimś rzeźnikiem. I mówię to bez szydery czy podłego wyrachowania. Masarze są często ludźmi nastrojonymi filozoficznie i refleksyjnie, może z racji obcowania ze śmiercią.

Na przykład taki pan Zenon, wspomniany przeze mnie kiełbaśnik z głębokiego Mazowsza. Lubił saksofon i często grywał nad brzegiem rzeki, gdzie inni mieszkańcy łowili ryby albo słuchali muzyki z tranzystorowych radyjek. Jako jedyny miejscowy wstępował do rzeki i pływał. Nie wiedzieć czemu, letnicy pławili się w Bugu bez ustanku, a tubylcy ponuro kręcili głowami i trzymali się od wody z daleka, co najwyżej spędzali do wodopoju krowy. Czy wynikało to z liczby ofiar tej rzeki, wcale niebagatelnej, zmordowania pracami rolnymi w sezonie letnim, czy może z tego, że spuszczali do rzeki gnojówkę?

W każdym razie pan Zenon pływał i grał, a do tego robił cudowne kiełbasy i szynki. Po upadku komuny, gdy mięso wezbrało i obrodziło, uświadomiłem sobie bolesną prawdę, że ilość przeważnie unicestwia jakość, a te dwie kategorie są w istocie przeciwstawne i wrogie, jak dwie zasady Empedoklesa, Yin i Yang, postępowcy i konserwatyści, punk i metal. W wolnej Polsce wędlin było w bród, ale okazały się całkowicie do dupy, pompowane wodą, szybko schnące, a po dwóch dniach obślizgłe, zalatujące i wstrętne. Kapitalizm naznaczył je i wypaczył jak dotyk Mrocznego Władcy. Szynkę pana Zenona mogłeś upuścić po pijanemu za fotel i wydobyć ją stamtąd w następną Wielkanoc, a ona wciąż była smaczna.

Marylka, małżonka pana Zenona, nie grała i nie pływała w naszej rzece, chyba że wstydliwie i sekretnie. Była nader obfitą rusałką, wrażliwą i dość roztargnioną. Któregoś lata sporządzała te znakomite kiełbasy, raczej miękkie i niezbyt uwędzone, z majerankiem i czosnkiem, najlepsze do jajecznicy. Chlubę Mazowsza i świata. Z nieznanych mi bliżej powodów Marylka zamyśliła się nad czymś głęboko i w roztargnieniu zmieliła w maszynce własny serdeczny palec. Z zadumy wyrwał ją dopiero chrobot metalu. Nie tracąc zimnej krwi, zawołała na pomoc męża, który zatamował krwotok szmatami i obrzucił posępnym spojrzeniem górę zmielonego farszu czekającą na wepchnięcie w przygotowane uprzednio jelita. O mięso nie było łatwo i nikt nie marnotrawił go pochopnie.

Trzy dni później kolejna porcja kiełbas pana Zenona trafiła na nasz niedzielny stół. Pałaszowaliśmy je w najlepsze, trzymając w rękach całe pęta i zagryzając mięsiwo chlebem, nikt nie bawił się w krojenie plasterków bądź sporządzanie wymyślnych kanapek. I nagle zgrzyt, coś zachrzęściło mi w zębach. Pomyślałem, że zgubiłem mleczaka, ale nie, nie miałem już wtedy mleczaków i nowe zęby, te prawdziwe, na razie trzymały się mocno. W konsternacji wyplułem to coś na obrus, błysnęło złotem i krwią.

I tak zostałem powiernikiem pierścienia, a właściwie obrączki żony rzeźnika.

*
W tej wsi spędzaliśmy w tamtych czasach każde lato. Tatuś i mamusia kończyli dom letniskowy na działce, a ja z bratem bawiliśmy się gdzie popadnie. Często odwiedzałem gospodarstwo pana Mietka, który wtedy sam był niedorostkiem, a rządy sprawowali jeszcze jego rodzice, autentyczni chłopi starej daty. Godzinami obserwowałem zwierzęta, zwłaszcza świnie. Prosięta tłoczyły się, kwicząc i walcząc, a potem ssały wyczerpaną i na wpół martwą maciorę. Rozmach ich obiadów rodzinnych porażał. Lubiłem też sposób, w jaki starsze warchlaki pałaszowały pomyje, chrząkając i zanurzając ryje w brei, a także chwile, gdy przerywały biesiadę i, rozkosznie utytłane, obrzucały mnie podejrzliwym spojrzeniem. „Mam coś na brodzie? Czemu się tak patrzysz?”.

Po latach myślę, że spędziłem w chlewiku tyle godzin, że śmiało mógłbym nakręcić o moich czworonożnych przyjaciołach film, wiarygodny i osadzony w realiach. Nazywałby się „Quo Vadis 2. Chlewnie Pana”. Jego bohater, młody rolnik, jeden z tych, którzy nie potrafią znaleźć partnerki życiowej, połyka tak zwany black pill i staje się dziwakiem i odludkiem. Godzinami przesiaduje w chlewni, medytując nad hipergamicznością kobiet i kształtem własnej czaszki. Powoli, stopniowo, nabiera sympatii do trzody.

Nasz bohater wchodzi któregoś dnia do chlewika i dostrzega na klepisku nakreślony racicą znak ryby. Postanawia odnaleźć i ocalić przed ubojem świnię‑chrześcijankę, co daje początek międzygatunkowej przyjaźni. Bohaterka, wrażliwa i charyzmatyczna młoda locha (w tej roli piosenkarka Doda), przechodzi gwałtowną ewolucję. Podejmuje kampanię na rzecz weganizmu i praw zwierząt. Zaczyna brylować w internecie i zdobywa status celebrytki Pink Life Matters, jednak uwiedziona luksusem i światem konsumpcji, odcina się od swoich braci i sióstr. Opuszcza też młodego rolnika, który już na zawsze pozostanie prawiczkiem i incelem. Śmiertelnie zraniony mężczyzna zaczyna prowadzić na Youtubie nienawistny, mizoginiczny kanał o nazwie „Jad Kiełbasiany”. W finale, zaproszona przez narzeczonego na obiad u przyszłych teściów, uczłowieczona ekslocha kroi na talerzu schabowego…

*
Lubiłem starsze fragmenty obejścia, omszałą piwniczkę na ziemniaki z jej niepowtarzalnym, nieco kruchtowym zaduchem, oborę ze strzechą i chlew. Brud i smród były tam zupełnie inne niż w mieście, bardziej organiczne, żyzne. Świnki mieszkały w poczerniałym drewnianym budynku z bali, przygiętym ciężarem lat. Często harcowały na podwórzu, ryjąc wśród odpadków i tarzając się w błotnistych koleinach pozostałych po przejeździe traktora. I tak zaprzyjaźniłem się z prosiątkiem imieniem Melania, uroczym, różowym stworzeniem. Właściwie dorastaliśmy razem, baraszkując i bawiąc się w berka. Melania zastępowała mi siostrę, której nigdy nie miałem, choć nie posunąłem się tak daleko, by przepychać się do zmaltretowanych sutków jej matki. Oczywiście to wszystko odbywało się latem. Po wakacjach wracałem do domu, potem zacząłem szkołę, dzieciństwo nieco zwietrzało, wyblakło. Coraz częściej jeździłem na obozy i kolonie, rodzice też jakby mniej chętnie spędzali czas razem. Wybudowali swój wymarzony letni dom i chyba doszli do wniosku, że nie chcą mieszkać w nim razem. Rakieta dorastania, którą wznosimy się ku wielkiemu Nigdzie, przyspieszała, zostawiając za sobą kolejne moduły. Jednym z nich była właśnie Melania.

Któregoś lata, gdy znów zawitaliśmy na wieś, wszystko wyglądało inaczej. Zniknęły zabytkowe budynki, siwe strzechy zastąpił eternit. Pan Mietek przejął rządy nad gospodarstwem i gruntownie je modernizował, zmierzając ku nowoczesnej fermie mlecznej. Zaprosił nas wszystkich na świeżonkę. Do dziś pamiętam ten smak i zapach tak zwanej letniej kuchni, ta nie zdążyła się zmienić. Piec z fajerkami, słoma z gównem, wieś. Świeżonka smakowała wybornie, krucha, delikatna, z aromatem majeranku i czosnku, a gdzieś w tle – nutka młodzieńczej słodyczy.

I gdy tak sobie zajadałem, zapytałem z pełnymi ustami, co słychać u mojej Melanii i czy mógłbym ją dzisiaj zobaczyć. Zapadła skrępowana cisza, zakłócona jedynie odgłosem żucia, ktoś przełknął wstydliwie, ukradkiem.

Pan Mietek chrząknął i popatrzył na swojego ojca Wiesława. Patriarcha, który gwarzył z krowami w ich własnym języku i w ogóle miał w sobie coś z sędziwego Apacza, chrząknął i postukał spracowanym kciukiem w mój talerz. Palce miał sękate i poskręcane jak drzewa. Wybiegłem z kuchni, szlochając. Najbardziej bolało to, że niczego się nie domyśliłem i jak potwór poprosiłem o dokładkę. Naprawdę była dobrą przyjaciółką.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.