Jak zapamiętał Leopold Tyrmand swój pierwszy kontakt z Iwaszkiewiczem? „Pamiętam Iwaszkiewicza, człowieka, który z finezji uczynił religię, a z sukcesu etykę, otwierającego w roku 1948 Kongres Pokoju we Wrocławiu – inaugurację najperfidniejszej «piątej kolumny», jaką znają dzieje. Polski pisarz esteta, intelektualista i artysta stosunkowo dobrze znany w świecie, firmował w tym momencie jedną z najcieńszych i najdoskonalej udanych afer politycznych w historii współczesnej”1. Spójrzmy na kongres wrocławski chłodnym okiem, za co – jak się okaże – sam Tyrmand byłby nam wdzięczny.
Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, który odbył się we Wrocławiu między 25 a 28 sierpnia 1948 roku, był pokłosiem powojennej międzynarodowej sytuacji politycznej, czyli zimnowojennego podziału świata na komunistyczny Wschód i kapitalistyczny Zachód. We wrześniu 1947 roku, podczas Narady Informacyjnej Dziewięciu Partii Komunistycznych i Robotniczych, państwa komunistyczne w sposób arbitralny nadały sobie miano „obrońców pokoju” i wysunęły chwytliwe tuż po wojnie hasło „walki o pokój”. W takiej propagandowej aurze zrodziła się idea zorganizowania we Wrocławiu Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju. W czyjej zrodziła się głowie? Nie w sowieckiej, jak sugeruje Tyrmand.
Francuska dziennikarka Dominique Desanti w książce Les Staliniens (1944–1956). Une experience politique (Paris 1975) jest zdania, że pomysłodawcą wrocławskiego zjazdu był ówczesny prezes Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik” – Jerzy Borejsza. Rzecz jasna projekt musiała zaakceptować Moskwa, ale inicjatywa – zdaniem Desanti – była polska. Te przypuszczenia potwierdza także dokumentacja zawarta w zbiorze Stalin i kosmopolitizm. Dokumienty Agitpropa CK KPSS 1945–1953 (Moskwa 2005), o czym przekonująco pisze Eryk Krasucki w książce Międzynarodowy komunista. Jerzy Borejsza – biografia polityczna. Organizując kongres wrocławski, Borejsza wzorował się na Międzynarodowym Kongresie Pisarzy w Obronie Kultury, który odbył się w Paryżu w czerwcu 1936 roku z udziałem m.in. Henriego Barbusse’a, André Gide’a, Thomasa Manna, Borisa Pasternaka. Toteż w komitecie organizacyjnym zjazdu wrocławskiego znalazły się osoby, które prędzej reprezentowały opcję lewicową aniżeli komunistyczną: Maurice Bedel, Julien Benda, Le Corbusier, Georges Duhamel, Irène i Frederic Joliot-Curie, Fernand Léger, Pablo Picasso (po stronie francuskiej), Kazimierz Ajdukiewicz, Maria Dąbrowska, Tadeusz Kotarbiński, Zofia Nałkowska, Jan Parandowski, Antoni Słonimski (po stronie polskiej). Kongres otworzyło przemówienie Iwaszkiewicza, po nim wystąpił Bedel. Oba referaty były utrzymane w tonie nieodbiegającym od standardów europejskich i były przedzielone fortepianowym wykonaniem Zatopionej katedry Debussy’ego i Apassionaty Beethovena. Miły nastrój zburzył trzeci mówca, przewodniczący delegacji radzieckiej Aleksandr Fadiejew, który André Malraux nazwał „chwalcą bomby atomowej”, Henry’ego Millera określił mianem „autora powieści pornograficznych”, egzystencjalizm Sartre’a odmalował jako „natchnienie duchowej demoralizacji, czyniącej z człowieka czworonoga”, a T.S. Eliotowi przypisał „sympatie profaszystowskie”. Borejsza był załamany, goście z Europy Zachodniej oburzeni, część z nich opuściła Wrocław. Kongres został uratowany dzięki temu, że Jakub Berman zadzwonił do radzieckiego ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa, który ostudził bojowy zapał Fadiejewa. A Fadiejew, który bał się tylko własnej matki i Stalina, bo obydwoje kochał, po śmierci generalissimusa nie mógł się odnaleźć w nowej rzeczywistości politycznej: rozpił się, dręczyły go wyrzuty sumienia, a 13 maja 1956 roku sięgnął po rewolwer, by jednym strzałem uciąć pasmo udręk.
Ten powierzchowny i fragmentaryczny opis wrocławskiego kongresu ma głównie na celu zwrócenie uwagi czytelnika, jak wiele w gruncie rzeczy zależy od zachowań i decyzji poszczególnych ludzi, a jak dużo mniej od nakreślonych linii ideologicznych i programów partyjnych. Wie o tym każdy dobry pisarz, umiejący wniknąć w istotę rzeczy, Tyrmand zdaje się tego nie wiedzieć, szermując ogólnikowym epitetem „najperfidniejszej «piątej kolumny», jaką znają dzieje” i „najdoskonalej udaną aferą polityczną w historii współczesnej”. Uznajmy na moment, że Tyrmand nie myli się w swojej ocenie i zadajmy pytanie: gdzie Tyrmand był między 25 a 28 sierpnia 1948 roku, gdy we Wrocławiu miały miejsce tak perfidne wydarzenia? Był we Wrocławiu. Czy był tam, by zapobiec perfidnym wydarzeniom, by je oprotestować? Nie, był tam, by pomóc się im rozgrywać jako dziennikarz tygodnika „Przekrój”. Odniósł na tym polu nawet duży sukces, przeprowadzając w dniach obrad wywiady z Irène Joliot-Curie, Bedelem, Ilją Erenburgiem, Julianem Huxleyem, Picassem, Vercorsem i Michaiłem Szołochowem. Zacytujmy rozmowę Tyrmanda z Szołochowem – wówczas deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR:
– Mieszkam w swojej stanicy, nad Donem – odparł cichym głosem, bez chwili wahania i bynajmniej niezdziwiony. Ostatecznie jest to co najmniej dziwne pytać nieznajomych obcesowo o ich adresy. A on jakby nigdy nic. Tylko w ogromnym, jasnym błękicie oczu zagrały mu iskierki dobrego humoru. Była to absolutna i konieczna przyczyna do wspólnej czarki wódki. Po tym Szołochow rzekł:
– Czy wie Pan, gdzie są najpiękniejsze na świecie konie? Pan jest z miasta. Otóż widzi pan, nie ma w świecie piękniejszych koni jak nad Donem. Mają cienkie pęciny i długie szyje, te dońskie, kozackie konie. Ja bardzo kocham konie. Niekiedy siedzę sobie w sitowiach, nad rzeką, i obserwuję z ukrycia, jak na łąkach pasą się konie… To są piękne chwile…
Jasne, błękitne spojrzenie przebiło zadymioną ścianę eleganckiego baru, uciekło daleko, poza „Monopol” i Wrocław, hen, gdzieś na południowy wschód, nad Don, na stepy. Szołochow siedział na wysokim krzesełku skromny, cichy, zadumany, pełen wdzięku syn stepu, a to spojrzenie było samą liryką…2.
„Był okres – wspomina Leopold Tyrmand – że Warszawa, a raczej «Warszawka», sądziła, że zostanę zięciem Iwaszkiewicza. Bawiło mnie to niepomiernie. Lubiłem wtedy Marysię Włodkową, córkę Jarosława, interesował mnie jej rzadki już dziś szlif życiowy panny z bardzo dobrego domu. Była akurat po rozwodzie, szukała pociechy po przejściach i tarapatach pierwszego małżeństwa. Ja byłem właśnie po rozstaniu z Rysią. Odetchnęliśmy po naszych przejściach przez paromiesięczną chwilę przy sobie”3.
Ten okres to jesień 1951 roku. Maria Iwaszkiewicz rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem Stanisławem Włodkiem 6 sierpnia 1951 roku. Drugą połowę sierpnia spędziła z matką w Ustce. Dzięki Dziennikom Zofii Nałkowskiej wiemy, że Tyrmand lato 1951 roku spędzał w Oborach. 23 lipca Nałkowska zanotowała: „Nowy – nieduży, czarny, dowcipny, wygadany – Tyrmand. […] ciekawy i niemądry”4. A cztery dni później dodała: „Dowcip, inteligencja, nawet wdzięk. Doskonały egzemplarz złego gatunku”5. Tyrmand zaś w liście do Stefana Kisielewskiego z 17 sierpnia 1951 roku tak określał swój stan: „Przechodzę w tej chwili ogromny kryzys: nic mi się nie chce robić, ani pisać, ani czytać, ani uczyć się, ani awanturować się i dyskutować, co zawsze było w stanie mnie wyrwać z przejściowej stagnacji. A teraz tak mi jakoś wygodnie, chuj kładę na wszystko”6.
Na początku września Maria Iwaszkiewicz wróciła do jednopokojowego mieszkania w alei Szucha 11. „Mieszka w moim pokoiku w Warszawie – pisał Iwaszkiewicz do córki Teresy 3 października 1951 roku – który odnowił jej Zieliński i pościągała sobie do niego niektóre meble, i urządziła podobno bardzo miło”7. W pierwszej połowie września Maria poznała Tyrmanda, a około dwóch tygodni potem wyjechała z nim do Krakowa. W niepublikowanej rozmowie z Agnieszką Papieską Maria Iwaszkiewicz wspomina tę podróż: „Kiedyś wpadło mi do głowy, żeby pojechać do Krakowa. Po drodze zahaczyliśmy o Częstochowę. Strasznie mnie śmieszyło, że jedyny raz, kiedy byłam w Częstochowie na nabożeństwie, to dzięki Tyrmandowi, Żydowi. W Krakowie było całe towarzystwo z «Przekroju»: Janka Ipohorska, czyli Jan Kamyczek, Stefan Kisielewski, flirtujący z nią w tamtym czasie, Eile itd. W ogromnym mieszkaniu, które Janka wynajmowała w
Wrócili z Krakowa między 10 a 15 października. „Pamiętam jak przez mgłę – mówi w tej samej rozmowie Maria Iwaszkiewicz – że zawiózł mnie kiedyś na Saską Kępę, gdzie mieszkał Jerzy Waldorff z Mieciem Jankowskim, był tam też Zygmunt Mycielski – z pełną świadomością, że wiezie mnie do gejów”. Ona zrewanżowała się Tyrmandowi zaproszeniem go na Stawisko w czasie, gdy nie było w domu Iwaszkiewicza, który nie lubił kandydatów na zięciów. Obydwa zdarzenia rozegrały się między połową października a połową listopada. To drugie 13 lub 14 listopada 1951 roku, gdyż 13 listopada o ósmej rano Iwaszkiewicz wyleciał do Pragi, by stamtąd przez Zurych i Niceę dostać się do Rzymu, skąd wrócił 29 listopada. Dzień przed odlotem jadł u Marii kolację, podczas której na pewno szczegółowo opowiedział córce o swoich planach podróżniczych, toteż Stawisko stało przed Tyrmandem otworem – o czym dobrze wiedziała Maria Iwaszkiewicz – przez dwa dni: 13 i 14 listopada. A dlaczego nie dłużej, skoro gospodarz domu miał wrócić 29 listopada?
Tyrmand wspomina: „Potem poznałem ją z mym przyjacielem, Jankiem Wołosiukiem, nie wiedząc, że kroję romans. Marycha wyszła za mąż za Janka”8. Potwierdza to Maria w przytaczanej już rozmowie: „Kiedyś [Tyrmand] zaprosił na swoje imieniny kolegów z YMKI. Przyjęcie odbywało się u jego znajomego, Jana Wołosiuka, w wynajętym mieszkaniu na Smolnej. Dość, że Wołosiuk mnie odprowadził – mieszkałam wtedy w mieszkaniu ojca na Szucha – i potem został moim drugim mężem. Tyrmand miał nam to za złe”. Imieniny Leopolda wypadają 15 listopada, zatem – jeśli ufać pamięci Marii Iwaszkiewicz – ten właśnie dzień 1951 roku stanowi granicę romansu Marii z Tyrmandem. Tegoż dnia Iwaszkiewicz był w Rzymie i gdy jego córka bawiła się na imieninach Tyrmanda, on jadł obiad w eleganckiej restauracji na Piazza Navona, tej samej, w której gościł bodaj 20 maja 1948 roku z Borejszą, gdy z Eugenio Reale, ambasadorem Włoch w Warszawie, i Ambrogio Doninim, historykiem religii i dyplomatą – omawiali zorganizowanie wrocławskiego Kongresu Pokoju.
15 listopada wieczorem, gdy impreza imieninowa Tyrmanda trwała w najlepsze, autor Brzeziny słuchał odczytu Doniniego, poświęconego relacjom między Kościołem a państwem na Węgrzech. Choć wykład był ciekawy, Iwaszkiewicz nie umiał zapanować nad ziewaniem. W nocy, gdy Wołosiuk odprowadzał Marię ze Smolnej do alei Szucha, pisarz szykował się do snu w Biblioteca Polacca przy Vicolo Doria. Szli pustymi o tej porze alejami Ujazdowskimi; dwukilometrowy, półgodzinny spacer – tyle starczyło, by Tyrmanda zastąpił Jan Wołosiuk, w niedalekiej przyszłości sekretarz redakcji tygodnika „Przegląd Kulturalny”. A Iwaszkiewicz, gdy jego córka szła z Wołosiukiem obok najbardziej listopadowych miejsc polskich, pisał w dzienniku o Stawisku: „Z wielką czułością myślałem o tym starym domisku wtulonym w las, pogrążonym w mgłę i deszcz listopadowy, o tym osobliwym, do niczego niepodobnym życiu, jakie tam się toczy”9. Czy to aby nie ten wieczór, nie ta noc stoją za niechęcią Tyrmanda do Iwaszkiewicza, gdy Tyrmand z kandydata na zięcia został zdegradowany do stopnia zięcia niedoszłego? Wołosiuk zostanie zięciem Iwaszkiewicza 20 września 1952 roku.
Wróciwszy do Polski 29 listopada 1951 roku, Iwaszkiewicz od razu wpadł w wir spraw domowych i zawodowych: kłopoty z przybranym synem Wiesławem Kępińskim, który od nauki w szkole wolał uganianie się za dziewczynami, ambaras z bólem zębów Marii, która przyszła na Stawisko ze spuchniętą twarzą, śmierć psa, który zdechł, bo zjadł kości z kury. 25 grudnia Maria przyprowadza na Stawisko Wołosiuka, przedstawiając go ojcu jako kolegę. Nazajutrz późnym wieczorem Iwaszkiewicz wyjeżdża do Zakopanego, żeby – jak zwierzył się młodszej córce w liście z 26 grudnia – napisać w dwa tygodnie przemówienia pokojowe, które już co prawda wygłosił, ale z głowy, improwizując. Prawdziwy powód był inny: pojechał w ślad za Wiesławem Kępińskim i jego starszym bratem Stanisławem. Ani w dzienniku, ani w kalendarzyku nie ma żadnej wzmianki o tym, że pisał – lub choćby miał zamiar pisać – mowy na cześć pokoju. Napisze je po powrocie z Tatr i wyda w 1952 roku w broszurze Sprawa pokoju. Wiersze i przemówienia.
Zamieszkał w domu literatów Astoria prowadzonym przez Marię Krasicką, która umiała sprawić, że w pensjonacie panowała miła atmosfera – prowadzono długie rozmowy, dużym powodzeniem cieszyły się gry towarzyskie i tenis stołowy. Traf chciał, że w Astorii bawił wtedy Leopold Tyrmand, który długie zakopiańskie godziny spędzał na grze w ping‑ponga z czternastoletnim synem Ireny Krzywickiej, Andrzejem. „Lubiłem go – powiada Krzywicki – bo był bezpośredni, taki «młodzieżowy». Miłośnik jazzu, ubierał się trochę jak «bikiniarz» […]. Tyrmanda nie traktowano w środowisku poważnie, był na wariackich papierach”10.
„Pamiętam przed paru laty – wspomni ten czas Iwaszkiewicz w marcu 1956 roku w felietonie Trędowata naszych czasów – aby rozpędzić nudy zakopiańskiego domu literatów i przygniatającą atmosferę zakopiańskich niewygód – wykoncypowaliśmy we trójkę: Irena Krzywicka, Leopold Tyrmand i niżej podpisany zabawę polegającą na pisaniu powieści detektywistycznej, noszącej tytuł Morderstwo kucharki. W powieści mieliśmy wyobrazić wszystkich mieszkańców pensjonatu, powiązanych w ten czy w inny sposób z tajemniczą kucharką; każdemu z nich mogło zależeć na tym, aby się jej pozbyć, ale w końcu okazywało się, że kucharkę zabił ktoś rozzłoszczony na to, iż do siekanych kotletów dała za dużo cebuli. Niestety z powieści tej pozostały tylko trzy rozdziały – napisane przez każde z nas. Na tym zabawa się skończyła. O ile – jak sobie pochlebiam – nie zrodził się z tego pomysł powieści detektywnej – Zły Leopolda Tyrmanda”11. Za tymi pogodnymi zdaniami kryją się wydarzenia burzliwe.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]