04/2023

Zuzanna Rybarczyk

Syzyf

Opustoszał po nim Korynt. Magazyny portowe, wzniesione pracowicie nad wybrzeżem sarońskim, splądrowali lakońscy zbójcy, a ponieważ miastu, w którym panowało bezkrólewie, odmawiali płacenia danin przybysze zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, dawne bogactwo Koryntu malało nieuchronnie. Cichł stopniowo zgiełk stoczni, a o niegdysiejszym huku kuźni i warsztatów przypominało jedynie słabe echo, odbijające się niezdarnym rytmem wspomnień od skał Akrokoryntu. Białe ulice miasta wiły się pośród budynków samotnie; dawne, mrówcze roje mieszczan chowały się teraz w cieniu własnej pamięci lub podłużnymi wędrówkami udawały się do sąsiednich krain, by odnaleźć tam lepsze życie. Opustoszał i targ Koryntu, gdzie sławiono dawniej Olimp i gdzie do smaku ambrozji porównywano zapach świeżo złowionych ryb, za które dziękowano bogom, nosząc do świątyń posiłki i nektary. Miasto bladło w pamięci Greków, a wraz z nim także imię jego pana. A imię króla było Syzyf i oznaczało tragedię i absurd losu ludzkiego.

Pchał więc skazany ten wielki głaz bez słowa, z zębami wbitymi w wargi i czołem podniesionym wysoko, a sapał przy tym i mruczał w rytm melodii własnych kroków. Ostre skały raniły jego stopy, otwierając na całej skórze rany, w które wlewało się gorące błoto. A Hades kwitł w owym czasie. Kolce róż pięły się po krzakach, drzewach i górach, a woda wrzała w strumieniach. Wieczny zachód słońca gorzał w oddali perłowym blaskiem, który przecinał wzdłuż całą krainę umarłych. I było tam naprawdę pięknie.

Miażdżony cieniem własnej winy, przystawał Syzyf co parę kroków, by przyjrzeć się bezkresowi Hadesu i uszczęśliwiony znów dźwigał kamień. Nie myślał przy tym wiele. Głowa jego była głazem, a głaz, który pchał, był jego głową, i napawało go to spokojem, a ten kojącym gestem obejmował wyłamane barki mężczyzny. Miał Syzyf jeden tylko sen, powracający uparcie jako widmo zagłuszanej świadomości. Czasami, gdy przymykał powieki, by ukryć oczy na chwilę przed jasnymi promieniami słońca, widział dwóch mężczyzn siedzących przy bezlistnym drzewie. Trwali w bezruchu, jakby czekając na coś. Nie mógł tylko Syzyf dosłyszeć, o czym rozmawiali ci dwaj, bo własne jego kroki i sapanie zagłuszały odległy dialog. Marszczył brwi i odpędzał przedziwne widzenie, a ono spływało wzdłuż jego krzywego kręgosłupa wraz ze słonym potem i skapywało na ślady stóp, jakie pozostawały za nim, wyżłobione w ziemi.

Myśli jednak miał już zmącone i niepokojący bałagan instynktów pulsował w nim niejasnym przeczuciem. Senny świat tym bardziej przejmował go strachem, że bezsilność zjaw przypominała mu jego własną. Tragedia ich, myślał, polega na bierności; nie można czekać ulegle na coś, co ma nie przyjść, ale nie sposób nie czekać, gdy się nie wie, czy to przyjdzie. Lecz oni, kontynuował, żyją poza przestrzenią, czasem i historią, dlatego czekają naiwnie i wiecznie, bo nie ma ich co wybudzić z tego daremnego stanu.

Stopa uwięzła mu nagle w brunatnym błocie i kamiennym gestem zastygł w miejscu. Oczy zaszły mgłą, a mięśnie zwiotczały boleśnie. W odbiciu sennym malowała się płynnym ruchem jego własna historia. W oddali dostrzegał korynckiego buntownika, któremu przekuto blask oczu i wyrwano z gardła język. Jaskrawe barwy olimpijskich uczt wirowały w jego pamięci rozdzierającym wrzaskiem, a krzyk ten chwalił odwagę zwyciężającego nad Aresem. Wspomnienia dawnej potęgi wylały się wraz z wodami Styksu, a Syzyf wytrzeszczył oczy i jęknął żałośnie. Głaz na jego barkach stał się naraz lekki i jakby mniejszy, góra – łagodniejsza i niższa. Przypomniał sobie król Koryntu swoje miasto i pałac, i zapragnął stanąć na zamkowej terasie. A potem pomyślał o tym, który wysłał go na wieczną mękę, i zapragnął z nim walczyć.

Warknął jak głodne zwierzę, unosząc wzrok ku górze. Tajemnica zachmurzonego nieba iskrzyła się bladą purpurą horyzontu o zachodzie. Syzyf zbielałą tęczówką spojrzał na swój głaz i po raz ostatni popchnął go w dół niewolniczym gestem. Kamień potoczył się wąwozami wydeptanych w skale dróg i uciekł czujnemu spojrzeniu mężczyzny. Ten zaś podążył bolesnym krokiem w tę samą stronę, ku równinom rozpościerającym się u podnóża góry. Wędrował długo, a w tułaczce towarzyszyły mu owady lgnące do jego spoconej skóry. Liście mijanych drzew głaskały go uprzejmie i szeleściły gościnną melodią, która rozbrzmiewała echem po całej krainie umarłych. I dotarł Syzyf po wielu dniach do celu i stanął na ciepłej ziemi Hadesu. Gleba kołysała się nieznacznie, wypuszczając makowe pędy, a przypominała przy tym lwią matkę, która opuszcza swoje dzieci na starość.

Wśród roślin znalazł przyjaciół, a jego głowa otworzyła się i stamtąd bluszcz wypuścił swoje liście, które rzucił grzywą na plecy mężczyzny. Pnącza loków kwitły wokół jego karku, huśtając się w rytm podmuchów słońca. I czekał, spoglądając na szczyt góry, który ginął w bezmiarze nieba. Wypatrywał tego, który miał przybyć i ukarać go, lecz Hades milczał. Włożył więc Syzyf ręce w podarte kieszenie i ruszył przed siebie, pogwizdując cicho.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.