Bo w tomie krakowskiej poetki najważniejsza okazuje się tajemnicza (i w tych niedomowieniach źródłowo romantyczna) historia jakiejś traumy czy traum, opowiedziana tak, jak jest dostępna wspominającym: w strzępach, nawrotach, refrenach. W wiejskiej scenerii, pomiędzy domostwem, które nie chroni, a lasem i wodą – przestrzenią nieoswojoną – rozsiane są niepokojące ślady czegoś trudnego do wysłowienia. Wszyscy to znamy: „Słuchaj, dzieweczko…”, „Zbrodnia to niesłychana…”, „Co to ma znaczyć? Różni różnie plotą…”, „Widzę, oni nie widzą…”. U Honek także, jak u Adama Mickiewicza, groza miesza się z sennym majaczeniem i legendą: ze spalonego domu wynosi się trupy (nigdy, o świcie), bohaterkę nawiedza topielica z dna rzeki (lato. koniec), trumny zabija się gwoździami, a twarze zakrywa kocem (z bliska), pohańbienie jest winą, choć powinno być krzywdą (lato. początek).
Bohaterowie, a zwłaszcza bohaterki, tych wierszy są naznaczeni doświadczeniami granicznymi, widzieli i słyszeli zbyt dużo. W onirycznej atmosferze niedopowiedzeń odpominają śmierć, gwałt, poronienie, krzywdzenie ludzi i zwierząt. Opowiedziane zdarzenia dotyczą przeszłości, nie do końca pamiętanej i rozumianej, osadzonej w wiejskiej wspólnotowości, która – tak jak przed dwustu laty nad Świtezią – radzi sobie z tajemnicą zaklęciem i przysłowiem, wróżbą i zabobonem, szeptem i lamentem:
całuje kobietę, trzeba zasłonić oczy, kiedy mężczyzna
dotyka kobiety, trzeba schować się za szafę, pod podłogę,
do pokoju, w którym biegają szczury, pójść do paryi,
znaleźć wydrążony kamień […]
moje kobiety wołają: zostaw, wypluj, połknij,
moje kobiety podchodzą do łóżka,
gdy w nocy trzeba wstać i zapalić światła,
by ci, którzy wrócili, znaleźli drogę.
będziemy się modlić, żeby wszystko minęło
albo ty.
W świecie zachowującym pierwotną wspólnotowość trwa pamięć ścisłej separacji tego, co męskie i kobiece, sakralne i świeckie, dzienne i nocne. Jednak – zgodnie z paradygmatem romantycznym – niezwykłe, a przez to naznaczone odium choroby czy dziwności jednostki poruszają się swobodnie w obu sferach doświadczeń, jak w przepowiedni:
wtulały się w ciebie. nie prowadziłaś ich
na zmarnowanie. jeżeli przytrafi ci się miłość,
będzie obłąkana.
Dlatego „głupia, brzydka dziewczyna” może lżyć mężczyzn i śpiewać lub wyć, niczym oszalała Ksenia z Zamku kaniowskiego Seweryna Goszczyńskiego, zanim zostanie uciszona raz na zawsze (moja mała). Czujne nasłuchiwanie sygnałów ma w sobie coś zwierzęcego, czysto instynktownego: „cała jesteś / w piórach, gdy w nocy słychać pukanie do drzwi. / stroszysz się” – czytamy w knutach. Dlatego stan, w którym bohaterka przestaje być nawiedzana przez nocnych gości, traktuje się w jej świecie nie jako normę, lecz przełom – przesilenie: „nie zapalam światła, choć słyszę szelest w kuchni. / nikogo tu nie ma. / nikt tu nie przyjdzie”.
W utworze Pod wezwaniem ślepe kotki są topione w gnojówce, kolędnicy roznoszą choroby i lepiej odkręcić wodę, żeby nikt nie usłyszał płaczu (⁂[ byłam ufna…]; o trosce; zachorowałam). Zwierzęta (zwłaszcza psy, bezustannie towarzyszące ludziom) opisywane są na przemian z czułością, okrucieństwem i lękiem. Bezwzględność i surowość niepisanych reguł podkreślają metaforyczne przywołania chłodu – matka jest „zimna jak rzeka wieczorem” (o trosce), może dlatego marzenie o macierzyństwie jawi się jako paradoksalne pielęgnowanie śmierci – jak w wierszu bez tytułu: „chciałam żywego, ciepłego ciała, które / rosłoby we mnie po grób”.
Pierwotne, wspólnotowe doświadczenia zbiegają się w tomie z jednostkowym cierpieniem kilku poetyckich person – zaburzonych, nadwrażliwych, porzuconych, straumatyzowanych, zrozpaczonych – których tożsamości/nietożsamości nie sposób dociec. Tracenie życia i jego bezcenna niepowrotność ma więc u Honek wymiar bardzo osobisty, a jednocześnie staje się dramatycznym rozpoznaniem okrutnej zasady świata:
krwią. budzę kogoś, kto już może nie potrafi mnie
kochać, żeby zobaczył, jak szybko może zniknąć
życie.
po dwudziestu pięciu latach rodzą się twoje dzieci.
po mnie nic.
znajdujemy koty w sianie, jeszcze ślepe.
nie ruszaj, mówię, stary zagryzie albo matka się wyrzeknie
Tom Pod wezwaniem zbiera głosy ludzi niepewnych, przerażonych i tęskniących za bliskością. Pokazuje, że człowieczy los – nasz lęk i zawiedzione pragnienie sprawiedliwości – wyraża się w mowie naładowanej buntem, złorzeczeniem lub błaganiem, w mocnych jak ciosy zdaniach: „a wy kurwy pod wodę / albo w płacz” (o trosce), „niech już wszystko minie / mówię. spalmy ten dom” (ostatni raz).
Honek – podobnie jak w Sporyszu – wielokrotnie sięga po aluzje religijne. Wplata je w sferę profanum, po czym urywa, by porzucone rezonowały w wierszach swoim niepokojącym tonem. Bóg nie został w nich złożony do grobu, lecz „schował się w norze” przed ludźmi (widno), to w udach kobiet „jest / królestwo niebieskie” (knuty). Szczególnie obrazoburczy i żarliwy jednocześnie jest marzec. żal, pasyjny apokryf, w którym nowa Maria Magdalena szuka ukochanego, widzi jego kaźń, po czym śni taniec w obliczu kalekiego „boga z kikutami”. Ton modlitwy współgra z tytułem książki, który wskazuje jasno na inkantacyjny charakter wierszy. Co jest w nich przyzywane? Bóg, sny, duchy zmarłych, wspomnienia – te dobre i te upiorne. Ktoś upragniony, a daleki:
i wołałaś po imieniu.
żal, że się nie odstanie
potem wstaję, patrzę na pogrążonych we śnie mieszkańców,
szukają w ciemności czyjejś ręki albo urny z prochem.
długo czekali na miłość. gdzie jest, gdzie jest.
[…] ktoś dzisiaj przywiąże psa
do drzewa i odejdzie
Skoncentrowana energia zdań i obrazów przykuwa uwagę, wymusza namysł, wzywa do empatii. W książce Urszuli Honek, w jej zwięzłych, sugestywnych i bolesnych wierszach odnajduję opłakiwanie metafizycznej pustki, współczucie dla ludzkiej kondycji i głód usprawiedliwienia. Jest w niej wezwanie, ujęte raz w szept, raz w głośny lament. „I ja to słyszę, i ja tak wierzę…”