Dusza ubiera ciało w łonie matki, wierzyli na japońskiej prowincji. Jestem z niejednej historii, mam kolekcję dusz, nie wykluczam dalekowschodniej.
W żałobie pozostałam do śmierci mamy. Odprowadziłam ją tam, gdzie mnie przywitała. W Szpitalu Bielańskim żegnałam ją cudzymi słowami. Sziwa, nasze siedem, które odliczyłam sama, uwolniło piszące mnie litery.
siedzę na stołeczku
żałoby mięsień
sercowy naddarty
ciało z kamienia
popiół pod paznokciami
w nim drobiny krewnych nie nazwanych
wchłaniają
cząstki elementarne twojej w mojej egzystencji
w pozycji matki córki
matki embrionalnej z
urodzenia
co ja teraz pocznę
sama ze swoją śmiercią
myję się
rano i wieczorem
nie odzyskuję blasku lat
obok ciebie brudne myśli
rozdrapuję w tradycji braku
tradycji boję się
a planety krążą leniwiej a słońce chłodniejsze
za horyzontem
gdzie majaczą pocieszyciele
nisko
z podkulonymi
nogami w szafie
ile chudych lat
Noszę kamizelki, które robi z kolorowej włóczki. Sploty przypominają jej charakter pisma. Przysyła pocztówki z obrazami Tadeusza Makowskiego, geometryczne dzieci w wysłużonych barwach, na odwrocie wpisuje wiersze Brzechwy, Tuwima, z czasem Szymborskiej, ks. Twardowskiego. Kiedy odwiedza nas w Warszawie, przywozi biszkopt i gruszki w occie. Dwa miesiące po śmierci swojej młodszej siostry w rozmowie telefonicznej wtrąca: Lucek był poetą, po czym podaje mi po raz kolejny przepis na karpia po żydowsku. Najważniejsze, przełyka smakowicie, mieć gorzkie migdały.
Podczas drugiej wojny światowej amerykański żołnierz Lucien Stryk służył na Pacyfiku, stacjonował na Okinawie. Wojna i Daleki Wschód wykaligrafowały w nim rzędy znaków, które starał się zrozumieć przez resztę życia. Pisał wiersze i tłumaczył haiku. Studiował na Sorbonie, wykładał w Stanach, Japonii, Iranie. Zmarł i pozostał w Londynie. Nagrodę jego imienia dostają ci, którzy tłumaczą wschód na zachód, tkają materię literatury z tego, co między słowami.
Dwa tomiki z jego poezją dostałam w prezencie. W jednym z nich znajduje się wiersz‑pożegnanie z matką.
Trumna pod różami
w domu pogrzebowym, to
nie tam gdzie mieszkasz,
moja mamo.
Zbierając słowa dla
ojca, siostry, syna,
ciotek, szwagra i żony
na zupełnie obcej
scenie, wstępuję
wysoko ponad
narcyzami, hiacyntami
tulipanami pobliskich
ogrodów, gdzie płomienno-rdzawe
motyle tańczą wolne
pośród liści, kiedy ty
siedzisz przy mnie
we łzach przy starym,
kuchennym stole,
obawiając się chwili
kiedy odejdę, młody
żołnierz na Wojnę na
Pacyfiku.
W ciszy dotykam Twojej dłoni, obiecuję
dbać o siebie, pisać często. W
okopach, otwierając list, widzę
Cię co dzień jak wysyłasz swą
nić życia ze słów, z tamtego
pokoju. Kiedy powracam,
wchodzę po cichu i zastaję Cię
przy moich listach, które
rozkładasz jak amulety na
jasnym obrusie w kratę. Tym
razem łzy płyną ze szczęścia.
Więc po co dziś to moje
kazanie?
Ty spoglądasz zza okna,
do wnętrza, król,
któremu napisałaś
wiersz życia, duch,
skrzydła unoszą Cię
ponad różę aby
utulić Twe dzieci
i ich dzieci. Ich żal.
Ciotka z Ameryki zapraszała, że znajdzie dziewczynom pracę. Na jednym z przysłanych w liście zdjęć stoi obok męża, w tle stabilizacja. Samochód, przedmieścia, amerykańska sielanka. Podobno Adela uważała, że w Polsce córki zdobędą lepsze wykształcenie.
Koło leży w środku moich historii. Koło nad rzeką Wartą. Koło Chełmna nad Nerem. Z Dąbia nad Nerem pochodził dziadek Piotr Wiktorski. Jego ojciec przepadł w drodze do Ameryki. Na wykazach Ellis Island jest kilkudziesięciu Wiktorskich, którzy przybyli do bram raju między 1903 a 1914 rokiem, w okresie, kiedy mógł tam dotrzeć. Chcę wierzyć, że to jeden z nich. Miał to szczęście, że opuścił Dąbie, i pod koniec życia nie został naocznym świadkiem końca świata jego sąsiadów.
Piotr był samoukiem w dziedzinie muzyki. Jego skrzypce, saksofon, mandolina milczą na pawlaczu. Myślę z przyjemnością o tym, że zachowały odciski palców dziadka. Prawnuk zastępuje je swoimi, kiedy od czasu do czasu daje głęboki oddech akordeonowi.
Dziadek prowadził orkiestry, nauczał. Mama z dzieciństwa zapamiętała obute nogi uczniów, którzy szli przez ich dom. Ładnie śpiewała, zwłaszcza szlagiery lat pięćdziesiątych, których nuty drukowane w ówczesnych periodykach dziadek wycinał i wklejał do zeszytów. Z domowych lekcji skrzypiec uciekała bawić się z koleżankami, gitarowe chwyty opanowała na studiach. Koledzy wołali na nią Carmencita, opowiadała, że z powodu czarnych loków i instrumentu, na którym grała. A ja zgaduję, że to zdrobnienie od Carmen wybrało ją samo – jak kolejna dusza ma korzenie w hebrajszczyźnie i łacinie, oznacza boską winnicę, poemat, pieśń. Kołysała mnie do snu historią o iskierce, co zgasła, i księżniczce z piernika, którą zjadł pies, ale też wiązanką utworów, które zaczynały się od wersu: w stodole na dole na klepowisku, nie umiał całować, dostał po pysku.
Gdzie w Kole lat trzydziestych Polak mógł nawiązać romans z Żydówką, Żydówka z Polakiem? Mijali się na Toruńskiej? On z jasnym, naiwnym spojrzeniem, ona zerkająca spod prostych czarnych brwi, starannie uczesana, z miękką falą nad czołem. Może udał się do zakładu fryzjerskiego, gdzie pracowała, zanim u fotografa pozował do zdjęć, z których znam go bez wąsów. Usiadł na krześle z rzeźbionym wysuwanym podgłówkiem, nadstawił głowę pod dotyk jej rąk. Gdzie przekroczyli granice normy polsko-żydowskiej nie-wspólnoty?
Rodzina babci co najmniej od stu lat związana była z Kołem. Jojne Finkielsztajn, jej ojciec, był felczerem. Jego portret wisi w pokoju mamy. Uważała, że był przystojnym mężczyzną. On zrezygnował z brody i pejsów; czy jego żona, Róża, Roska z domu Brukstein, nosiła perukę? Tradycyjnie rodziła dzieci, mieli ich sześcioro. Z genealogicznych ustaleń wynika, że najdalszym pewnym przodkiem ze strony Roski, jest Juda Iser Brukstein, który urodził się koło 1820 roku i poślubił Surę Konińską. Rodzice Jojnego, Jankiel i Chaja z domu Moszkowicz, należeli do tego samego pokolenia. Jojne miał czworo rodzeństwa, Roska sześcioro. Lubię czytać na głos ich imiona. Brat i siostry pradziadka: Dawid, Frymeta, Ruchla Laja, Chaja Jenta. Siostry prababki: Udel, Blima, Tauba, Hinda, Laja, Estera. Poza Chaną, po której imię dostała mama, nie znam płci rodzeństwa babci. Kiedy pradziadkowie zmarli, Udel-Sura miała szesnaście lat, była najstarsza, i to ona zajęła się młodszymi. Żeby wyjść za mąż za dziadka, ochrzciła się. Tylko Chana utrzymała z nią kontakt, pozostali wyklęli. Nie ustaliłam daty ich ślubu. Który z kolejnych miesięcy 1933 roku wybrali. Luty, kiedy Hitler został kanclerzem Rzeszy? Marzec, w którym partia NSDAP zwyciężyła w wyborach do Reichstagu, a w Dachau powstał pierwszy nazistowski obóz koncentracyjny? Może pobrali się w kwietniu, kiedy utworzono Gestapo, lub w maju, kiedy na ulicach Berlina płonęły książki. W lipcu zdelegalizowano działalność partii politycznych, a w październiku Niemcy wystąpiły z Ligi Narodów. Wiosną 1934 roku Piotrowi i Adeli urodziła się pierwsza córka Aniceta, pierwszego dnia lata 1937 roku przyszła na świat Hania. Niemcy zbombardowali kolski dworzec 2 września 1939 roku, do miasta wkroczyli w połowie miesiąca. Kilka tygodni później, nie ruszając się z miejsca, rodzina mieszkała w Warthbrucken na terenie Kraju Warty. Wcielone do
Stare życie spłonęło z synagogą przy Starym Rynku jeszcze we wrześniu. W październiku pięć tysięcy kolskich Żydów nałożyło żółte opaski. Niemiecki zarząd przejął należące do nich sklepy i warsztaty. Nakazy i zakazy obejmowały pochówek, chodzenie chodnikiem, zakupy, codzienność. Pod pozorem szukania broni grabiono mieszkania, poza pieniędzmi zabierano pościel, ubrania, meble. Pościel, ubrania, meble. Ale nie zdjęcia.
Nie wiem, przy której ulicy mieszkali do wojny. Dom, który znam, wybudowano w 1956 roku. Babcia była żoną Polaka, chrześcijanką, ale dziewczynki nie były ochrzczone. Zachodzę w głowę, co robili, kiedy dzień po dniu historia się zagęszczała. Czy widzieli z okien dymy znad dworca i synagogi? Jak przyjmowali kolejne niemieckie rozporządzenia? Kontaktowali się z żydowską rodziną?
spadku
grabarze
wykopali fundamenty
postawili
ściany aż pod
dach
na strych
poniżej ja
niewykończone
piętro meble
zakurzone słowami
spękana szafa
ukryła historię którą
odbija lustro
twarze w smugach na szkle
snują się w pył wnętrza
to co minęło
odwrócić
zakryć
materią
jeśli wejdę na górę
przyjmę kamienne
tablice z imionami
czy to będzie nowy dom
Kiedy babcia zmarła, udawane życie wyprowadziło się z domu na amen. Rodzinne, czteroosobowe nigdy się tam nie toczyło. Mama w roku, kiedy dom stawał, wyjechała z Koła na studia, ciotka była już od trzech lat w Łodzi. Może dlatego dziadkowie nigdy nie wykończyli piętra. Górę, zastawioną starymi meblami, wspominam najlepiej. Znajdowała się tam skrzynia wypełniona pocztówkami i listami od przyjaciół i znajomych zapisanych pozdrowieniami, relacjami z innych miejsc. Pulsowało w nich życie, którego brakowało mi w murach tego budynku.
Czuję, że ciocia się boi. Czuję, że lęka się, że leży tak samo jak jej mama, tak samo odchodzi w pozycji leżącej w lęku, że nie jest sobą, że opuściła siebie, że opuściła tych, których opuścił świat, i którzy ten świat opuścili w lęku.
Czuję, że mama jest smutna. Czuję, że jej śmiech i słoneczność to pogromcy lęku. Czuję lęk, kiedy płacze, bo domyślam się, że łzy to zasłona dla spraw, których odbicie widzi tylko pod powiekami albo o których sama nie wie, tylko je przeczuwa, bo odczuwanie lęku to była baza jej dzieciństwa. Czuję, że lęka się tego, co wie jej ciało, które zapada na kolejne choroby. Czuję, że kiedy oddalam się w dorosłość, zapada się w siebie, bo za bardzo lęka się samotności. Bo samotność to lęk.
Czuję lęk. Boję się kontaktów z innymi. Wstydzę się. Boję się szkoły. Boję się silniejszych ode mnie. Boję się latać samolotem. Boję się podejmować decyzje. Boję się o moje dziecko. Boję się. A kiedy się boję, czuję. Co czuję? Czuję swoje ciało, które opowiada mi o tym, czego nie opowiedziała mi babcia, mama i ciocia. Czuję bezdech, ból w klatce piersiowej, wzmożone bicie serca, czuję napięcie mięśni karku. Boli mnie lęk. I czuję ból, że ten ból czuje moje dziecko.
w drodze
utraty
nabyłam
spadek
zawierał
nazwiska
Jechaliśmy szosą na Koło, słyszałam Szymka śpiew, refren po wodzie na północ południe korytem rzeki między brzegami osadzał się na liściach i trawach. Jechaliśmy szosą. Dookoła. Po obwodzie lasu w pień wyciętego i w pień sadzonego. Ci, co jadą, są w drodze. Przestrzeń z wami.
Zdjęcie. Tydzień po szóstych urodzin Hani, w czerwcu 1943 roku, ustawili się wszyscy na murowanych schodkach. Kobiety trzymają bukiety polnych kwiatów. O dziewczynie bez imienia i nazwiska, która stoi obok babci, wiem, że była zakochana w młodym mężczyźnie, uczniu dziadka – i on jest w kadrze. I wiem, że to ona poszła z donosem na policję. Dlaczego?
Inne zdjęcie. Z fragmentem pieczątki. Twarz babci wychudła, fotograf wytrzymał jej spojrzenie. Dziewczynki trzymają się za ręce, ubrano je w jednakowe sukienki, chyba stoją na śniegu. Ktoś dorysował starszej kokardę i kolczyki. Są młodsze niż na zbiorowym zdjęciu od frontu domu. Na odwrocie opis, który bardziej kojarzy się z dokumentem tożsamości: „Aniceta i Anna Wiktorskie, córki Adelajdy i Piotra urodzone w mieście Kole nad rzeką Wartą, Aniceta w Marcu 30. 1934 r. Anna w Czerwcu 21. 1937 r.”.
Jak przyszli Niemcy, a one siedziały na kołdrze, pod którą ukryła się mama. Jak zabrali ją policjanci. Jak wróciła, ale wkrótce znikła i nie wolno było wiedzieć, gdzie jest. Jak je umieszczono u dobrych ludzi i dziadek czasami przychodził po nie i razem szli spotkać się z mamą. Jak Hania z tęsknoty podbiegła do mamy i trzeba było szukać nowej kryjówki.
kuchnia mojej ciotki aromatyczna
przyprawiona pleśnią
zwietrzałą firanką krochmaloną
kaczką z jabłkami karpiem po
żydowsku zatrzaśniętymi
oknem
na cztery spusty
wypaczonych szuflad
obfita w przetwory
według przepisów ukrzyżowanych
pinezkami słoiki pełne pełniejsze
puste
dorodnych klapsów
ogórków w formalinie czasu
kuchnia mojej ciotki wystawna w pokrywki
tarcze na głód garnki
chochle sitka z
martwymi okami
przeterminowane dania bez terminów przydatności
zasobna w plastiki
materię o funkcji zasadniczej
przetrwania
suta w okruchy chleba naszego powszedniego robactwo
lepką teraźniejszość życia
w alejach parku
jego cesarskiej
mości kłania się
słońce
długie cienie
trzymają nas na uwięzi popołudnia
jak linka latawiec
co ściga się
z samolotem tnącym niebo
w ciszy
krakania
gromadzą się
czarne ptaki