4/2025

Anna Mazurek

Szopy pracze

Dzień zaczynamy o dziewiątej, logujemy się do systemu i sprawdzamy torby z prześcieradłami i poszewkami. Gdy przychodzę pierwsza, pytam Ilonę, siwowłosą punkówę, która pracuje tu już od dwunastu lat, które torby są już gotowe i czy mogę je pakować do samochodu. Ilona słabo mówi po angielsku, komunikujemy się prawie bez słów, gestami i spojrzeniami. Czasem pojawiają się między nami nieporozumienia, ale gdy brakuje języka, łatwiej odpuszczać. Lepiej nie wchodzić z nią w konfrontację o poranku, wolę spokojnie zapalić papierosa przed wejściem do pralni, spóźnić się dwie minuty i zacząć pracę już z Tomasem.

Lubię poranki, gdy mój współpracownik, przyjaciel i wielki litewski producent bimbru, wina, piwa i kombuchy jest na posterunku przede mną, wtedy po prostu podporządkowuję się jego rytmowi. Wklejam się w wieloletnią choreografię podnoszenia toreb i pakowania ich do bagażnika Lava Caru, uczę się kucać, odpowiednio układać stawy, kiedy dźwigam ciężkie niebieskie torby wypełnione świeżą pościelą, uczę się robić to tak, żeby nie zginać pleców. Nigdy nie zginaj karku pod ciężarem toreb i spojrzeń naszych islandzkich pracodawców, tego uczy mnie Tomas i uczy mnie też najważniejszych słów w języku islandzkim, eke stress, żadnego stresu, jo, jo akty lej, tak, tak, zrobię to, i relax, to podstawowe pojęcia w jego żargonie zawodowym. Tutaj jest inaczej niż w Polsce i na Litwie, tu nie musisz zginać karku, tu nie musisz pracować ponad swoje siły za pieniądze, które ledwo wystarczają na opłaty za mieszkanie i jedzenie pozbawione wartości. Tutaj jest lepiej, chociaż nie ma lasów, chociaż wieje i jest zimno, chociaż nie jesteśmy tu swoi.

Tomas tęskni za lasami, tęskni za pogodą w lipcu, za latem na obrzeżach Kowna, za przemierzaniem jesienią wielu kilometrów gęstej puszczy w poszukiwaniu grzybów. Tutaj las, do którego jeździmy zbierać grzyby, to właściwie rzadki zagajnik z jedną dróżką, która otacza ciasną pętlą kilka drzew i krzewów, ale i tak znajdujemy tam to, po co przyjechaliśmy. Następnego dnia on robi grzybowy sos, ja gotuję makaron, i podajemy lunch wszystkim pracownikom. Tutaj jest lepiej, a na pewno inaczej, ma się czas i energię na to, żeby kochać siebie i innych, bo nasza praca polega na tym, że pomagamy innym.

Lava Resort to kompleks domków rozrzuconych na równinie pod wulkanem, dziesięć Hraunów, cztery Hlidiny, Fljatli, długi hotelowy budynek z osobnymi pokojami i wspólną kuchnią, Oma Hus, Molakot, mała chatka, i jeszcze dwie duże wille oddalone kilka metrów od głównej bazy, Stori Krokur i Lynhagi. Codziennie rano panie z zespołu sprzątającego wyruszają porządkować domki opuszczone przez zeszłonocnych gości. My zajmujemy się dowożeniem na miejsce ciężkich worów z pościelą. Przyjeżdżamy pierwsi, zaraz po tym, jak goście się wymeldują, czasem krążymy jak sępy wokół domków, czekając na zaspanych Amerykanów, Niemców, Hiszpanów, wynosimy śmieci, które pakujemy do Lava Caru, potem wywalimy wszystko do śmietników w dawnej fabryce ryb, która jest teraz pustym hangarem, ściągamy brudne pościele i zawozimy je do pralni. Musimy to zrobić szybko, żeby nie opóźniać rozpoczęcia pracy sprzątaczkom.

Nasza przyjaźń zaczęła się od tego, że miałam wypożyczyć od niego samochód. Uznałam, że jest dość gburowaty i nieufny, i musiałam pobłaznować. Powiedział, że poprzedni pracownicy skasowali mu auto, ja odpowiedziałam, że jestem wybitnym kierowcą. Pojechaliśmy starą astrą nad ocean i z powrotem, popisałam się, czym mogłam, hamowanie, parkowanie, skręty, jazda dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, i zdobyłam jego szacunek i zaufanie. Mam śmieszną mordę, to też pomaga, uśmiechnął się i powiedział, że dostanę auto. Potem przyniósł mi i mojej siostrze zupę rybną, to była najlepsza zupa rybna, jaką jadłam.

Następnego dnia poszłam pierwszy raz do pracy. Wchodzę i managerka mówi, że będę pracować z Tomasem, a nie sprzątać z babami, ja mówię, dobra, a ona ostrzega mnie, że Tomas jest specyficzny. Managerka jest córką Tomasa, dodajmy. Idę na tył pralni, a tam stoi wielkie auto dostawcze, Lava Car, nigdy takim jeszcze nie jeździłam. Tomas mówi mi, You drive, you are good driver. Mówię, are you kidding me, że nigdy takim dużym autem nie jeździłam, on mówi, this car, no problem, easy. Ja myślę sobie, ja pierdolę, na pewno kogoś rozjadę, kręcą się tu dwa psy i dzieci, wnuki właścicieli i córka szefa kuchni, która ciągle siedzi na poboczu drogi i gotuje zupę z kamieni, ale dobra, wsiadam i odpalam silnik. Okazuje się, że jazda tak dużym samochodem wcale nie jest trudna. Potem Tomas pokazuje mi, na czym polega nasza robota, powtarzam ruchy, robię to, co mi każe, w milczeniu jemy lunch i kończymy dyżur o 14:00. I tak w skrócie wyglądał pierwszy dzień z mniej więcej sześćdziesięciu, które spędziliśmy, pracując razem.

Szybko adaptuję się do nowej rutyny. Początek naszego dnia jest zawsze dynamiczny, wbijamy do domków, zostawiamy torby, zgarniamy brudne pościele i śmieci, czasem znajdujemy różne fanty, wartościowe rzeczy i błyskotki odwozimy na recepcję, a jedzenie jest dla nas, drogie sery, wina, nieotwarte słoiki masła orzechowego i paczki płatków śniadaniowych, każde z nas ma ogromną kolekcję oliw i przypraw. Jest jedna prosta zasada. To, co wyciągnięte z kosza, a nieotwarte, jest dobre; to, co otwarte, ale znalezione w lodówce, niekoniecznie. Może być polizane, zakażone. Gdy nazbiera nam się już odpowiednia ilość brudnej pościeli, wracamy do pralni, wrzucamy białe płachty do wielkich pralek. Tomas zawsze ustawia stoper, żebyśmy wiedzieli, kiedy wrócić i załadować suszarki, musimy utrzymywać ciągłość prania i suszenia, inaczej nie zdążymy wyprać wszystkiego przed końcem zmiany i będziemy musieli wynajdować sobie głupie zajęcia w oczekiwaniu na zakończenie prania.

Dzień zamyka składanie pościeli, układanie ich na półkach, żeby następnego ranka znowu wpakować je do niebieskich toreb i wyruszyć z nimi do domków osieroconych przez tymczasowych mieszkańców. Składaniem zajmują się przeważnie panie sprzątające, czasem im pomagamy, do naszych zajęć należy jeszcze odkurzenie wszystkich domków po sprzątaniu i dokonanie ostatecznych poprawek, dolanie mydła, dołożenie ręczników, uchylenie okien i ustawienie odpowiedniej temperatury, sprawdzenie, czy lampki nocne ustawione są idealnie na środku stolików. To Islandia, wszystko musi być perfekcyjne, miłe dla oka, miłe dla turystów i w perfekcyjnym porządku.

Kiedy o poranku wchodzimy do dusznych sypialni, dotykamy jeszcze ciepłych pościeli, razem ściągamy kołdry i poszewki, czuję, że jest w tym coś intymnego. Codziennie ścielimy wiele sypialni, gdy mężczyzna i kobieta ścielą łóżko, jest to czynność z katalogu bliskości wydarzającej się między przyjaciółmi albo małżonkami, no chyba że jesteś pracownikiem usług, wtedy obcowanie z najbardziej gołym życiem innych ludzi należy do zakresu twoich obowiązków i musisz być profesjonalny. Wyrzucasz ich zużyte tampony z koszy w łazience, dopierasz poszewki ze śliny i plam potu, myjesz kubki i talerze, z których jedli, wkładasz je do zmywarki i włączasz program ekologiczny, słowem, dbasz o ich jednonocny dom.

Kiedy razem rozprostowujemy pościele po suszeniu, jest w tym ruchu, w tym geście, coś z ikonografii małżeńskiej codzienności, myślę czasem o tym intensywnie, czasem mi to przeszkadza, czuję się obsadzona w roli, jestem śmieszną dziewczynką z Polski do pomocy, kiedy Tomas pokazuje mi, jak łapać pościel za róg i szarpać ją, żeby rozprostować zagniecenia. To wszystko sprawia, że staję się uległa, miękka, poddaję się czyimś naukom, powtarzam jego ruchy, mówię jego przysłowiami. Godzę się na to wszystko, bo pozwala mi to łatwiej przetrwać okres islandzkiego zesłania. Godzę się na to, bo wierzę, że to dzielenie się, to bezinteresowny akt miłości, taki jakim obdarza się głodne bezdomne koty i łabędzie w parku, a ja jestem tutaj kotem włóczęgą, dachowcem, który przyplątał się ze wschodniej Europy, żeby popić sobie ciepłego mleczka, tak jak Tomas kilkanaście lat temu.

Czasem do pralni przychodzi jego żona, która pracuje w restauracji. Razem rozciągają poszwy i rozmawiają po litewsku, ja wtedy kręcę się przy wiadrach, w których moczą się pościele poplamione potem, krwią albo ketchupem, dosypuję wybielacza, mieszam kijkiem i sprawdzam stan plamy, oni czasem trochę się kłócą, głośno dyskutują, czuję się wtedy jak piąte koło u wozu, jak element obcy w ich budowanym przez długie lata intymnym świecie.

Nasi islandzcy właściciele są mili, ale oni tylko liczą pieniądze i przemykają pod ścianami pralni, zadając pytanie: „Jak się czujesz?”, tak że wiesz, że odpowiedź może być tylko jedna, świetnie, idealnie, dziękuję ci za pieniążki na chlebek, za twe islandzkie korony, złoto krasnoludów, wszystko jest w porządeczku. Bryndis i Siggi są sympatyczni, ale mają wyjebane, to Asta i Tomas żywią to miejsce miłością. Mają trójkę dzieci, córkę Asty z poprzednim chłopem, Gintare, i dwójkę swoich dzieci, no i jest jeszcze córka Gintare, którą urodziła w wieku piętnastu lat. Miłości Tomasa i Asty wystarcza dla nich wszystkich i jeszcze trochę zostaje dla ratlerka Teddy’ego i dla mnie.

Ważne: oni są trochę nawiedzeni, ale to lubię w nich najbardziej. Tomas mówi, że kiedy wykonujesz tę pracę z miłością, z miłością do ludzi, którzy położą się w tych pościelach, jeśli jest w tobie miłość, to oni ją poczują, poczują ją, gdy ułożą się w wygodnych łóżkach, i zostawią dobre recenzje; jeśli jest w tobie miłość, to dbasz o każdy szczegół, jesteś niezawodny, każdą sypialnię przygotowujesz jak na przyjazd dawno niewidzianego kochanka. Tutaj przynajmniej dobrze nam płacą za tę miłosną uważność. Na Litwie nie warto nikogo kochać, o nic dbać, bo to jak zaproszenie do wyruchania cię w dupsko. A tutaj to naprawdę niezłe miejsce, mamy nawet czas na gotowanie, śmiech, łowienie ryb i zbieranie grzybów po pracy i oddychamy czystym powietrzem na równinie pod wulkanem.

Tomas wcześniej pracował jako budowlaniec. Był też marynarzem. Pokazuje mi zdjęcie z pokładu statku. Chińczycy, Argentyńczycy, Rosjanie i Polacy, reprezentacja całego świata. Budowlanką zajmował się już na Litwie, potem w Norwegii, a wreszcie, dziesięć lat temu, trafił na Islandię. Na wyspie przez kilka lat pracował w fabryce ryb, która szczęśliwie w końcu spłonęła. Z pieniędzy z odszkodowania Bryndis, właścicielka, i Siggi, jej mąż, wybudowali hotel Lava Resort. Tak z ognia i popiołu powstało to miejsce. Domki budowali Litwini, byli pracownicy fabryki ryb. Czasem gdy wchodzę z Tomasem do jakiegoś domku, on zaczyna opowiadać swoje historie. Widzisz ten strop? To zrobił Vaidas. Vaidas to dopiero był Litwin, po tym, jak spłonęła fabryka ryb, Vaidas zatrudnił się na lotnisku w Keflaviku i pracuje tam do dzisiaj, i tak dalej.

Fabryka ryb spłonęła od ognia, który wybuchł w środku, ale na Islandii jest jeszcze inny ogień, ten który bucha z gór. Codziennie patrzymy na wulkan, jest aktywny, ale tutaj jest tyle wulkanów, że trudno znaleźć miejsce do życia, które byłoby w stu procentach bezpieczne i poza zasięgiem ognia. Jeśli wybucha wulkan, erupcja tylko do pewnego momentu jest przewidywalna, krater może się rozpaść, lawa może zmienić kierunek, wiatr może przywiać siarkowy pył i toksyczne opary prosto na nasze twarze. Wybuch wulkanu oznacza dla tej okolicy dwa potencjalne scenariusze, zagładę albo tłum turystów i bogactwo, jeśli lawa spływałaby po przeciwnej stronie zbocza, gwarantując łatwy dostęp do apokaliptycznych widoków i idealną scenerię sesji zdjęciowych. Wulkany przynoszą zagładę i bogactwo, tłumy turystów spragnionych tego, by poczuć siłę żywiołu, stanąć oko w oko z ogniem i strzelić fotkę na Instagram.

Tomas czasem śmieje się z pazerności Islandczyków, ich służalczości wobec amerykańskich turystów, z braku logicznego myślenia i z innych przywar, takich jak gnuśność, ale ceni to życie. To najlepsze życie, jakim dotychczas żył. Teraz Tomas może w końcu odpocząć, ta praca to żadna praca, mówi, wyciągając ciężkie torby z samochodu, po dwie albo trzy, w deszczu i na wietrze, to żadna praca, praca w cleaning teamie to takie zajęcie, które wykonuje się między śniadaniem a łowieniem ryb, żeby rozruszać stawy, jaka tam praca, praca to była w fabryce ryb, zimna woda, smród. Tomas ma palce wygięte przez reumatyzm, zgrubiałe kostki, chociaż ma dopiero czterdzieści dwa lata, wygląda jak starszy człowiek, ale ma mocne, silne ciało, umięśnione pracą, przedramiona naznaczone bliznami, nacięciami i oparzeniami, tu spadła jakaś maszyna, tutaj coś wybuchło, to było dziesięć lat temu w fabryce ryb, a to piętnaście lat temu na statku w Norwegii, i ma twarz starego człowieka, siwe, krótkie włosy, zmarszczki i zmrużone oczy. Niech będą w kościołach i świątyniach wychwalane duże, ciepłe dłonie, które niszczeją od pracy, i niech będą wynoszeni na ołtarze ci, którym pisane jest powolne wyrodnienie mięśni, stawów i kości, wykrzywienie kręgosłupa i zgrubienia torebek stawowych.

Tomas nie nosi okularów, chociaż powinien, wierzy w chińską medycynę i mówi, że oczy jak każdy mięsień należy ćwiczyć, patrzysz w górę, potem w dół, potem w lewo i w prawo, i znowu dół, góra, lewo, prawo, oczy trzeba ćwiczyć, bo w oczach są mięśnie, a okularów nie nosi, bo okulary osłabiają oczy, rozleniwiają je, w ogóle nie bardzo wierzy lekarzom. Wierzy w astrologię, chińską medycynę, zioła, kombuchę i moc bimbru, bimberek z mandarynek, bimberek z tymianku, dobry na okłady i do smarowania węzłów chłonnych, kiedy boli gardło, a z nosa ściekają smarki, bimberek dobry na gorączkę do herbaty i na jednego przed snem, kiedy nie można zasnąć, kiedy śni się o matce pozostawionej w starym domu w Kownie. Tomas wierzy w magię, w jedzenie czosnku i wielodniowe oczyszczające posty, lecznicze głodówki tylko o kombusze i wodzie.

Po upalnym lipcu i łaskawym sierpniu we wrześniu pogoda psuje się tak, że zapominamy już o bezwietrznym, słonecznym niebie. Nasza lekka praca robi się uciążliwa. Gdy wiatr wyrywa drzwi samochodu, wywiewa poszewki z niebieskich toreb i porywa worki ze śmieciami, wykonywanie obowiązków szopów praczy staje się wymagające. On zakłada szary płaszcz przeciwdeszczowy, mnie przynosi mniejszy, żółty, ja żartuję, że wyglądamy jak poławiacze wielorybów.

Każdy punkt to baza, od jednej przestrzeni bez wiatru i deszczu do drugiej, podłoga to lawa i nie można chybić w skoku. W ciągu pierwszych kilku godzin przemarzam do kości, siedem godzin spędzamy w strugach deszczu, starając się przebiec z samochodu do domku z obciążeniem w postaci toreb albo odkurzacza. Parkujemy blisko drzwi wejściowych, ale nie do wszystkich domków jest taki łatwy dostęp, najbardziej oddalone Hlidiny mają tylko mały parking przed całym rzędem budynków, do ostatniego z nich, Hlidinu D, trzeba dotrzeć na własnych nogach. Ścigamy się z wiatrem. Ważne, żeby mocno trzymać drzwi, kiedy wysiada się z samochodu, to samo dotyczy drzwi i okien domów.

W domkach, gdy uda się tam dotrzeć, jest już ciepło, i tak przez siedem godzin, z zimna i deszczu do ciepłego wnętrza. Choruję przez kilka dni, ale muszę pracować, nie ma mnie kto zastąpić, a nie mogę zostawić przyjaciela, poza tym przyjechałam tu po pieniądze, przyjechałam tu pracować ciężko, żebym w Polsce nie musiała pracować jeszcze ciężej.

Zagrzewamy się do pracy jak trenerzy reprezentacji w piłkę nożną z Samoa, drużyny patałachów, która wpuściła w jednym meczu trzydzieści goli, ale nigdy nie straciła ducha. Kiedy masz u boku przyjaciela, którego duch jest silny, możecie wszystko, możesz znieść bardzo wiele, to jest dopiero tryumf woli, ja pierdolę. Tomas to taka osoba, którą wybrałabym do swojej drużyny, gdyby zaczęła się apokalipsa. Możesz pracować ekstremalnie ciężko, ale z zewnątrz wasza praca może wyglądać jak niezła zabawa, a ty też poddajesz się tej zabawie, mózg jest w stanie wykonać takie wygibasy, by większość upierdliwych czynności uczynić przyjemniejszymi. Stare baby z Litwy plotkują na temat naszego dobrego samopoczucia, plotkują, że się opierdalamy, bo nie zrzędzimy jak one w trakcie przerwy lunchowej. Ja mam na to wyjebane, jak zwykle w takich sytuacjach. To jest energia, która pozwala mi przeżyć.

Nie przeszkadza mi nawet ruskie disco polo, którego słucha, ono jest dla mnie jak pasujący element w portrecie tego faceta, to jest jego muzyka, muzyka tej postaci, w połączeniu z jego osobą, z jego litewskim pochodzeniem, w połączeniu z jego byciem z pokolenia, które wychowało się pod dużym wpływem rosyjskiej kultury i języka, staje się pełnym obrazem i wyrazem silnych, prostych emocji. Nawet nie przeszkadza mi to, że gdzieś w dole brzucha odczuwam, co oznacza to zapętlanie w kółko piosenek o seksie i miłości, o dotykaniu, całowaniu i całej reszcie, co oznacza mówienie mi, że świetnie wyglądam z tym papierem toaletowym, i skupianie na mnie całej uwagi, jakbyśmy od miesiąca byli na niekończącej się imprezie. Wiem, ale czuję się z tym bezpiecznie, wiem, że nikt nie przekroczy żadnej granicy, wiem, że mam do czynienia z łagodnym zwierzęciem. Nie traktuje tego tak, że mi to schlebia, raczej dodaje siły, na czysto biologicznym poziomie to jest wymiana energii między zwierzętami, potrzebna nam do przetrwania.

Ta rozpustna klasa robotnicza to właśnie my, ci, którzy pracują ciałem, muszą to ciało żywić impulsami elektrycznymi, mechanicy w swoich warsztatach potrzebują rozkładówek „Playboya” oblepiających ściany, bo erotycznie pobudzone ciało łatwiej pozwala się ruchać kapitalizmowi, to prosta i okrutna zależność, z której wynika nasza wymiana zmysłowych bodźców. Pracuję prawie codziennie, robię ponad dwieście godzin w miesiącu. Wolę być słodka, wolę być miękka i czasem się poddać czyjejś energii, bawić się na czyjejś imprezie, żeby ktoś wykonał część pracy za mnie, inaczej musiałabym zapierdalać jak chłop, i tak zapierdalam jak chłop, nie migam się od noszenia ciężkich toreb, ale nieuchronnie będzie między nami nierówność ciał, on nosi cięższe torby, ja biorę jedną, maks dwie, on trzy.

Tomas ma żonę Astę, która dba o niego i o dwójkę ich dzieci, i o pieska Teddy’ego, który został zbanowany z hotelu, bo szczekał i gryzł turystów i zwyczajnie nie był miły. Asta dba o Tomasa, a on dba o nią, Asta jest starsza od Tomasa o siedem lat, ma problemy z biodrem, razem mają miłość, dom i walkę o przetrwanie na obcej ziemi. Asta mnie toleruje, ale czasem nie lubi tego, że Tomas dzieli się ze mną swoją miłością do stworzeń nieporadnych, bytów nieznacznych, słabszych i bezradnych, takich, które dryfują na powierzchni i starają się nie utonąć.

Asta czasem okazuje mi sympatię, ja okazuję sympatię Aście, Asta wie, że miłość Tomasa do niej ma korzenie silniejsze niż każde drzewo na tej wyspie, i to nie dlatego, że nie ma tu zbyt wielu drzew, ale dlatego, że przebyli już ze sobą długą drogę, coś zaryzykowali i o coś zawalczyli, o szczęście, relaks i przyjemność, o prawo do niebycia wykończonymi, smutnymi, złamanymi życiem ludźmi z klasy, której niepisane są wygody świata, którym pisana jest służba i oddawanie swoich najlepszych lat systemowi opartemu na eksploatacji ciał i umysłów. Staram się każdym spojrzeniem zapewnić ją, że nigdy nie nadużyłabym tej miłości, którą ze mną dzielą, której okruch pozwala mi trzymać się w pionie.

Jedziemy sprawdzić rzeki. Wiem, że to jej się nie podoba, ale ja tylko jadę na ryby z kolegą Tomasem. Zatrzymujemy się nagle na mostku nad wąską rzeką. On mówi, szybko, szybko, stoimy na środku drogi, musimy szybko biec, żeby dowiedzieć się, czy są tu łososie. Ty biegniesz na lewą stronę, ja na prawą. Dobra. Biegniemy. Przechylam się przez barierkę i widzę je, długie błyszczące różowe ryby, co najmniej trzy albo cztery przepływają w ciągu zaledwie kilku sekund, kiedy wiszę na barierce. Pyta, czy są, odkrzykuję, że tak, i to ogromne. Szybko wracamy do samochodu, bo ktoś nadjeżdża. Na łososie zezwolenia Tomas oczywiście nie ma, ale i tak je łowi, to się nazywa kontrabanda. Kontrabanda to jego ulubione słowo. Kontrabanda to pędzenie bimbru w szkole, w której mieszkamy, kontrabanda to łowienie łososi bez zezwolenia, kontrabanda to, kontrabanda tamto, bez kontrabandy życie emigranta na Islandii byłoby trudniejsze. Kontrabanda to nasze ostatnie wspólne zbieranie grzybów, upicie się piwkiem, popijanie kombuchy na schodkach domków, jedzenie porzeczek z krzaków, podbieranie papieru toaletowego z pralni i jedzenie croissantów ze śniadania. Kontrabanda to wolność.

Zbliża się chwila mojego wylotu z wyspy lodu i ognia. Ja nie mam problemu z rozstaniami, dziękuję za czas, który był, i czekam na ten, co będzie, a przynajmniej coś takiego. Tomas mówi, że może zostanę, ja mówię, że nie mogę, mam inną pracę w Polsce i muszę do swoich śmieci i pościeli.

W jeden z ostatnich dni jedziemy oglądać foki, byłam tam już wcześniej, byłam tam kilka razy, ale nigdy ich nie spotkałam, tydzień przed moim wyjazdem jedziemy tam razem. Tomas zbiera sobie kamienie, duże, czarne, mówi, że położy je w ogródku, w swoim nowym domu, do którego przeprowadzają się z Astą jesienią. Idziemy dalej plażą, Tomas ma już kieszenie pełne czarnych kamieni. I w końcu je widzę, jest ich bardzo dużo, szare piękne grubasy, wygrzewają się na skałach, nurkują i wypływają na powierzchnię, prądy znoszą je na plażę i z powrotem porywają do morza, a one poddają się temu bez lęku, znikają pod powierzchnią wody i wynurzają się.

Kończy się czas pożegnań, zaczyna się czas odpływu. Kupuję Tomasowi i Aście fikusa w doniczce do nowego mieszkania, piszę kartkę po litewsku, dla najlepszych sąsiadów. Tomas daje mi kombuchowy grzyb w słoiku.

Kiedy wracam do mieszkania w Krakowie, otwieram walizkę drżącymi rękami, boję się, że grzyb się rozpłynął, wylał ze słoika i umarł w trakcie lotu. Szukam go pomiędzy ubraniami, nie wyczuwam dłońmi niczego mokrego, nie czuję zapachu rozlanego kwaśno‑słodkiego sfermentowanego napoju, odwijam słoik z warstw ręczników i gazy, podnoszę do góry, grzyb układa się na swoim miejscu, dryfuje przy powierzchni. Pod światło napar jest złotopomarańczowy, niteczki grzybiej tkanki powoli opadają na dno. Będę o ciebie dbać, myślę, nie pozwolę ci umrzeć, będziesz się rozwijać i będę cię karmić cukrem i chronić przed gorącem i zimnem, a ty będziesz dawać mi życiodajny napar, kiedy przyjdzie na to czas, żebym była zdrowa i silna, coraz zdrowsza i silniejsza.

Kładę słoik na regale, robię zdjęcie i wysyłam mojemu przyjacielowi: grzyby żyją. Wysyła mi niebieskiego kciuka i nigdy więcej już nie rozmawiamy.

Robię pierwszą kombuchę, piję ją i myślę o fokach i łososiach, o smakołykach ze śmieci, o zupie rybnej i oplu astrze, i o czystym powietrzu pod wulkanem. Grzyb porusza się w słoiku jak foka na skale, kiedy wlewam ciecz do garnka, przypływ i odpływ.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.