I zawsze w nich jakaś łyżeczka dziegciu, nie do nazwania. Wątpliwości? Może, ale uwięzione jak osa w butelce. Chodziłem z nimi, pogodzony, że i tak nie wyrażę niewyrażalnego, jak zgrabnie piszą literaturoznawcy, aż wyjście przez cienką szyjkę wskazał mi Aleksander Wat i podchwycone od kogoś słówko: zmoralizm. Zmoralizm jako opisanie „etosowej” poetyki. Trafne? W przeciwstawieniu tego, co grymaśne, temu, co arcypoprawne – na pewno. Rzec można, osąd surowy, ale za to niesprawiedliwy. A mnie pomagający zrozumieć, że wątpliwości wobec Miłosza nigdy nie „steoretyzuję”, ponieważ są kąśliwie ryczałtowe, a nie sprawiedliwie analityczne. Ale są. I dokuczają. Tak, ja wiem, że to niesłuszne, powtórzę za Barańczakiem, zabierając się do opowiedzenia, co mnie w Miłoszu irytuje. Bo dopiero usłyszawszy słówko zmoralizm, zorientowałem się, że od dawna krążę myślami wobec jeszcze (przynajmniej) trzech podobnie niesłusznych zarzutów, które dadzą się nazwać tylko w porządku złośliwości, stronnej, przerysowanej, zawistnej, i nie jako premedytacja, tylko w afekcie. Chodzi o to, że gryzę nimi poetę, zachwycając się jednocześnie. Ale gryźć nie przestaję. Te zarzuty to: sztambuch, zmoralizm, przydrożność i epifanie. Opowiem o nich, zahaczając o Aleksandra Wata, ponieważ w Moim wieku widzi on poezję
Tak mnie dojadło, że znalazłbym ulgę
Opowiadając o nim.
Czyli: nie wyzna, ale nie opowiadać też nie może. Idzie zatem w ogólniejszym sensie jakby o niespełnienie figury, o jej ustanowienie/rozbicie. Prawdą ma być sam ruch między biegunami tego, co wysokie, i tego, co słabiej skonceptualizowane. Zatem układ, który chciałbym zobaczyć w pewnym fantazmacie, jako postawę dwudziestowieczną – myślenia ortodoksją i jednocześnie pękiem odwrotowych od niej tendencji. Fascynacji (programem, teorią, ideologią) i właśnie wyrywaniem się z tej fascynacji (od razu lub po jakimś czasie), czyli bycia niby między dewocją a konwersją. Czy to nie jakieś ogólniejsze odczucie doli, losu, fatum dwudziestowiecznego intelektualisty? A Miłosz jest bez wątpienia arcywzorem takiej postawy poety w poszukiwaniu i w szamotaniu się, ogarnianych coraz piękniej wymyślanymi klamrami uogólnień i zrównoważeń.
Minionego wieku,
Świt rozszerza się
Ogromny nad światem.
Moja pochodnia blednie, a niebo jaśnieje.
Stoję u skalnej nad szumem rzeki.
W jutrzenności nad górami rąbek księżyca.
I właśnie, żeby w to wejść, potrzebny mi Aleksander Wat. Otóż opisywał on poezję, a może los intelektualisty w ogóle, jako konfigurację czterech pojęć; śmiechu, paktu, gry i spowiedzi. Czterech spięć ortodoksji z konwersją. Śmiechu futurysty-nihilisty, późniejszego paktu z diabłem ideologii, dalej gier środowiskowych i wreszcie spowiedzi, czyli autobiograficznego wynurzenia, splatającego fikcję konceptu z prawdą niełatwych wyznań. Poezja Miłosza niewątpliwie da się w takiej wizji ująć, choć oczywiście etap futuro-nihilizmu przerobił on już w Poemacie o czasie zastygłym, a z dyskursem paktu, jako fanatycznego lewicowego zaangażowania, policzył się w końcu lat trzydziestych, np. w artykule Kłamstwo dzisiejszej poezji. Późniejszy Zniewolony umysł jest zaś tyleż opisem tego fanatyzmu, ile wspaniałym studium o środowiskowych grach pisarzy, o ich aktach samo‑przekonywania się do ideologii, i o praktyce układania się z władzą‑mecenatem. Co potem stało się przedmiotem tak licznych zawstydzonych wyznań i auto‑usprawiedliwień, że z niewielką przesadą rzec można, że cały quasi‑pamiętnik lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (Konwicki, Brandys, Rudnicki, Woroszylski i tylu innych) jest w istocie spowiedzią z tamtego przełomu 1949–1956. I że oni są wszyscy, z Konwickim na czele, w Miłoszowym myśleniu po uszy zadłużeni. I gdyby teraz pójść za myślą Wata, to można by zapytać, czy myśmy już tego układu nie przerobili do końca, tak, że
Schodziłem ku Sekwanie, młody barbarzyńca w podróży
Onieśmielony przybyciem do stolicy świata.
Było nas wielu, z Jass i z Koloszwaru, Wilna i Bukaresztu, Sajgonu i Marakesz,
Wstydliwie pamiętających domowe zwyczaje,
O których nie należało mówić tu nikomu:
Klaśnięcie na służbę, nadbiegają dziewki bose,
Dzielenie pokarmów z inkantacjami
Chóralne modły odprawiane przez panów i czeladź.
Zostawiałem za sobą pochmurne powiaty.
Wkraczałem w uniwersalne, podziwiając, pragnąc.
Następnie wielu z Jass i z Koloszwaru albo Sajgonu, albo Marakesz
Było zabijanych, ponieważ chcieli obalić domowe zwyczaje.
Następnie ich koledzy zdobywali władzę,
Żeby zabijać w imię pięknych idei uniwersalnych.
Tymczasem zgodnie ze swą naturą zachowywało się miasto,
Gardłowym śmiechem odzywając się w ciemności,
Wypiekając długie chleby i w gliniane dzbanki nalewając wino,
Ryby, cytryny i czosnek kupując na targach,
Obojętne na honor i hańbę, i wielkość i chwałę,
Ponieważ to wszystko już było i zmieniło się
W pomniki przedstawiające nie wiadomo kogo,
W ledwo słyszalne arie, albo zwroty mowy.
Oto wiersz-pamiętnik, i to pamiętnik „zamiast powieści”, gdy szkicuje epokę na Miłoszowy sposób, tj. w niedomkniętej teorii utopionej w miazdze wspomnień. Zatem Paryż, ale też Oświecenie, i do stolicy wędrówki prowincjuszy, czy z mostu bałtycko-czarnomorskiego, czy z dalekiego wschodu, zapatrzonych w wielkomiejskość, i niosących potem swoim plemiennym krewniakom podarki ideologiczne, czyli zabijanie w imię totalitarnych idei. Mesjanizm „nowoczesności” – „…pożyczali sobie pisemka awangardy […] pastuszkowie i uczniowie mełameda” (Ww, 1307). I jeszcze Miasto, wobec lokalnych nacjonalizmów, herezji czy rewolucji obojętne; nawet „kosze oliwek i cytryn”, te same co w Campo di Fiori. Lokalność wspomnień, dziewki bose, klaśnięcia na służbę, zatajone niby Gombrowiczowskie „bramy wstydu mojego” w jakimś zapyziałym dworku w Krasnogrudzie. No, pięknie. I niełatwo wysłowić wątpliwości wobec tego wiersza. Może tak; Stefan Chwin gdzieś napisał, że bohater dał żebrakowi monetę o średnim nominale. Marek Zaleski w recenzji zauważył, że chodziło o dwa złote. Atoli u Chwina to brzmiało dostojniej. Otóż naszkicowana w wierszu perspektywa historiozoficzna, to taka „moneta o średnim nominale”. Niby autentyk, a naprawdę szablon. Niby wspomnienie, a naprawdę szczegół „trafnie ilustrujący” tezę. Ach, te „klaśnięcia na służbę”, ach, te pięknie dobrane „postkolonialne” miejscowości. Jak nie Koloszwary, to Marakesze. Czytam Zagajewskiego Jechać do Lwowa i myślę o tym, że Herbert złośliwościami o Miłoszu może próbuje policzyć się z własną skłonnością do pięknych zapisów w sztambuchu. Jechać do Lwowa, do Sieny, do Ferrary – oczywiście. Ale do Rovigo – nie. I do Małogoszczy jakby nie ma po co. Bo historia toczy się pod murami Kremla albo na gruzach muru berlińskiego, i poeta, gdy notuje w pamiętniku, a potem czyni z tego wiersz, jak dzieckiem w kolebce przemierzał z ojcem rewolucyjną Rosję 1918 roku („Orsza zła stacja. W Orszy pociąg może stać i dobę”; Ww, 953), zawsze pisze po trochu o tym, jak – na tle pamiętanych zdarzeń – przepoczwarzył się duchowo, przestał być niewolnikiem tego, co przygodne, a przed demonią historii zabezpieczył się myśleniem w żywiołach wartości. Lub nie zabezpieczył się, i nie przestał. Ale z Małogoszczy takich rewelacji nie wyciągnie, choćby się trzy razy na PKS spóźnił. Więc „duch sztambucha” opowiada Miłoszowe chętne widzenie spraw przez epizod, szczegół, lecz zawsze jest to szczegół „o średnim nominale”, tzn. z podstawionym, narysowanym wcześniej, horyzontem historiozoficznym. I epizod istnieje w tej mierze, w jakiej ów horyzont go ideowo oświetla. Trochę jak złoty nocnik hrabiny, bezwiednie symboliczny o tyle, że ona załatwiła się na schodach, gdy przyszli komuniści. Białoszewski pisze w Donosach rzeczywistości o innej hrabinie. Ta miała szmaragd, pod który podkładała zieloną bibułkę „żeby się wydawał prawdziwszy”. Taka zielona bibułka podłożonego horyzontu czyni z epizodu właściwie symbol w postaci narracyjnej. Zastanawiam się, czy „duch sztambucha” nie jest dziś rodzajem uzależnienia narracyjnego, zatajonym oksymoronem, rozpiętym między istotą a przygodnością, ożywiającym nasz „historiozoficzny niepokój”. I czy nie łatwo wpaść w przyzwyczajenie do mnożenia biograficznych wspominków „ocalających”. Lubimy tak pisać? A może musimy? Czytam Miłosza: „W fotografii mojego dziadka, kiedy miał lat sześć, zawiera się moim zdaniem sekret jego osoby” (Ww, 1143), i czuję się jak alkoholik, wypijający pierwszy kieliszek wódki. Tzn. chyba wiem, co będzie dalej.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze]