25 stycznia 2019, dziennik
Chciałem uciec od Nowego Sadu. Z premedytacją wykonać ruch w tę stronę, ze świata „wzniosłych mitów” do świata „rzeczywistości”, niechby i zdegradowanej (choć trudno sobie wyobrazić, że Gotlandia z Centrum Pisarzy i Tłumaczy to siedliszcze występku i degrengolady). Piękno okolicy poraziło mnie o poranku następnego dnia, cztery tysiące litrów krwi po przylocie. Wydawało mi się aż nierealne. Szybko jednak ugryzłem się w język i wywróciłem go na szwedzką stronę: „Oto życie prawdziwe, tu na klifie z widokiem na Bałtyk – perswadowałem sobie – tu się oddycha pełną piersią, a tam, w środkowoeuropejskiej nędzy, w tych «kraikach drobnych», gdzie «skrzydła odrąbano dziko», tam tylko kurz, pot i piach”.
Tego drugiego dnia od samego rana zębate słońce prosiło na dwór, dlatego po śniadaniu bez wahania wybiegłem do lasu, a potem nad morze. „Kiedy wiatr wieje z południa na północ, wracaj lasem, a jak z północy na południe – plażą”, poradził mi wcześniej Patrik, administrator tej „fabryki książek”, który ma pięćdziesiąt cztery lata, a wygląda młodziej ode mnie, na trzydziestkę. Ach, to gotlandzkie powietrze! Eugenia Bernadotte (1830–1889), księżniczka Szwecji i Norwegii, coś o tym wiedziała. Niedaleko Högklint kazała sobie wybudować żółtą willę z drewna – nazywa się Villa Fridhem – przy której chowają się wszystkie świdermajery razem wzięte.
Zrobiłem, jak powiedział. Dzięki temu w drodze powrotnej miałem mocne plecy. Dotarłem do placu zabaw, w zasadzie do jednej huśtawki, wolno stojącej przy falochronie zamienionym w molo. Rozbujałem się do podbitki. Czułem… Co czułem? Nie smarkałem już tak, zdrowiałem. Chory człowiek myśli tylko o jednym, a gdy tylko wraca do zdrowia, znów chce rzeczy niemożliwych. Zamieszkać w Visby, nauczyć się szwedzkiego, przerobić w anioła nie tylko siebie, ale i kraj, kontynent, glob, cały kosmos.
Na szczęście morze było spokojne, studziło zapały. Szorstka grafitowa woda tu i tam wygładzała się w „lodowiska”, w tafle, po których ślizgały się łabędzie. Wzdłuż brzegu w wodzie przycupnęło kilkadziesiąt gładkich głazów, dostojnie lekceważących skaczące im po grzbiecie mewy. „Woda tutaj jest płytka. Idziesz i idziesz, a nagle: cup! Stok cokołu. I z pół metra nagle robi się pięćdziesiąt”. „W Balatonie podobnie, tylko że tam nigdy nie doświadczyłem tego «cup»”, skojarzyło mi się naprawdę niechcący.
„Ciekawe, czy morze tu zamarza, czy Szwedzi wyrąbują w Bałtyku przeręble”, zastanawiałem się, a później w kuchni znów spotkałem Patrika. „Mój ojciec mieszka na kole podbiegunowym, w Vyöni przy granicy z Finlandią – powiedział. – Codziennie, nawet zimą, nurkuje w jeziorku. Na parę chwil cały znika w gęstej od lodu cieczy. Matka, kiedy żyła, miała z tego powodu koszmary. Często śniło jej się, że stoi nad przeręblem i podpierając się pod boki bez skutku wywołuje ojca z wody”.
Koło. Przerębel. Człowiek pochylony nad głębiną. Surowa deska przerzucona przez dziurę w wodzie niedaleko štrandu, czyli plaży miejskiej, którą mijam codziennie, jadąc rowerem do pracy. Wokół kołem żołnierze i wąż cywilów, wijący się od tego miejsca daleko poza kadr. Nagle na pierwszy plan wysuwa się kobieta, jest goła, na rękach trzyma córkę – też gołą. Obie mają z zimna sinoczerwoną skórę. Na ich widok żołnierz unosi się gniewem, wściekłość wykrzywia mu twarz. Wzdymają się żagle nozdrzy, z chrapów bucha para. Krzyki, szarpanina, wrzask. Bagnet popycha kobietę ku krawędzi przerębla. Strzał w potylicę. Nad ciałami zamyka się ciemnozielony Dunaj. Jeśli wypłyną na wierzch, cywil wepchnie je bosakiem z powrotem pod lód. Wśród ludzi w kolejce jest człowiek w okularach, kapeluszu i w wytartym płaszczu – Eduard Kiš. On cudem wyżyje, bo zwłoki zapchają otwór w lodzie i egzekucję trzeba będzie odłożyć na następny dzień.
Tego dnia żołnierze węgierscy wymordowali dziesiątki Żydów, Romów i Serbów. Tego dnia dobiegło końca dzieciństwo Danila Kiša, syna Eduarda, i chociaż przyszły pisarz ocalał – zmarł w 1989 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat – śmierć przylepiła się do niego na zawsze. Temat pogromu wracał w jego twórczości wielokrotnie, dość wspomnieć Psalm 44 (1962), Klepsydrę (Peščanik 1972) czy zbiór wywiadów Gorki talog iskustva (1990; wyd. polskie jako Życie, literatura, 1999), skąd przeniosłem zarys powyższej sceny. Artystycznych świadectw wydarzeń znanych w Serbii pod nazwą novosadska racija jest więcej. W 1961 roku Erik Koš wydał powieść Novosadski pokolj (Masakra w Nowym Sadzie), w 1964 roku Tibor Cseres napisał przetłumaczone na dziewięć języków i sfilmowane przez Andrása Kovácsa w 1966 roku Zimne dni (Hideg napok), a w 1972 roku Aleksandar Tišma ogłosił Księgę Blama (wyd. polskie 1978, Knjiga o Blamu), powieść, której chłodny ton – bez czułości wobec ofiar i katów – trafia prosto w szpik.
Przerębel po szwedzku to vak, ale vak to też czasownik: czuwać przy chorym lub umierającym. Serbowie wciąż nie wymyślili na to jednego słowa. Otvor u ledu – mówią, acz niechętnie, bo nie lubią zimy.