3/2025

Bernard Nowak

Szyk przestawny

1
– Ruda jest tobą zafascynowana – odezwała się Celineczka. Była w domu sama, Janek pojechał do rodziców.

– Tak? – spytałem.

– Opowiadałam jej o tobie.

– Co opowiadałaś?

– To i owo… Bardzo chce cię poznać. Mieszka niedaleko.

Podała herbatę, do niej wafelki. Była dobrą żoną i matką, a teraz, w godzinie rezurekcji, Matką‑Polką. I zawsze, nawet w najczarniejszej godzinie stanu wojennego, chowała coś w zanadrzu.

– Może kieeedyś – zaśpiewałem z ociąganiem.

Zacząłem się zbierać, miałem do obejścia sporo punktów. Wcale też nie byłem pewny, czy chcę ją poznać, może lepiej nie. Lepiej, jeśli zostanie w mroku, gdzieś na obrzeżach, w rezerwie.

– Jej ojciec jest… – zaczęła Celineczka tytułem zachęty.

Ale byłem już w drzwiach. Wtedy nie wiedziałem, że powinno mnie obchodzić, kim jest ten ojciec, przecież nie planowałem ożenku. Wziąłem plecak i wyszedłem w noc.

2
W sobotę scenka się powtórzyła, Celineczka od progu weszła w ulubioną rolę. Rajfury.

– Wiesz, była u mnie Ruda… – zaczęła, lekko podniecona.

– Po bibułę?

– Miała nadzieję, że cię spotka.

– Jak ta Ruda wygląda?

– Wysoka, postawna, proste włosy do ramion… – ożywiła się. – Bardzo gęste, rude jak miedź.

– Coś jeszcze?

– Ma wszystko.

O więcej nie pytałem. To i tak dużo, przynajmniej na początek. Choć nadal nie wiedziałem, czy jakikolwiek początek będzie. Czy go chcę – i czy będzie taki, jakiego bym chciał. Oraz jaki będzie koniec. Bo że będzie, to było oczywiste.

3
A jednak poznałem ją. Rudą, stręczoną przez Celineczkę. W nocnym autobusie, jadącym do dzielnicy mojej kolporterki. Stała w tłoku, kilka metrów ode mnie. To była ona, wszystko się zgadzało. Ona także musiała mnie zauważyć, bo raz i drugi zerknęła, potem się uśmiechnęła. Zrobiłem więc to, co się robi wobec ładnych dziewczyn. Przymknąłem oczy i odśmiechnąłem się. Tak jak odśmiechamy się niby do siebie, a naprawdę do nich. Gdy otworzyłem oczy, patrzyła w moją stronę. Decyzja zapadła, tyle że jakby poza mną. Będąc już w drzwiach, rzuciła spojrzenie – wysiadłem więc również. Szedłem za nią ścieżką. Obróciła się, ale nie zatrzymała. Taką odegraliśmy scenkę.

Wszedłem za nią do klatki. Stała przy windzie, trzymała dłoń na gałce drzwi – mimo że winda była na parterze. I się uśmiechała. Podszedłem, objąłem ją i pocałowałem. Smakosze piszą o takich pocałunkach, że są soczyste. Potem wyszliśmy z wieżowca. Było ciemno, Ruda prowadziła mnie za rękę.

Zrobiliśmy to bez wstępów i bez słowa. Mówiły za nas ciała, na okalającym stary kościół placu. Zawsze chciałem ten kościół poznać, emanował tajemnicą, teraz miałem więc wyborną okazję. Poznawałem w nocy, leżąc pod drzewem. Wszystko przebiegało tak, jakbyśmy odtwarzali sztukę znaną od zarania świata. Ale nie był to plagiat. No bo nie był, czułem to. A przynajmniej chciałem czuć. Bo, nie wiedząc jeszcze nic, obydwoje wiedzieliśmy, że chcemy także takie swoje drzewo mieć. Naszego poznania, dobrego i złego.

Odprowadziłem ją pod klatkę.

– Możesz w sobotę? – spytałem. To było pierwsze, co tego wieczora powiedziałem. I ostatnie. To, by nie mówiła nikomu o naszych spotkaniach, dodałem za drugim razem.

– Będę u siostry – odpowiedziała. – Zadzwoń.

4
Zadzwoniłem. Nie musiałem się przedstawiać. Podałem adres mojej pracowni na dachu przegubowca. To długie bloczysko, niczym falochron, jedyne takie w całym naszym mieście. Objaśniłem, jak ma wejść – że najpierw zwykłymi schodami, jak wszyscy, a potem, gdy się skończą, korytarzem w bok. Na jego końcu trzeba otworzyć drzwi, za którymi zaczyna się drugi korytarz. Był to adres, którego nie znał nikt, wymagały tego twarde reguły konspiracji. Więc zadzwoniłem i czekałem. Po kwadransie stuk‑puk. Musiała jechać taksówką. Chciałbym, aby taksówką z dwóch powodów – bo było jej spieszno i żeby nikt jej nie widział.

Wyglądała lepiej niż w autobusie. Była w randkowej sukience: ciemna zieleń, dobrana do włosów. Tak ciemna jak liście naszego drzewa. Poszliśmy do drugiego pokoiku schowanego za atelier. Za pracownią malarza‑pijaka. Na parapecie stało kilka książek, w rogu małe sztalugi i pulpit. Tam miałem mój kawałek materaca. Tego, który na wiele miesięcy stał się naszym.

Wódka nie zdążyła się schłodzić, do niej był tylko sok. Do tego popielniczka i papierosy, odpalane od świeczek. No i magnetofon. Na dywaniku kilka kaset. Włączyłem Floydów, ruszyli powoli jak czołg. Ta ich muzyka jest jak filmowa, naszym filmem było to, co się właśnie działo.

5
– Zapalmy razem – powiedziała Ruda, gdyśmy się podnieśli. To też były pierwsze słowa, nasze Introlibo ad altare, które tym razem wypowiedziała ona. Nie rozmawialiśmy wiele, wydawało mi się, że to zbędne, że Ruda wie wszystko. Ja wiedziałem też. Obydwoje wiedzieliśmy, co tu jest grane. To więc były słowa pierwsze, ale nie ostatnie. Do naszego Amen było daleko.

Powiedziała to i zaciągnęła się. Głęboko, całą piersią, do dna. Właśnie wtedy magnetofon stanął. W połowie utworu, w pokoiku rozjaśnionym skąpą świeczką. Po chwili jednak ruszył, ociężale i miękko jak te zomowskie amfibie. Gdy dziś myślę o kawałku, jaki wtedy leciał, chciałbym, aby to był Dark Side of the Moon. Ale chyba nie był.

– Co to? – spytała.

– Dark Side of the Moon.

– Co z magnetofonem?

– Przerwa w dostawie prądu.

– Wyłączyli?

– Zaraz będzie.

Za chwilę magnetofon się poruszył. I grał tej soboty do końca. Po północy odprowadziłem ją na postój. Przy słupku stała jedna taksówka.

I tak było zawsze. Przez całe lato, potem jesień, potem zimę. Ilekroć wypełzaliśmy z naszej kryjówki, zawsze była. Jakby czekała, by ją odwieźć. Jakby taksówkarz o nas wiedział.

– Będzie? – pytała z uśmiechem na schodach.

– Zamówiłem – odpowiadałem. Też z uśmiechem. Tyle że z innym niż jej.

6
Całą niedzielę drukowaliśmy. W piwnicy obok garażu, ciemnej, wilgotnej i cuchnącej farbą. Oraz kocią szczyną, bo dom Rafała był pełen kotów. Cuchnęło tak, jak przystało na wylęgarnię naszego buntu. „Bunt jest zawsze z nieprawego łoża”, mawiał, by nas pocieszyć, Rafał.

We wtorek zataszczyłem paczkę do Celineczki.

– Była wczoraj Ruda – zaczęła jak zwykle.

– Tak?

– Myślała, że będzie dostawa.

– Pytała o mnie?

– A wiesz, że tym razem nie? O mało nie zaczęłam sama…

– Ona dużo bierze?

– Ruda nie bierze – objaśniła niemal z oburzeniem. – Jest czysta jak łza. Nie pali ani trawy, ani fajek. I ani kropli alkoholu.

– Miałem na myśli bibułę.

– Ach – żachnęła się Celineczka. – Tak, wzięła kilka numerów. Dla ludzi z laboratorium.

– ?

– Ruda dorabia w laboratorium.

A więc ludzie chodzą do pracy jak zawsze, zdziwiłem się w duchu niczym dziecko. To było ich życie, codziennie prawdziwe. Wtedy pierwszy raz przeczułem to, co dziś wiem. Że dla mnie prawdą była tylko piwnica, życie w tej tak zwanej konspiracji.

7
W sobotę sytuacja się powtórzyła. Z magnetofonem. Powinienem go w ogóle nie włączać, jednak zawsze lepiej, gdy leci coś na podkład. Leżeliśmy obok siebie, gdy pan Pink F. zrobił sobie przerwę. Niczym orkiestra na weselu.

– Co z tym magnetofonem? – spytała Ruda.

– Masz jutro dyżur?

– Nie. Co z tym prądem?

– Czy to ważne?

– Ciekawe. Znika i wraca – powiedziała, czekając na wyjaśnienie.

– Techniczna przerwa w dostawach energii – zacząłem z ociąganiem.

– Ale przed chwilą był.

– Był i będzie.

– Czyli musisz się wybrać do elektrowni.

– Dziś?

Zaśmiała się.

– To by było niezłe, gdyby wyłączać we wszystkich domach – zauważyła. – Taka niepewność. Gdyby życie rozrywało się ludziom na kawałki. Wtedy może widzieliby więcej.

No, nie powiem, zaskoczyła mnie tą wizją. Ale wtedy prąd wrócił jak na zawołanie. Mogłem przestać myśleć. Jednak nie do końca dało radę, bo uwagą o porozrywanym życiu przypomniała mi list napisany przez dzieci na mój zagraniczny adres. Pisały do mnie jak do Boga: „Tatusiu, tatusiu kochany, jak żyjesz, to się odezwij, jak nie żyjesz, to się pokaż”. A ja nie byłem wtedy w stanie im odpowiedzieć. Nie byłem w stanie wyjaśnić, co się dzieje. I co już się stało. Ani poprosić ich, jak powinien to uczynić prawdziwy Bóg, o przebaczenie. Za to, że je stworzyłem. Powołałem do życia. Je, w końcu moje dzieci.

8
Celineczka czekała przed blokiem. Chodziła po ścieżce, która prowadzi z jej domu na przystanek. Była jakaś nieswoja, wyraźnie zdenerwowana.

– O, dobrze, że jesteś – ucieszyła się na mój widok.

– Stało się coś? – Pierwsze, co pomyślałem, to że punkt spalony. I że trzeba szukać nowego.

– Tak i nie – odpowiedziała. – Muszę z kimś pogadać.

– Co się stało? – powtórzyłem.

– Mogę ci zaufać?

– No… chyba ufasz?

– Wiem, że mogę.

– Mów, o co chodzi, Celineczko.

– Mam chłopa – wyrzuciła z siebie.

– No wiem, Janek.

Pokręciła głową.

– Mam chłopa na boku – powiedziała. – Wiem, jak to głupio brzmi… Ale mam kogoś.

No cóż, zatkało mnie. Tymczasem Celineczka mówiła dalej.

– Poznaliśmy się na kursie fotograficznym i po drugich zajęciach poszliśmy do łóżka. On ma rodzinę, żonę i czwórkę dzieci. Jest potwornie bogaty, handluje drewnem. W środku tygodnia pojechaliśmy do Sandomierza… To było coś, czego nigdy nie przeżyłam, choć jestem stara baba. Z żadnym facetem, nawet z Jankiem. Nie chcę być trywialna… i wierzę, że to, co się dzieje, też nie jest – westchnęła. – To nie jest takie! Wiem, że dzieje się coś ważnego… Wystarczy, jeśli powiem, że nasze ciała budziły się siedem razy.

Słuchałem i nie słuchałem. Słuchałem, a słyszałem głos tak, jakby czytała jakąś zupełnie mi obcą książkę. Która została napisana na antypodach. I, co gorsza, której treść zupełnie do niej nie pasowała. Do drobnej, subtelnej, czystej jak Matka‑Polka Celineczki.

Zatrzymała się. Zamilkła. Czekała na moją reakcję. Ale ja nie potrafiłem nic powiedzieć. Chciałem się odezwać, ale nie mogłem. Jakby tam, w gardle, tkwiła zahaczona o migdały, drewniana szpulka. Po co ona, Celineczka, mi o tym mówi? – myślałem.

– Powiedz, Marku… – zaczęła. – Janek mnie zabije… Powiedz, ty mnie znasz, powiedz prawdę. Uważasz, że jestem kurwa?

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.