09/2021

Krzysztof Mrowcewicz

Ta mara

On trouva, sur la margelle poreuse
de lave qui encercle l’abîme ardent,
une sandale d’airain travaillée par le feu.

Marcel Schwob, Vies imaginaires


Szara droga, znużona, unurzana w kurzu, szare drzewa, choć przecież aż kipią z zieleni, droga wije się srebrną jaszczurką ku górze, górze co cała w dymie i ogniu się mieni.

Ziemia pęka, ziewnięcie ziemi, rana ziemi, rana już zabliźniona bujnym kożuchem zielska, chaosem krzewów, małych drzew, pnączy i porostów. Szara droga w upale, a z ziewnięcia ziemi zieje piekielnym chłodem i to zimno, ten chłód aż do kości przenika, jeży włosy, gęsi skórę, dręczy, dreszczy ciało i wije się gdzieś w głąb, tam, niżej, là bas.

Droga, jak jaszczurka, bezszelestnie wygina się dalej i dalej, ucieka spod nóg, łasi się do nóg, pada do nóg. A w tej jaszczurczej drodze, w tej ucieczce, w tym padaniu, łaszeniu, jest jakaś gorączka i jest jakieś znużenie: gorączka tropikalnego dnia, znużenie hamaka, senność sjesty, pot seksu, smak potu, śliskość jaszczurki, miękkość pieszczoty.

Szara ścieżka w ogrodzie i szara cembrowina basenu – a woda w nim niebieska jak oddech. Oddech nieba, gdzieniegdzie przybrudzony filigranami odbitych chmur. Błękitna, lazurowa kłóci się z szarością – nienawidzisz szarości – przecież kochasz kolor. Kolor czysty, niezgaszony, błękit bez przymieszki żółci, czerwieni, brązu. Ale nie ma już takiego błękitu – w oczach pływają jakieś strzępki, esy floresy, na zieleni liści kwitną brązowe liszaje. Kształty rozmywają się, formy stają się nierzeczywiste, twarze, jak w dymie, niewyraźne, myśli niespokojne, bryły potrzaskane, wszystko się osuwa w nieznane, w ziewnięcie ziemi, do chłodu, do lodu, do piekła.

Nocami szara ścieżka wpełza na niebo. Między gwiazdy. A tam Orion myśliwy, co chciał zgwałcić Matkę Ziemię, wciąż umyka przed żądłem Skorpiona, którego ściga zapalczywy Strzelec. Tu blady Koziorożec, który krzyczy panicznie, choć jego krzyk ucichł gdzieś w ciemności; i zachodzą cicho, i szybują cicho jak gołębice siostry Plejady.

Zaszedł już Księżyc na czole bogini. O bogini, bogini! Nie szkoda ci dziewiczego ciała, gdy śpisz przy źródle z ręką pod głową, pięknie bezwstydna i bezwstydnie piękna? Śpisz w cieniu swojego łona, w blasku nagiego brzucha, w wypukłości bioder, w leniwym ruchu palców, rozchyleniu ust, szkarłatnych jak twój porzucony peplos. Patrzę na ciebie z dołu, a ty obracasz się i obraca się niebo. Już gotowa, rozchylasz uda, ale wszystko powoli blednie, mętnieje, znika. Ktoś powoli, chwiejnie schodzi po szarej ścieżce – jaszczurce. Z ciemności, z przeszłości. Z północy na południe.

Kiedy byłam dziewczynką, w domu arcyksięcia, który bywał też arcyksiężną – jak ono, niebo, które nie ma płci – nocami czytałam i patrzyłam w to niebo, a ono obracało się jak tu – ale przecież inaczej: w obietnicy i zapowiedzi. Potem szłam do wróżki z tą chytrą talią kart. I świat stawał na głowie. Nad głową dzieje się – mówiła – diabelski młyn. Gubią się perspektywy, kształty i kolory. Nawet liczby się odwracają. Trzy dziewiątki, trzy szóstki. Zaśnij, zapleć we śnie nogi. Lewą stopę ukryj pod kolanem. Leć, kręć się głową w dół, gdziekolwiek cię poniesie. W chmurze włosów, świecących fosforycznie ku ziemi. A włosy miałam piękne, rudawe, faliste, niemal do pasa. Niechaj zamiatają ziemię – mówiła. Jak pędzel. Jasną, zimną farbą. Czeka cię śmierć w ogniu.

Dziś dni są jałowe, jak kąty ogrodu, gdzie nie zagląda ten bezczelnie młody ogrodnik. Płótno jest białe i puste. Grzebię pędzlem w farbie na palecie. Piję. Świat powoli, powoli gaśnie, przedmioty tracą ostrość, klamka odrywa się od drzwi i szybuje w ciemności, zmięta firanka oblepia mi twarz, jakby chciała mnie udusić. I kurz, kurz, który psuje smak. Nic nie smakuje jak dawniej.

Jeszcze trzy drinki i cztery papierosy – bez smaku.

To nieprawda, że ciągle maluję to samo. To nieprawda, że ukradkiem wyciągam sztalugi i jeszcze raz powtarzam lubieżny sen mojej Rafaeli. Pamiętam ten pieprzyk pod jej lewą piersią. A przecież skóra powinna być zimna i gładka. Tylko gdzie się podział kolor, gdzie ciężar ciała, twardość bryły, miękkość gestu? Znów jestem młoda, uczę się malować, rozbieram Rafaelę, pieszczę puszek na jej szyi, pociągam szminką jej grube wargi. Sunę niżej. A potem patrzę, patrzę i patrzę. Nagle oko się narowi, nasyca i widzę tylko proste kształty: kule, półkule, walce, stożki; i linie – okręgi, elipsy, parabole, fale, esy i efy. Mam swoją leniwą odaliskę, połyskującą jak drogi kamień na moim palcu.

I ci mężczyźni – pachnący cygarem, kolońską wodą, bezczynnością i luksusem. W ciemnych garniturach i frakach, białych jak śmierć koszulach, w szarych płaszczach, gładkich szyjach zawiniętych w jedwabne szaliki. I ci, śmierdzący potem i tanim tytoniem, mężczyźni o twardych dłoniach i cuchnącym oddechu. I te kobiety – młode, gładkie i pełne; w obłoku piżma i krzykliwych perfum – ladacznice, dziwki. I te damy z kremową skórą, otulone drogimi futrami, w ciasnych sukniach za mały majątek. Dziwki i ladacznice. Mój świat.

Nie ma mojego świata.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.