07-08/2023

Aneta Wiatr

Ta straszna Szymborska

[…]

*
„Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci” – puentował ważki paradoks istnienia sto lat temu, a zdawać by się mogło, tak niedawno, skamandryta Jan Lechoń. „Zadawać się z kobietą, to zadawać się [czy igrać, już nie pamiętam] ze śmiercią” – przeczytałam paręnaście lat temu w felietonie Ludwika Stommy w „Polityce”. Oba spostrzeżenia wydały mi się wtedy, na gorąco, bardziej efektowne niż mądre. Bo miłość była panaceum, jak w piosenkach – „lekiem na całe zło”. Ramiona otwierały raje, uda – sezamy. A ona darzyła, oswajała, przebaczała, rozgrzeszała, zbawiała… Pierwszą miłość pamiętało się całe życie, bo wstrząsała całym jestestwem, tworzyła zupełnie nowe konfiguracje, przestawiała klepki w mózgu. A tu naraz ta straszna, przewrotna, może nawet cyniczna Szymborska, bądź co bądź poetycki autorytet, gorzej: noblistka, daje oto zaraz w pierwszym, długo wypatrywanym ponoblowskim tomiku, taki druzgocący „wykład” tego wiekopomnego wydarzenia:


Mówią,

że pierwsza miłość najważniejsza.

To bardzo romantyczny,

ale nie mój przypadek.

[…]

Nie drżą mi ręce,

kiedy trafiam na drobne pamiątki

i zwitek listów przewiązanych sznurkiem

– żeby chociaż wstążeczką.

Nasze jedyne spotkanie po latach

to rozmowa dwóch krzeseł

przy zimnym stoliku.

Inne miłości

głęboko do tej pory oddychają we mnie.

Tej brak tchu, żeby westchnąć.

A jednak właśnie taka, jaka jest,

potrafi, czego tamte nie potrafią jeszcze:

niepamiętana,

nie śniąca się nawet,

oswaja mnie ze śmiercią.

(Pierwsza miłość z tomu Chwila, 2002)


Pierwsza miłość, wiersz z zaskakującą puentą, to nie „jedynak” i nie tłumaczy go późny, „niemiłosny” wiek autorki, bo i tym młodszym zawsze coś dolega, coś się nie spina i coś nie sztymuje, by tak rzec po galicyjsku. A to bohaterka nie dorasta do ideału urody, do kobiet (i cóż z tego, że próżnych jak dziewczynki z Chwili w Troi pozamieniane „w wielkich szatniach okamgnienia w piękne Heleny”) wspaniałych jak róże, a to – pragnąc zainteresować studenta z kamienicy – sięga po farsę i blamaż, bandażuje zdrową głowę i z miłości do… inscenizacji wybiega naprzeciw złudzeniu, które czasem się opłaca (wiersze PróbaWołania do YetiŚmiech ze Stu pociech). Co jakiś czas, rzecz jasna, „umiera z miłości”, ona sama, tyle że w sposób skonwencjonalizowany, przenośny jak w „balladzie o zabitej, / która nagle z krzesła wstała”, albo, co dziwniejsze, per procura, kładąc na tory – inaczej niż nieprzyzwoicie dosłowni Anna Karenina i Stanisław Wokulski – swój cień, nie siebie. Pozory majestatycznej obojętności, panowania nad sytuacją, nienaganności manier i gestów przy rozstaniu zostaną zachowane. „Patos i cały jego bezwstyd” weźmie na siebie błazeński cień, nasze płaskie, prostackie zastępcze alter ego:

Będę, ach, lekka w ruchu ramion,

ach, lekka w odwróceniu głowy,

królu, przy naszym pożegnaniu,

królu, na stacji kolejowej.

Królu, to błazen o tej porze,

królu, położy się na torze.

(Cień z tomu Sól, 1962)


U „strasznej” Szymborskiej idą „na tory” jedynie sobowtóry, a to znaczy, że Tołstoj i Prus wywiązali się, jak przedtem Szekspir, z zadania i nauczyli zdrowego dystansu do siebie i swoich emocji. Stachura, który widać nie przerobił tej lekcji, najpierw pośle tam, gdzie nie trzeba, Janka Praderę z Siekierezady, a potem spróbuje torów (w Bednarach) i pętli wisielczej (na Rębkowskiej) sam, do skutku. Zaiste wstrząsający, znaleziony po śmierci poety List do pozostałych, może najgłębszy, najlepszy wiersz Stachury, nie rekompensuje literaturze tej straty. U „strasznej” Szymborskiej szekspirowska Ofelia ani nie pójdzie do klasztoru, gdzie wysyła śmiertelnie naiwną Hamlet, ani się nie utopi, jak nieco później Virginia Woolf, w potoku. Aktorka, „po odśpiewaniu szalonych piosenek” na scenie, przytomnie wraca do garderoby, gdzie, jak nieodrodna córa nierozgarniętego, ale cwanego Poloniusza, „liście wyjęte z włosów liczy dla pewności”. Słowem nic nie wskazuje na to, by straciła głowę i ochotę do życia jako wielkiej przygody, gdzie w potrzebie (vide: Autotomia z tomu Wszelki wypadek) płaci się częścią czy „częścią”, czy czcią za całą resztę. Ofelia z teatru nie utożsami się z rolą do odegrania, nie rzuci skarbu życia dla choćby najbardziej nęcących imponderabiliów. Szymborska przytomnie deklaruje się po jej stronie…

Ofelio, mnie i tobie niech Dania przebaczy:

zginę w skrzydłach, przeżyję w praktycznych pazurkach.

Non omnis moriar z miłości.

(Reszta z tomu Sól)


To jeszcze nie wszystko, czego „dopuści się” ta nieobliczalna Szymborska, bo prawdę powiedziawszy – przykładem burzliwe momenty w życiu i twórczości Marii Komornickiej/Piotra Odmieńca Własta, Marii Pawlikowskiej‑Jasnorzewskiej czy Anny Świrszczyńskiej – po kobiecie, istocie zaiste niepojętej dla prostodusznego mężczyzny, można spodziewać się wszystkiego. Zwłaszcza w połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia, po wiekach zniewolenia społecznego i mentalnego, osiąga ten stopień samoświadomości, który pozwala jej – po takim poście bywa, że burzliwie, szokująco – wyrazić swe najżywotniejsze pragnienia i potrzeby, z potrzebą wolności i samostanowienia na czele. Tyle że Szymborska nie jest społecznicą i feministką ze szturmówką czy czarną parasolką, ale niezwykle inteligentną kobietą, otrzaskaną z materializmem, darwinizmem i wszelkimi odnogami, meandrami i niuansami procesu ewolucji. Wie, że w zatrzęsieniu typów, gatunków, rodzajów, nie musiała być akurat tym, kim jest…

Inni przodkowie

mogli być przecież moimi,

[…]

W garderobie natury

jest kostiumów sporo.

Kostium pająka, mewy, myszy polnej.

[…]

Mogłam być kimś

o wiele mniej osobnym.

Kimś z ławicy, mrowiska, brzęczącego roju,

[…]

(W zatrzęsieniu z tomu Chwila)


W garderobie poety – pomysłowo poszukującego, nieskłonnego do powtórek – wymieniony na pierwszym miejscu kostium pajęczycy, pożerającej po miłosnym zbliżeniu zbędnego już samczyka, w środku lat sześćdziesiątych XX wieku nadawał się do szokowania płochliwych królików jak mało co:

Ku zgorszeniu pajęczycy,

krewnej naszej po kądzieli,

on nie zostanie pożarty.

Pozwalamy jego głowie,

od wieków ułaskawionej,

spocząć na naszym ramieniu.

[…]

Czasem tylko paznokcie

błysną, drasną, zgasną.

[…]

On już zapomniał

uciekać przed nami.

Nie zna, co to na karku

wielooki strach.

Wygląda,

jakby ledwie zdołał się urodzić.

Cały z nas.

Cały nasz.

Z błagalnym cieniem rzęsy

na policzku.

Z rzewnym strumykiem potu

między łopatkami.

Taki nam teraz jest

i taki zaśnie.

Ufny.

W uścisku przedawnionej śmierci.

(Żywy z tomu Sto pociech, 1967)


Nawet dzisiaj, po przeszło półwieczu od pierwodruku („Poezja” 1965, nr 1), wiersz czterdziestoletniej poetki z tradycyjnie konserwatywnego Krakowa uderza i zadziwia śmiałością skojarzeń, dosadnością i przewrotnością pomysłu, przy nienagannej ascezie języka. Nie znajdziemy tu żadnych łóżkowych akcesoriów płci, żadnej anatomii, żadnych płynów organicznych – poza wszystko mówiącym „rzewnym strumykiem potu między łopatkami”, reszta to głowa na ramieniu, rzęsa na policzku i coraz krótszy „sus serca” odpoczywających. Wspaniała robota, gdy zauważyć, ile zostało ukryte, zręcznie zakamuflowane: i absolutnie laickie Totus Tuus, i kobieca rozkosz wtórnego, cząstkowego porodu, i iście macierzyńska czułość dla oswojonego już z nami intruza, co naruszył tabu intymności i wtargnął do Sezamu, ale – szczęśliwie dla obojga – uszedł śmierci. Wspaniałomyślnie ułaskawiony przez dziką menadę, „wydziedziczoną [już] z żeńskiej grozy”, choć wciąż w swej pierwotności, niczym kobiety w Empuzjonie Olgi Tokarczuk, nieobliczalną, niebezpieczną.

Mam po kolejnej lekturze Żywego dziwne wrażenie jakiejś dzikiej, nieco bezdusznej fizyczności związku, jakby tej zaiste drastycznej i ostrej zabawie w straszenie i odpuszczanie, modliszkowe pożeranie i ułaskawianie brakowało wykraczającej poza biologię głębi duchowej. To ciągle świetnie zrobione przekomarzanki miłosne. Widać na przybór ducha, na harmonię elementów i coś, co przypomina pełnię, gdy można wreszcie z czystym sumieniem napisać: „Posłuchaj, / jak mi prędko bije twoje serce” – trzeba będzie, zmieniwszy „Pawełka” na Kornela, jeszcze chwilkę poczekać.

Dwadzieścia dwa lata z Kornelem Filipowiczem pozwoli „przenicować” Szymborskiej jej lirykę miłosną, „wywrócić na drugą stronę”, to znaczy uczynić to samo, co uczyniła Nicość w myśl Heideggerowskiego Nichts nichtet – przesilić się, odwrócić się na drugą stronę Bytem i pięknem świata. A co najważniejsze, pozwolić dwojgu ludziom w całym wielkim pustym Kosmosie odnaleźć się i rozpoznać. I przywiązać się z własnej, nieprzymuszonej woli, bez więzienia stułą, i być ze sobą mocno i chętnie do śmierci. A poezją, pamięcią – nawet poza śmierć… Tak uspokojonej i zaspokojonej Szymborskiej, tak otwartej na Całość i Pełnię, gotowej oglądać każdą chwilę bycia razem jako przejaw kosmicznego cudu, unicestwionej Nicości, genezyjskiego odwrócenia się Pascalowskiej Pustki i Wiecznej Ciszy w lepszą, w Dobrą Stronę Istnienia – dotychczas jeszcze nie znaliśmy…

Nicość przenicowała się także i dla mnie.

Naprawdę wywróciła się na drugą stronę.

Gdzież ja to się znalazłam –

od stóp do głowy wśród planet,

nawet nie pamiętając, jak nie było nie być.

O mój tutaj spotkany, tutaj pokochany,

już tylko się domyślam z ręką na twoim ramieniu,

ile po tamtej stronie pustki na nas przypada,

ile tam ciszy na jednego tu świerszcza,

ile tam braku łąki na jeden tu listeczek szczawiu,

a słońce po ciemnościach jak odszkodowanie

w kropli rosy – za jakie głębokie tam susze!

[…]

A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie.

I doprawdy nie widzę w tym nic

zwyczajnego.

(⁂[Nicość przenicowała się…] z tomu Wszelki wypadek, 1972)


[Cały esej można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.