[…]
że pierwsza miłość najważniejsza.
To bardzo romantyczny,
ale nie mój przypadek.
[…]
Nie drżą mi ręce,
kiedy trafiam na drobne pamiątki
i zwitek listów przewiązanych sznurkiem
– żeby chociaż wstążeczką.
Nasze jedyne spotkanie po latach
to rozmowa dwóch krzeseł
przy zimnym stoliku.
Inne miłości
głęboko do tej pory oddychają we mnie.
Tej brak tchu, żeby westchnąć.
A jednak właśnie taka, jaka jest,
potrafi, czego tamte nie potrafią jeszcze:
niepamiętana,
nie śniąca się nawet,
oswaja mnie ze śmiercią.
Pierwsza miłość, wiersz z zaskakującą puentą, to nie „jedynak” i nie tłumaczy go późny, „niemiłosny” wiek autorki, bo i tym młodszym zawsze coś dolega, coś się nie spina i coś nie sztymuje, by tak rzec po galicyjsku. A to bohaterka nie dorasta do ideału urody, do kobiet (i cóż z tego, że próżnych jak dziewczynki z Chwili w Troi pozamieniane „w wielkich szatniach okamgnienia w piękne Heleny”) wspaniałych jak róże, a to – pragnąc zainteresować studenta z kamienicy – sięga po farsę i blamaż, bandażuje zdrową głowę i z miłości do… inscenizacji wybiega naprzeciw złudzeniu, które czasem się opłaca (wiersze Próba z Wołania do Yeti i Śmiech ze Stu pociech). Co jakiś czas, rzecz jasna, „umiera z miłości”, ona sama, tyle że w sposób skonwencjonalizowany, przenośny jak w „balladzie o zabitej, / która nagle z krzesła wstała”, albo, co dziwniejsze, per procura, kładąc na tory – inaczej niż nieprzyzwoicie dosłowni Anna Karenina i Stanisław Wokulski – swój cień, nie siebie. Pozory majestatycznej obojętności, panowania nad sytuacją, nienaganności manier i gestów przy rozstaniu zostaną zachowane. „Patos i cały jego bezwstyd” weźmie na siebie błazeński cień, nasze płaskie, prostackie zastępcze alter ego:
ach, lekka w odwróceniu głowy,
królu, przy naszym pożegnaniu,
królu, na stacji kolejowej.
Królu, to błazen o tej porze,
królu, położy się na torze.
U „strasznej” Szymborskiej idą „na tory” jedynie sobowtóry, a to znaczy, że Tołstoj i Prus wywiązali się, jak przedtem Szekspir, z zadania i nauczyli zdrowego dystansu do siebie i swoich emocji. Stachura, który widać nie przerobił tej lekcji, najpierw pośle tam, gdzie nie trzeba, Janka Praderę z Siekierezady, a potem spróbuje torów (w Bednarach) i pętli wisielczej (na Rębkowskiej) sam, do skutku. Zaiste wstrząsający, znaleziony po śmierci poety List do pozostałych, może najgłębszy, najlepszy wiersz Stachury, nie rekompensuje literaturze tej straty. U „strasznej” Szymborskiej szekspirowska Ofelia ani nie pójdzie do klasztoru, gdzie wysyła śmiertelnie naiwną Hamlet, ani się nie utopi, jak nieco później Virginia Woolf, w potoku. Aktorka, „po odśpiewaniu szalonych piosenek” na scenie, przytomnie wraca do garderoby, gdzie, jak nieodrodna córa nierozgarniętego, ale cwanego Poloniusza, „liście wyjęte z włosów liczy dla pewności”. Słowem nic nie wskazuje na to, by straciła głowę i ochotę do życia jako wielkiej przygody, gdzie w potrzebie (vide: Autotomia z tomu Wszelki wypadek) płaci się częścią czy „częścią”, czy czcią za całą resztę. Ofelia z teatru nie utożsami się z rolą do odegrania, nie rzuci skarbu życia dla choćby najbardziej nęcących imponderabiliów. Szymborska przytomnie deklaruje się po jej stronie…
zginę w skrzydłach, przeżyję w praktycznych pazurkach.
Non omnis moriar z miłości.
To jeszcze nie wszystko, czego „dopuści się” ta nieobliczalna Szymborska, bo prawdę powiedziawszy – przykładem burzliwe momenty w życiu i twórczości Marii Komornickiej/Piotra Odmieńca Własta, Marii Pawlikowskiej‑Jasnorzewskiej czy Anny Świrszczyńskiej – po kobiecie, istocie zaiste niepojętej dla prostodusznego mężczyzny, można spodziewać się wszystkiego. Zwłaszcza w połowie lat sześćdziesiątych minionego stulecia, po wiekach zniewolenia społecznego i mentalnego, osiąga ten stopień samoświadomości, który pozwala jej – po takim poście bywa, że burzliwie, szokująco – wyrazić swe najżywotniejsze pragnienia i potrzeby, z potrzebą wolności i samostanowienia na czele. Tyle że Szymborska nie jest społecznicą i feministką ze szturmówką czy czarną parasolką, ale niezwykle inteligentną kobietą, otrzaskaną z materializmem, darwinizmem i wszelkimi odnogami, meandrami i niuansami procesu ewolucji. Wie, że w zatrzęsieniu typów, gatunków, rodzajów, nie musiała być akurat tym, kim jest…
mogli być przecież moimi,
[…]
W garderobie natury
jest kostiumów sporo.
Kostium pająka, mewy, myszy polnej.
[…]
Mogłam być kimś
o wiele mniej osobnym.
Kimś z ławicy, mrowiska, brzęczącego roju,
[…]
W garderobie poety – pomysłowo poszukującego, nieskłonnego do powtórek – wymieniony na pierwszym miejscu kostium pajęczycy, pożerającej po miłosnym zbliżeniu zbędnego już samczyka, w środku lat sześćdziesiątych
krewnej naszej po kądzieli,
on nie zostanie pożarty.
Pozwalamy jego głowie,
od wieków ułaskawionej,
spocząć na naszym ramieniu.
[…]
Czasem tylko paznokcie
błysną, drasną, zgasną.
[…]
On już zapomniał
uciekać przed nami.
Nie zna, co to na karku
wielooki strach.
Wygląda,
jakby ledwie zdołał się urodzić.
Cały z nas.
Cały nasz.
Z błagalnym cieniem rzęsy
na policzku.
Z rzewnym strumykiem potu
między łopatkami.
Taki nam teraz jest
i taki zaśnie.
Ufny.
W uścisku przedawnionej śmierci.
Nawet dzisiaj, po przeszło półwieczu od pierwodruku („Poezja” 1965, nr 1), wiersz czterdziestoletniej poetki z tradycyjnie konserwatywnego Krakowa uderza i zadziwia śmiałością skojarzeń, dosadnością i przewrotnością pomysłu, przy nienagannej ascezie języka. Nie znajdziemy tu żadnych łóżkowych akcesoriów płci, żadnej anatomii, żadnych płynów organicznych – poza wszystko mówiącym „rzewnym strumykiem potu między łopatkami”, reszta to głowa na ramieniu, rzęsa na policzku i coraz krótszy „sus serca” odpoczywających. Wspaniała robota, gdy zauważyć, ile zostało ukryte, zręcznie zakamuflowane: i absolutnie laickie Totus Tuus, i kobieca rozkosz wtórnego, cząstkowego porodu, i iście macierzyńska czułość dla oswojonego już z nami intruza, co naruszył tabu intymności i wtargnął do Sezamu, ale – szczęśliwie dla obojga – uszedł śmierci. Wspaniałomyślnie ułaskawiony przez dziką menadę, „wydziedziczoną [już] z żeńskiej grozy”, choć wciąż w swej pierwotności, niczym kobiety w Empuzjonie Olgi Tokarczuk, nieobliczalną, niebezpieczną.
Mam po kolejnej lekturze Żywego dziwne wrażenie jakiejś dzikiej, nieco bezdusznej fizyczności związku, jakby tej zaiste drastycznej i ostrej zabawie w straszenie i odpuszczanie, modliszkowe pożeranie i ułaskawianie brakowało wykraczającej poza biologię głębi duchowej. To ciągle świetnie zrobione przekomarzanki miłosne. Widać na przybór ducha, na harmonię elementów i coś, co przypomina pełnię, gdy można wreszcie z czystym sumieniem napisać: „Posłuchaj, / jak mi prędko bije twoje serce” – trzeba będzie, zmieniwszy „Pawełka” na Kornela, jeszcze chwilkę poczekać.
Dwadzieścia dwa lata z Kornelem Filipowiczem pozwoli „przenicować” Szymborskiej jej lirykę miłosną, „wywrócić na drugą stronę”, to znaczy uczynić to samo, co uczyniła Nicość w myśl Heideggerowskiego Nichts nichtet – przesilić się, odwrócić się na drugą stronę Bytem i pięknem świata. A co najważniejsze, pozwolić dwojgu ludziom w całym wielkim pustym Kosmosie odnaleźć się i rozpoznać. I przywiązać się z własnej, nieprzymuszonej woli, bez więzienia stułą, i być ze sobą mocno i chętnie do śmierci. A poezją, pamięcią – nawet poza śmierć… Tak uspokojonej i zaspokojonej Szymborskiej, tak otwartej na Całość i Pełnię, gotowej oglądać każdą chwilę bycia razem jako przejaw kosmicznego cudu, unicestwionej Nicości, genezyjskiego odwrócenia się Pascalowskiej Pustki i Wiecznej Ciszy w lepszą, w Dobrą Stronę Istnienia – dotychczas jeszcze nie znaliśmy…
Naprawdę wywróciła się na drugą stronę.
Gdzież ja to się znalazłam –
od stóp do głowy wśród planet,
nawet nie pamiętając, jak nie było nie być.
O mój tutaj spotkany, tutaj pokochany,
już tylko się domyślam z ręką na twoim ramieniu,
ile po tamtej stronie pustki na nas przypada,
ile tam ciszy na jednego tu świerszcza,
ile tam braku łąki na jeden tu listeczek szczawiu,
a słońce po ciemnościach jak odszkodowanie
w kropli rosy – za jakie głębokie tam susze!
[…]
A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie.
I doprawdy nie widzę w tym nic
zwyczajnego.
[Cały esej można przeczytać w numerze.]