Przy okazji okazało się też kolejny raz, jak uważnie przygląda się Wojciechowski naszemu światu i jak szybko potrafi wyciągać prawidłowe wnioski z tego, co widzi. A przecież jest to pisarz, o którym od pół wieku lubimy myśleć, że zamyka się w fikcyjnych światach, które sobie wymyśla, i zapominamy wtedy, że te jego światy były zmyślnie pozszywane z elementów naszej rzeczywistości, że wcale nie były od niej tak odległe, jak nam się wydaje, gdy opieramy się na lekturze jego pierwszych powieści. Już druga z nich, Czaszka w czaszce (1970), była opisem rozpadu fikcyjnego imperium i wynikającego z tego zamieszania. Imperium wprawdzie było wymyślone przez pisarza, ale dwie dekady później byliśmy świadkami rozpadu całkiem realnego. W trzeciej powieści, Wysokich pokojach (1977), poszedł już na całość: mamy w niej agresywną eksploatację ropy naftowej i niszczenie natury, mamy terrorystów, mamy bałaganiarską politykę globalną i zagrożoną katastrofą ekologiczną Wenecję, którą biurokratyczny system niby ratuje, ale w rzeczywistości konstruuje jedynie wielką piramidę urzędniczą. A Wenecja i tak pewnie ulegnie zniszczeniu, bo płynie w jej stronę wielka plama ropy ze storpedowanego przez terrorystów tankowca.
Bez trudu można dostrzec, że Wojciechowski pisze o naszym świecie i o sprawach, które raz po raz wypełzają na czołówki serwisów informacyjnych, ale ucieka przed dosłownością, maskując ją zakłócaniem realiów, tak jak chociażby w tekście otwierającym Przebierańców i przechodniów. Oto zakonnica w towarzystwie młodej kobiety odbiera z lotniska księdza, który ma odprawić pasterkę w położonym na uboczu klasztorze. Nic niezwykłego. Ale okazuje się, że one przyjechały saniami i konnym zaprzęgiem, który czeka na parkingu (i nie wzbudza sensacji!). Potem spokojnie, jakby to było coś zwykłego, wyjeżdżają z miasta i jadą w swoją stronę, nie niepokojone przez nikogo, nie poganiane klaksonami. A potem zaczynają się straszyć wilkami, które grasują w ich okolicy, i od razu znajduje się czytelnik w scenerii jak z obrazów Alfreda Wierusz-Kowalskiego. Wszystko jednak kończy się szczęśliwie.
Taki początek stawia czytelnika na baczność, każe mu napiąć uwagę, bo zakłóca jego tzw. poczucie rzeczywistości. Ale tak to właśnie robi Wojciechowski i na zarzut postawiony przez telewizyjnego dziennikarza odpowiada spokojnie: „Piszę fikcję. Mnie jest wszystko wolno”. I ma rację. Siła tego w sumie niewinnego obrazka jest wielka, bo trudno się uwolnić od wyobrażenia tych sanek odjeżdżających w wigilijny wieczór z parkingu warszawskiego portu lotniczego.
Jacek Łukasiewicz, pisząc dawno temu o Czaszce w czaszce, która prawie w całości skomponowana była z takich zderzeń akcesoriów z różnych epok, wskazał na to, że „świat tych ułanów, huzarów, Pelagończyków jest światem dziecięcej zabawy. Dziecko wymyśla swoje imperium, którego stolicą będzie oczywiście Warszawa […]. Wojciechowski buduje swoje cesarstwo z całą powagą bawiącego się dziecka, z jego imaginacyjną logiką”. Ma rację, ale trudno dzisiaj rozstrzygnąć, czy to złośliwość pod adresem pisarza, czy też dalszy ciąg – już teraz krytycznoliteracki – gry, jaką podjął Wojciechowski z cenzurą. A Wojciechowski wymyślał sobie przecież takie pokręcone realia świata przedstawionego po to, by zakręcić też w głowach cenzorom i pisać o sprawach, o których chciał pisać, ale w takiej konwencji, którą trudno było odnosić do realiów, w jakich i on i cenzorzy wówczas żyli. Podobna też była strategia dawnych autorów polskiej fantastyki naukowej, która wypracowała nawet nurt nazywany fantastyką socjologiczną (jego przewodnikiem był Janusz Zajdel). Dzisiaj cenzura – jako opresyjna instytucja – jest tylko ponurym wspomnieniem starszego pokolenia, więc Wojciechowski aż tak jak wtedy nie plącze powieściowych realiów, ale czasem przypomina czytelnikowi, że jest jednak tym samym pisarzem, który zaczął od Kamiennych pszczół i Czaszki w czaszce i który tworzył swoje cudowne światy.
W swojej nowej książce robi to jednak oszczędnie – ale ze swoimi wiernymi czytelnikami nawiązuje więź porozumienia, umieszczając w dzisiejszej Warszawie postaci, które noszą nazwiska z jego dawnych utworów, nazwiska i imiona stylowe, które we współczesne realia wprowadzają coś, co można nazwać poznawczym niepokojem, co dodaje im kolorów, a nawet swego rodzaju egzotyki. O takich banałach, jak pewne „przesunięcia” w czasie, nie warto wspominać, bo to chwyt dzisiaj często stosowany, choć mało kto robi to z takim wdziękiem, jak Wojciechowski. No, a na dodatek, gdy potraktować książkę jako zbiór opowiadań, można w ogóle tego nie dostrzec. Tyle że możliwy, a nawet sugerowany przez autora tryb lektury to uznanie całości za powieść: postaci i miejsca się powtarzają, zdarzenia też układają się w ciągi, choć wtedy trzeba poddać się „falowaniu” powieściowego czasu i zaplątaniu wątków, ale to dodaje całości uroku.
W gruncie rzeczy w nowej powieści – bardziej mi się podoba takie traktowanie książki – Wojciechowski trzyma się tematu, do którego nawiązuje od początku swojej twórczości, do tego, jak kruszy się stary porządek świata i jak rodzi się nowy wśród zgrzytów i niezrozumienia ze strony tych, których ukształtował dawny kodeks obyczajowy oraz estetyczna wrażliwość. Chodzi po prostu o odnalezienie się w nowym systemie kultury. To oczywiście problem, który jest stary jak świat, ale Wojciechowski opisuje go raz – że świetnie, dwa – ze zrozumieniem, więc i trzy – bez popadania w histeryczne tony. To zresztą autor, który zawsze pisał prozę refleksyjną, wyciszoną, a nawet – można chyba tak powiedzieć – lekko introwertyczną. Nie ocenia, nie staje po żadnej ze ścierających się ze sobą stron, nie ma u niego agresji, nie ma napięcia – jest za to cykl znakomicie oddanych scenek, rozmów, opisów rzeczywistości.
To ostatnie akurat warte podkreślenia, bo Wojciechowski wyczulony jest na wygląd świata, na jego uroki i umie jak mało kto je opisywać, krótko i trafnie. A to ważne, bo obszar „materialny” jego powieści rozciąga się od serwantki i wiejskiej kapliczki, do konstruowanego przez młodych łazika marsjańskiego i testowanego wielkiego zamiatacza oceanicznego (to urządzenie, które ma wydobywać z wodnych akwenów śmieci, przede wszystkim plastikowe). Z jednej strony są w tej powieści urocze starsze panie dożywające w willach po rodzinie, willach oczywiście w nie najlepszym stanie, ale przywiązane do swojego miejsca, do serwisów, stoliczków, bibelotów, a z drugiej dynamiczne młode pokolenie, które stale jest w ruchu, przemieszkuje byle gdzie, bez oporów rzuca studia, zmienia kierunek życia, no i nie jest tak refleksyjnie nastawione do świata, jak starsi. Z jednej strony jest świat, w którym można rzucić cytatem z Pascala i wszyscy przy stoliku wiedzą, co i po co zostało powiedziane, z drugiej – przykry obrazek likwidowanej biblioteki i starodruków, które nie są już obiektem adoracji, ale towarem sprzedawanym w „dziwnych” okolicznościach.
Narrator jednego z rozdziałów (opowiadań) wie dobrze, że „nic nie jest, jak było. Zapomniane, zmarnowane, przekreślone”. Ale też chce się zanurzyć w tym, co porzucone, bo zrywanie więzi pomiędzy starym i nowym wcale u Wojciechowskiego nie jest łatwe ani bezrefleksyjne, to proces, który trwa, w trakcie którego przedstawiciele „nowego” też bywają nostalgiczni, też przychodzi im do głowy, by wrócić do rodzinnego gniazda, by – mówiąc krótko – obejrzeć się za siebie. Normalna rzecz, choć wiadomo, w którą stronę świat pędzi. Przecież nie bez powodu w ostatniej scence książki Wojciechowski kieruje uwagę czytelnika na nastolatka, który wtyka słuchawki do uszu – „To był sygnał, że chce skończyć rozmowę. Po ekranie jego smartfona biegały ludziki i strzelały. Rakiety nad ich głowami wybuchały co pewien czas”. I koniec.
Wynika z tego, że ci młodzi, którzy pojawiali się w Przebierańcach i przechodniach, to pośrednie ogniwo przekształceń, jeszcze bardziej „ludzkie”, choć już uplątane w elektroniczne gadżety, ale też na przykład w teatr (ubogi). A teraz nadchodzi pokolenie, któremu nie będzie się chciało rozmawiać i powoli przeniesie się do rzeczywistości wirtualnej. Tak to sobie Piotr Wojciechowski z nas żartuje.