Leszek Rojson, kompozytor muzyki współczesnej, współtwórca nurtu określanego jako „nowy romantyzm”, studiował teorię muzyki na PWSM w Katowicach (1970–75), gdzie był uczniem Henryka Mikołaja Góreckiego. Jako kompozytor debiutował na festiwalach Młodzi Muzycy Młodemu Miastu w Stalowej Woli (1975) oraz Spotkaniach Muzycznych w Baranowie (1976). Od 1978 wykłada kompozycję w warszawskiej Akademii Muzycznej. Był wiceprezesem Związku Kompozytorów Polskich, członkiem jury wielu konkursów kompozytorskich, laureatem licznych nagród i odznaczeń. Jego utwory były wykonywane na Warszawskiej Jesieni oraz festiwalach nowej muzyki na całym świecie.
Rojson przystał na formalny werbunek 7 marca 1985 r. w obecności dwóch funkcjonariuszy Departamentu
Leżąca przed nim gazeta wydaje się pęcznieć, gruby plik kartek, spośród których ważna jest ta jedna, na której pięć razy wymieniono jego nazwisko. Można to spalić, ale w całym mieście gromadzą się teraz na stolikach i biurkach sterty wiernych kopii, a wszystkich się nie spali. Leszek odnosi wrażenie, że gazeta brudzi jak zwęglone drewno z kominka. Podnosi do oczu ręce. „Czarna piana gazet” – napisał w stanie wojennym poeta. Barańczak? Krynicki? Polkowski? Nie pamięta. Ale to było wtedy, a teraz?
Oskarżający Leszka artykuł ukazał się w warszawskim dodatku periodyku programowo brzydzącego się lustracją. Skoro jednak trzeba było zniszczyć przeciwnika… Stał się nim, gdy dostał zamówienie od niewłaściwego człowieka. Wiedział o tym. Dostąpił łaski, więc go za to zgnoją. Krążyły plotki, że po ujawnieniu listy Wildsteina dziennikarzy gazety zatrudniono przy rozpracowywaniu sporej grupy osób. Artykuł wyglądał na pierwszy efekt tych wysiłków.
Leszek podnosi się z fotela, lekko zatacza, choć nic nie pił, końcami palców opiera się o stolik. Łapie równowagę i lekko utykając, rusza do kuchni. Przypomina sobie osiemdziesiąty piąty rok, zatrzymanie przez SB, jedyne, jakiego w życiu doświadczył, przejażdżkę brudną, śmierdzącą suką ze śliską podłogą i świeżym pawiem na środku. W zakręty wchodzili ostro, wyślizgana ławka, trudno było się czegoś przytrzymać. Drżał, że zjedzie w niezaschnięte rzygowiny. W tamtym czasie dawno nie był już studentem, miał trzydzieści kilka lat, a jego nazwisko wymieniano w gronie kilku najzdolniejszych młodych kompozytorów. Od siedmiu lat wykładał kompozycję w konserwatorium, jak powszechnie nazywano wyższą szkołę muzyczną. Irytowało go to określenie – muzyka, którą tworzył, którą tworzyli pozostali kompozytorzy jego pokolenia, Knapik, Krzanowski, Szymański, Lasoń, była progresywna, już wprawdzie nie awangardowa, jak w czasach młodości ich poprzedników – Pendereckiego czy Kilara – lecz mimo wszystko odkrywcza i nowatorska. Niczego więc nie konserwował, przeciwnie, ucząc czytania partytur, instrumentacji i kompozycji, starał się otwierać uszy studentów na nowe pomysły i brzmienia, i nie pozostawał w tyle za Niemcami, Francuzami, Finami.
Przesłuchanie. To nie były tępe tłuki wyżywające się w fizycznej przemocy. Leszek z niesmakiem stwierdził zaskakującą błyskotliwość, choć słabo ukrywali satysfakcję, że mają nad nim przewagę. Udawali, że wszystko wiedzą, a w nim potężniał strach i jednocześnie złość jako skutek tej ich bufonady. Zaskoczyli go gwałtownym zgarnięciem z ciemnej ulicy i przerazili nie na żarty. Podjeżdżająca buda, na którą nie zwrócił uwagi, drzwi uchylone, zanim się zatrzymała, co już odnotował kątem oka, kategoryczne „Pan pójdzie z nami!” i dwóch tajniaków, którzy energicznie wyskoczyli na chodnik i chwycili go może nie brutalnie, ale jednak stanowczo pod pachy. Jeden władował się z nim na pakę i usadowił przy drzwiczkach, odcinając drogę odwrotu, drugi siadł obok kierowcy. To nie tamci od przesłuchania, ci byli tylko od łowienia i transportu. Pierwszy kontakt z bezpieką. Obojętny wzrok łowcy spod drzwiczek przejechał zimno po twarzy Leszka. Wzdrygnął się i pomyślał wtedy, że tak wygląda powszednia praca tego mężczyzny – uganianie się po mieście zarzyganą budą i wyłapywanie bliźnich. To był już schyłek ich panowania, formalnie odwołano stan wojenny, wciąż jednak ginęli ludzie.
W Pałacu Mostowskich opowiedział o prywatce u Basi dokładnie odwrotnie, niż było, tak żeby nie zgadzało się nic, choć mógł przypuszczać, że mieli tam drugie źródło informacji. Miał to gdzieś, chciał się odegrać na zadowolonych, buńczucznych mendach. Nie pomyślał, dlaczego interesuje ich akurat to spotkanie, ta jedna noc, nie rozważał tego. Dlaczego nie związek kompozytorów, w którym mimo zawieszenia działy się różne rzeczy, dlaczego nie antyreżimowe nastroje w środowisku muzycznym, tylko jakaś prywatka? Był wściekły, że bezpieka ma prawo porywać i maglować znanego twórcę, wiceprezesa ZKP. Właściwie od dawna mógł się spodziewać, że kiedyś do tego dojdzie – niejednokrotnie mówił, co myśli o zawieszeniu związku, o stanie wojennym i generałach, których ulica nazywała juntą. Jeśli tylko jego osoba była warta zainteresowania, to z pewnością znalazł się ktoś, kto doniósł. Mógł się spodziewać, ale do represji jakoś nie dochodziło, dawali mu spokój. Fakt, nie był typem działacza, Solidarność wspierał moralnie, a takich były miliony. Milionów nie mogli przesłuchać. Zresztą po co?
Zapytany, czy zgadza się na współpracę, odparł kpiąco: „Jasne!”, jakby rozmawiał z kolegami, którzy znają jego zagrywki i prawidłowo zrozumieją ironię. Poczuł, że to już koniec i że prawdopodobnie zaraz go wypuszczą. Miał ich dosyć, oni też wyglądali na zmęczonych. Może mieli za sobą nocny dyżur? Podpisał jakieś papiery, tak jak dzisiaj podpisuje się umowę na kablówkę, nie czytając gęstego tekstu drobnym drukiem. Na pytanie o pseudonim odpalił ironicznie: „Ligeti”. W tamtej chwili nie traktował ich poważnie. Równie dobrze mógłby powiedzieć „Fidel Castro” albo „Mao Tse‑tung”, lecz gdyby to zrobił, usłyszałby na pewno: „Niech się pan nie wygłupia!”, a „Ligeti” zostało przyjęte bez oporów. Czy mogli mieć pojęcie, kto to taki? Edukacja bezpieczniaków nie obejmowała postaci węgierskiego kompozytora, który w pięćdziesiątym szóstym, po powstaniu w Budapeszcie, uciekł do Austrii, a w małym światku muzyki współczesnej szybko znalazł się na ustach wszystkich dzięki swoim utworom. I to było właściwie wszystko, czego od niego chcieli. A kiedy Leszek wrócił do domu, obiecał sobie, że już nigdy więcej… Dlaczego inwigilowali jego środowisko? Nie był tak znany jak Penderecki, którego Polskie Requiem odczytywano jako komentarz do stanu wojennego. Takich zamówień wtedy jeszcze nie otrzymywał. On mógł najwyżej pochwalić się kwartetem smyczkowym, wyjątkiem na tle jego twórczości, pełnym zgrzytów i dysonansów, pisanym w gniewie na ciemnych, prymitywnych generałów i nigdy niewykonanym na koncercie. Okres Solidarności przeżywał jako sezon niezwykłych sukcesów muzyki polskiej, potem przyszła apatia i zaprzepaszczono wszystkie osiągnięcia i kariery. To go wściekało. Zablokowane paszporty, odwołane festiwale. Niektórych kolegów pchnęło to do działalności podziemnej, jego nie. Ale był wiceprezesem ZKP, zawieszonego na półtora roku, i dlatego mogli się nim interesować. Widocznie prywatkę u Basi uznali za dobry początek – zabawa, luźne rozmowy. Poważniejsze donosy Leszka Rojsona obiecywali sobie uzyskać później, lecz nigdy do tego nie doszło.
Trzaska pod palcami blaszana zakrętka. Dawno nie pił, zapomniał, jak to jest. Wódka wydaje się gorzka, zimna, a jednak nieprzyjemna, potem przestanie odczuwać jej smak. Odruchowo włącza radio, by po chwili rozpoznać dawno niesłyszany utwór, Lux aeterna Györgya Ligetiego na chór mieszany. Wibrująca mikropolifonia sopranów i altów, piękna i przerażająca. Ekstaza.
Poznali się w siedemdziesiątym szóstym w Brukseli. On studiował w Paryżu i akurat pojechał zwiedzić Amsterdam. Wracając, przypadkiem zatrzymał się w Brukseli, a kolejny przypadek sprawił, że poszedł na międzynarodowy konkurs fortepianowy i usłyszał polską pianistkę Barbarę Gabicz. Była fenomenalna i dostała tam brązowy medal. Potem chodził na jej koncerty solowe i kameralne, grywała z wiolonczelistą Makowskim, współpracowała z najwybitniejszymi dyrygentami: Rowickim, Pijarowskim, Pendereckim. Była uczennicą Mierżanowa. Jej ciepło zaokrąglone ciało i mleczna cera z niepojętą siłą pociągały Leszka, dotychczas amatora kobiet szczupłych i opalonych. Podobnie niezrozumiałe stało się dla niego oczarowanie osobowością Basi, która wydawała się lekko unosić nad ziemią. Odnosił wrażenie, że przybyła z innej epoki. Mówiła powoli, używając języka, którym mogłaby się posługiwać jej matka. Zakochał się, lecz był zmuszony podziwiać ją z daleka. Nie spotykała się z mężczyznami, skupiona na karierze. Właśnie miała wyjechać na koncerty do Niemiec z jego utworem w repertuarze, napisanym specjalnie dla niej, luźną formą z wyeksponowanym fortepianem, której nie zdecydował się jednak nazwać koncertem fortepianowym.
Śmierć Basi. Może teraz uda się ją wyjaśnić? Miała trzydzieści pięć lat. Była czarującą kobietą z burzą rudych włosów, utalentowaną pianistką. Miała przed sobą cykl występów w Niemczech i krajach Beneluksu. Odmówili paszportu. Załamała się. Już wcześniej bywała szykanowana. Na prywatce zwierzała się znajomym, że tego nie wytrzyma, bo oni świadomie niszczą jej karierę. Wyskoczyła przez okno.
Nikt nie rozumiał, dlaczego to zrobiła. W tamtej atmosferze o każdą niewyjaśnioną śmierć podejrzewało się esbecję, ale tu brakowało jakiegokolwiek motywu. Nie była działaczką Solidarności, nie udzielała się politycznie, nawet trudno było orzec, jakie miała poglądy. Zastanawiał się wiele razy, dlaczego akurat wtedy, po tym zwariowanym przyjęciu, poszła z nim do łóżka.
Wszyscy wyszli, on został. Był trzeźwy, czekał, aż się stamtąd zabiorą, co trwało dobry kwadrans. Ktoś się żegnał po kilka razy, ktoś czegoś zapomniał, komuś przyszły nagle do głowy tematy do rozmowy, która nie mogła poczekać do innej okazji. Kiedy wreszcie zamknęła za gośćmi drzwi i przekręciła zamek, a on wyszedł do przedpokoju i znalazł się za jej plecami, drgnęła jak ktoś, kto poczuł się już sam we własnym domu i może przybrać dowolny wyraz twarzy, swobodną pozę, może nawet zacząć gadać do siebie, nie obawiając się zdemaskowania, gdy tymczasem właśnie zostaje na tym przyłapany. W oczach dostrzegł zamieszanie, może lęk, jakiś ślad bezbronności i skorzystał z tego. Gdy tylko się odwróciła plecami do drzwi i ustępujący popłoch pokryła lekkim uśmiechem, pocałował ją, przyparł do ściany, odcinając drogę odwrotu. Nie powiedziała nic, nie wykręciła się, oddała pocałunek, a jego rozsadziła euforia. Czekał na to tyle czasu!
– Jak napiszesz, najpierw mi wyślij – dodaje sennym głosem – i… spróbuj się wyspać.
Przychodzi mu do głowy Irek. Jest krytykiem muzycznym, pracuje w radiu, ma nocną audycję o muzyce współczesnej.
Irek wydaje się oburzony artykułem.
– Właśnie miałem do ciebie dzwonić – zapewnia fałszywie.
– Słuchaj, ja się nie wypieram jak inni! – przerywa. – Pamiętam to przesłuchanie, jedno jedyne, pamiętam, że plotłem niestworzone rzeczy, a kiedy mnie zapytali o pseudonim, powiedziałem „Ligeti”. Wiesz, wtedy byłem pod wrażeniem Lux aeterna, więc pierwsze skojarzenie… Ubek zrobił z tego włoskie nazwisko i napisał „Ligetti”, jakby chodziło o producenta lodów czy maszyn do pisania.
Rozmawiają o tym, że teraz rządzą historycy, a historia stała się ważniejsza od współczesności. Leszek czuje, jakby mu nieco ulżyło.
– Jak to jest, że naród, ograniczany, tłamszony, a teraz spuszczony z łańcucha, nie wyrywa się ku przyszłości, tylko uporczywie się cofa w historię, jakby się chował do psiej budy? – zagaja Irek z wyraźną irytacją w głosie.
– Może dlatego, że tej historii nie było – mówi Leszek. – Peerel to czas zatrzymany, który przeskakiwał tylko od kryzysu do kryzysu jak na zepsutym zegarku popychanym ręcznie, nie toczył się normalnie, nie płynął. Teraz trzeba jakoś tę pustkę wypełnić.
– Tłumaczysz to psychologią?
– Jak to?
– No przecież to, co mówisz, to sprawa czysto indywidualnego odczuwania. Ktoś, kto żył rytmem politycznych kryzysów, może rzeczywiście odbiera przeszłość jak pustkę do wypełnienia, ale na przykład dla mnie tamten okres był pełen wydarzeń, przygód… Mój czas rwał wtedy jak szalony! A ty… zacząłeś już pisać ten utwór?
– Jeszcze jeden dowód na to, że wszystko można pokazać z dwóch stron – bąka Leszek i szybko kończy rozmowę. Napięcie powraca.
Musi wyjść, przewietrzyć głowę. Nie będzie pisał oświadczeń, nie teraz w każdym razie. Zamykając drzwi i potem na schodach czuje, że nogi mu się plączą. Ile mógł wypić? Nawet nie zauważył. Światło latarni jest trudne do zniesienia. Z początku włóczy się po mieście, a chłodna sierpniowa noc go otrzeźwia. To może dlatego, kiedy trafia się otwarta knajpa, wpada tam na wódkę. Poszedłby do Zameckiego i posłuchał jego asekuracyjnej argumentacji, choć się z nim nie zgadza. Ale Zamecki wyjechał do Wrocławia. Powiedzieć mu: „Widzisz, to twoi mnie topią! Zobacz, z kim trzymasz! Wzięli człowieka na widelec przez to zamówienie. Gdyby się do mnie zwrócił Kwaśniewski albo – ja wiem? – Wałęsa, nie byłoby sprawy, rozumiesz? Nie byłoby sprawy!”.
Po dwóch kieliszkach już go gdzieś niesie, więc Leszek porzuca pustawą knajpę oraz dialogi z nieobecnym Zameckim i rusza w sierpniową noc.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]