„Żałobnika” to zresztą może zbyt mocne słowo, bo Tęgie głowy, do czego powinien nas przyzwyczaić pisarski dorobek Michała Głowińskiego, są nie tyle nawet powściągliwe, ile wręcz wytłumione emocjonalnie. Filtry i cugle, nałożone sobie (czy „sobie” jest tu jednak właściwym słowem?) przez autora przed laty – i w tym tomie, podobnie jak w kolejnych jego małych prozach, jak w szkicach i portretach z Fabuł przerwanych, jak wreszcie w najważniejszym dla oceny Tęgich głów dziele, czyli autobiograficznych Kręgach obcości z 2010 roku, moderują, więcej, wyciszają przekaz w sposób aż nienaturalny, a przez to przejmujący. Nie słychać niemal nic, ale qui tacent, clamant – proza Głowińskiego po kilku stronach zaczyna przypominać bezgłośny werbel filcowych młoteczków, agonię pszczoły w szczelnie zakręconym słoiku, może, gdyby to zdanie nie trąciło filmowym blurbem, napisałbym – zmagania w kosmosie, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku.
A może przesadzam, może takie są po prostu reguły etykiety akademickiej, zrytualizowanej w sposób nieznany innym kręgom społecznym? Dzisiejsi dyplomaci prześcigają się w nieformalnych, ocieplających atmosferę gestach, mecenasi łoją w golfa, politycy okładają się tweetami z zajadłością uczniaków, a artyści nie schodzą z wybiegu, na którym trwa sesja na potrzeby „Twojego Stylu” – ale w bufetach Pałacu Kazimierzowskiego i Pałacu Staszica jak zawsze przez chwilę tylko brzękają na spodku, natychmiast przywołane do porządku karcącym dotknięciem dwóch palców, herbaciane łyżeczki, jak zawsze buczy ekspres do kawy, a z małych sześcianów szarlotki osypuje się niesforny cukier puder, który można – nawet trzeba – natychmiast otrzeć, niemal ze wstrętem, beżową, złożoną we czworo chusteczką. „Panie kolego, prosimy”. „Czy zechciałaby pani może, pani profesor?” „Rozmawialiśmy właśnie o…”. Można by rzec, parafrazując znany przed laty tytuł: Krakowskie Przedmieście pełne duserów.
Tęgie głowy, choć nie traktują wyłącznie o kosmosach Wydziału Polonistyki i IBL-u, są niezrównanym portretem tego świata. Rzecz przedziwna, zarazem wiernym, szczerym – i demaskatorskim, może mimo woli. Nie jest to ani krwista i przezabawna campus story w stylu Davida Lodge’a, ani kolejna Spiżowa brama, zamierzona i spełniona jako przenikliwy paszkwil: nie, to świadectwo nie tyle poszczególnych intryg czy starć, bezkrwistych już po pół wieku (jak opisy pomarcowych czystek i roszad), co stylu. Oto historical justice: Michał Głowiński, klasyk w dziedzinie sztuki badania nowomów urzędowych i propagandowych, demaskowania gorsetów nakładanych sobie (czy „sobie” jest tu jednak właściwym słowem?) przez autorów, oferuje nam w swojej książce solidny korpus „polszczyzny grzeczności akademickiej”: wyszukanej, skonwencjonalizowanej i ukrywającej rzeczywiste emocje.
Ukrywającej, lecz nie do końca. Kolejne wspomnienia obfitują we frazy tak wygładzone w tysięcznych laudacjach, tak wykorzystane już za rektoratu Stanisława Tarnowskiego, że, rzekłbyś, nic nie da się z nich wycisnąć: otoczaki la Palisse’a, wyschnięte pestki oliwne. „Szczególną satysfakcję sprawiało słuchanie go jako osoby publicznej”. „Umiał doskonale nawiązywać kontakt z ludźmi młodymi”. „Żona dała się poznać jako osoba energiczna, dzielna i opiekuńcza”. Te zdania nie przynoszą satysfakcji ani poznania: ot, pląsy i parle franse na poskrzypującym parkiecie Domu Literatury. Lepszy już byłby, myślisz sobie, szczegółowy zapis w biobibliograficznym gorsecie niż te kawałki, które wyglądają, jakby pochodziły z podręcznika etykiety dla doktorów habilitowanych.
Nie przynoszą te zdania satysfakcji, ale i nie usypiają, jak zdarza się z sesjami ku czci jubilatów („Nie był to pierwszy przejaw szacunku środowiska, kilka lat wcześniej ukazała się dużych rozmiarów dedykowana Stefanowi księga pamiątkowa – zaproszono i mnie, a więc zaproszenie z ochotą przyjąłem”…), bo oto błyska ostrze, jakby łyżeczka zmieniała się w sztylet, a kawiarnia w Pałacu Kazimierzowskim w portyk Teatru Pompejusza. Żałobnik, autor wypominków nagle wybucha i sypią się docinki, niedyskrecje, uwagi – znamienne, że stosunkowo rzadko dotyczące wielkich wpadek życiowych, politycznych czy naukowych, częściej pospolitych przywar i małości ludzkich. „Nie miał wyglądu inteligenta […], kiedy utył i chodził w skórzanej kurtce, prezentował się jak solidny magazynier”, „Było to starcze zdziwaczenie”, „Kiedy milczy się o wódce, oportunizmie i powikłaniach rodzinnych, niczego sensownego o nim powiedzieć nie można”. To wtargnięcie dramatycznych treści (o tych bardziej dramatycznych niż przytyki do ubioru czy obyczaju będzie jeszcze mowa) do ciurkających niespiesznie uprzejmości profesorskiego stolika naprawdę przypomina erupcję lawy, wybuch długo tłumionych pasji – tym bardziej że, zgodnie z naturą wybuchu, rychło cichnie; z początkiem następnej noty marynarka znów nienagannie leży na ramionach, znów szemrze zdanie: „Na jego dorobek składa się…”; do czasu.
Być może ta dynamika pięćdziesięciu ośmiu zapisów biograficznych, które złożyły się na Tęgie głowy, mówi coś nie tylko o pasjach autora, lecz także o utkaniu opisywanego środowiska. Opisywany krąg osób jest szeroki i niejednorodny, pojawia się w nim kilku wielkich lub wybitnych humanistów europejskich (Roland Barthes, Petar Vujičić, Václav Burian), kilka postaci z zawsze ważnego dla pisarza kręgu „pruszkowskiego” dzieciństwa i młodości, kilka osób przypomnianych przezeń, ważnych dlań, lecz w szerszej pamięci nieobecnych. Zdecydowana większość jednak to literaturoznawcy, filolodzy, eseiści i pisarze, w przeważającej mierze warszawscy: nawet osoby nie spełniające jednego z tych kryteriów (krakus Jan Błoński czy grafik Krzysztof Jung) z reguły też, ze względów zawodowych lub towarzyskich, związane były swymi orbitami z tym kosmosem.
Kosmografowie podkreślają, że dominującą część masy wszechświata stanowią nie planety czy gwiazdy (choćby tak wielkie, jak Kasiopea czy Ryszard Matuszewski), lecz „tło” utkane z ciemnej materii i pyłu gwiezdnego. Równie wielkie znaczenie ma to „tło” dla opisywanego przez Michała Głowińskiego kosmosu. „Mówiono mi”, „słyszałem, że”, „powiadano”, „nie stanowiło tajemnicy, że…” – liczba podobnych peryfraz na stronach Tęgich głów w pierwszej chwili uderza. Dyskrecja autora, który nie przywołuje wprost źródeł różnych informacji osobistych, jest zrozumiała: znamienna jest natomiast gramatyczna bezosobowość tego świata, który zdaje się zlewać w jedno, stając się nie tyle konstelacją osób o różnych temperamentach, poglądach i życiorysach, ile jedną i jednorodną Opinią.
To przekonanie, że jest się po stronie bien-pensants i że żywione poglądy oraz opinie są właściwie jedynymi możliwymi do przyjęcia, jest kolejną cechą znamienną dla kilku ostatnich książek Michała Głowińskiego, choć w Tęgich głowach ze szczególną chyba siłą dochodzącą do głosu. Doctor subtilissimus rozróżnień, gdy szło o powieść młodopolską, eseje Cezarego Jellenty czy poezje Bolesława Leśmiana, dostrzega wielość uwarunkowań i odcieni również w przypadku powojennych i współczesnych zaangażowań ideowych. Pisząc o ludziach, którzy odwoływali się w swych badaniach do marksizmu lub wstąpili do PZPR, z taktem i wnikliwością odróżnia zafascynowanych i „ukąszonych” od karierowiczów, dostrzega akty niezależności czy sprzeciwu, które umknęłyby mniej uważnym kronikarzom (dość wspomnieć o bardzo zniuansowanym, uwzględniającym wszystkie meandry lat 1945–1989 portrecie Stefana Żółkiewskiego). Wiele (nie wszystko) tłumaczy biografiami, urzeczeniami, dokonaniami swoich bohaterów.
Wszystko to kończy się jak nożem uciął, gdy dochodzi do komentowania polskiej sceny intelektualnej po roku 1989. Dychotomia „lewicowo‑liberalna inteligencja – prawicowi Polacy‑katolicy‑endecy” porządkuje ten świat ze świstem kosy. Czy trzeba tłumaczyć, z jaką szkodą dla sztuki rozróżnień, dociekania rozmaitych motywacji i wyborów? Pewnie nie; z żalem można jedynie odnotować, że podstawowe źródło informacji o odchodzeniu bohaterów tych szkiców („z nekrologu w «Gazecie Wyborczej» dowiedziałem się, że zmarł…” – ta fraza pojawia się w Tęgich głowach bodaj kilkunastokrotnie) stało się prawdopodobnie również jedną z najważniejszych busol, zapewniających orientację w zmieniającej się po odzyskaniu niepodległości Polsce.
W żadnym razie nie chcę tym przypuszczeniem odebrać Michałowi Głowińskiemu oczywistej dla mnie niezależności i stałości intelektualnej: trudno jednak przypuścić, by z innych niż gazetowe źródeł pochodzić mogły opinie tak groteskowe, jak określenie Jana Olszewskiego mianem „polityka prawicowego”, tłumaczenie wolt Romana Zimanda (którego dalipan niełatwo uznać za typowego Polaka‑katolika‑endeka) pragnieniem „uczestniczenia [!] w ekipie sprawującej władzę”, sprowadzanie dokonań nie-KOR-owskiej opozycji przedsierpniowej do „nałożenia Leninowi w Poroninie nocnika na głowę”. Szczególnie bolesne wydaje się w tym tomie obsesyjne niemal skupienie uwagi na osobie Jarosława Marka Rymkiewicza, przy czym pasja autora zdaje się odwrotnie proporcjonalna do empatycznej ciekawości wyborów i motywacji zmarłego w lutym tego roku poety, dramaturga i jedynego w swoim rodzaju historyka literatury. Frazy takie jak „Rymkiewicz, dawny miłośnik angielskiej poezji metafizycznej, hiszpańskiego baroku, Słowackiego i Leśmiana, subtelny eseista, okazał się propagatorem wieszania, entuzjastą rodzimego obskurantyzmu i innych zjawisk spod ciemnej gwiazdy” (to jedna z najłagodniejszych, jakie padają pod adresem JMR w Tęgich głowach) mogą zapewne gwarantować sowitą wierszówkę w dzienniku, drukującym nekrologi, nie przynoszą jednak chwały subtelnemu eseiście, jakim jest Michał Głowiński.
Nie chcę angażować się w polemikę z takimi opiniami, nie one wydają mi się najistotniejsze w Tęgich głowach, nie one stanowią klucz do tego tomu. Jego drugie czytanie podjąłem, położywszy sobie na kolanach Kręgi obcości – najważniejszą, a przynajmniej najbardziej „otwartą” prozę autobiograficzną (ale i szerzej, wspomnieniową) Michała Głowińskiego, opublikowaną przed dwunastu laty.
Materia, a i przedział lat są podobne, odmiennie ukierunkowany jest wektor, punkt widzenia: w Kręgach obcości Głowiński opowiadał i tłumaczył swoje życie, w Tęgich głowach wspomina żywoty ludzi, z którymi współpracował, spotykał się, spierał. Mimo to, jeśli idzie o nasycenie szczegółami, materią anegdotyczną, obie książki są podobne, zbieżne: życie profesora, choć osobne, choć stłoczone w kręgach obcości, upływało przecież wśród osób z Pałacu Kazimierzowskiego i Pałacu Staszica. Oczywiście, w Tęgich głowach pojawia się szereg postaci w autobiografii nieobecnych lub zaledwie wspomnianych, które w zbiorze epitafiów pojawiły się, przyciągnięte, niczym miodem i mlekiem („…Dół w ziemi, jeden łokieć szeroki i długi; / Dokoła libacyjne zmarłym leję strugi: / Najpierw sam miód i mleko, potem słodkie wino, / W końcu wodę zmieszaną z mąki odrobiną” – relacjonuje Odys), nekrologiem lub samym elementarnym faktem śmierci. Tam jednak, gdzie możemy zestawić dwie relacje dotyczące tej samej osoby, opis zawarty w Kręgach obcości jest niemal z reguły bogatszy w szczegóły, bardziej plastyczny. Z jednym – kluczowym – wyjątkiem.
Epitafia Tęgich głów nie tylko wychodzą od akademickich uprzejmości, by często (nie zawsze) dać upust długo tłumionym gniewom, urazom, czasem po prostu – wiedzy dyskretnej, którą trzeba się wreszcie podzielić, jeśli nie z trzcinami, u których szukał zrozumienia fryzjer króla Midasa, to z wyrastającą pod palcami czcionką. Tym, co wyróżniać je będzie wśród wielu tomów „wypominków” (a już szczególnie tych wychodzących spod ręki akademików; wspomnienia kurtyzan, żołnierzy Wołomina i Pruszkowa, emerytowanych atletów, choć zwykle ich spisanie wymagało pomocy najemnych skrybów, w ostatecznym rezultacie zawsze charakteryzowały się pewną soczystością), jest co innego. Długo szukałem określenia, nie jestem pewien, czy je znalazłem: wydaje mi się jednak, że jest to misterium tremendosum, jakiego doświadcza autor w obliczu cierpienia i śmierci.
Mniejsza bowiem o uszczypliwości pod adresem mankamentów stroju, piękna („nieobdarzona przez naturę urodą, była podobno osobą romansową” – jakie stosy w Salem mogą się równać z tym zadanym łyżeczką sztychem?), ogłady czy orientacji politycznej, o wypominanie pociągu do kieliszka, kobiet czy chłopaków z Pragi. Tym, co najbardziej skupia uwagę Michała Głowińskiego, jest tragizm losów ludzkich za życia – i koszmar śmiertelnej choroby, agonii, umierania.
W jednym i w drugim – za nic ma tamy, jakie stawiane są zwykle przez konwencję, obyczaj, dyskrecję. Oczywiście, rzecz z reguły dotyczy zmarłych, nie ma mowy o tym, by dotknęła pokrzywą plotki kogokolwiek z żyjących. Przywoływane jednak historie kilkuletniego chłopca, odpychanego przez „goniącą za chłopami” matkę tak, że aż popchnęło go to do próby samobójczej; awangardowego poety, pobitego i osuwającego się przez lata w autoizolacyjny obłęd; klasyka powojennej polonistyki, spełzającego w demencję, pojonego kawą, by zdołał powiedzieć kilka słów podczas obrony i holowanego później na dworzec; trójkąta małżeńskiego, z synem-gejem na doczepkę – nie należą do tych, które opowiadałoby się publicznie, „z nazwiskiem”. Owszem, przywołuje się je (inaczej skąd byśmy je znali?) – półgłosem, nad nienagannym sześcianem szarlotki.
A przecież to nagromadzenie relacji o nieszczęściach życia stanowi zaledwie prodrom do tego, co czyni Tęgie głowy zbiorem epitafiów par excellence: bolesnej fascynacji okolicznościami śmierci. Ich autor starał się tę fascynację otamować, zamknąć we frazach tak skonwencjonalizowanych, że aż trudno przypuścić, by nie zostały świadomie dobrane – właśnie przez ich elegancję i obłość, przez to, jak pozwalają ukryć to, co nienazywalne i straszne.
W historii języka zachowało się bez liku podobnych zwrotów, na naszych oczach strzępiących się jak tlejące tekstylia: „trudne dni” mawiało się jeszcze ćwierć wieku temu o menstruacji, „przyjaciółką” mianowano kochankę bez szans na mariaż. Głowiński stara się być wierny tej konwencji: „straszna choroba” pojawia się u niego z reguły w miejsce umierania na raka. Ba, nawet słowo „śmierć” jest przezeń nielubiane: zacytowałbym się na śmierć, gdybym przytoczył wszystkie przypadki, gdy w Tęgich głowach w jej miejsce pojawia się „finał”. „Stał się ofiarą strasznej choroby, a finał, trudno było o wątpliwości, zbliżał się w zastraszającym tempie”; „Wyglądał na ciężko schorowanego starca; trudno było mieć wątpliwości, że finał się zbliża”; „Nie wiem, w jakim była stanie w finalnym okresie życia, zapewne marnym”; i tak da capo al fine.
Ale strach, Wielki Strach, drze konwencje w strzępy, nie dbając o tlenie: et in Arcadia ego. I Michał Głowiński niezdolny jest oderwać ani oczu, ani pióra od tego, czego był świadkiem: „Był przerażająco wychudzony […]. Jak to się często zdarza u osób znajdujących się w ostatniej fazie raka, miał w sobie coś z zasuszonego starca i coś z chłopca. Był to widok przerażający”. Albo „Skulony, z wystającymi spod kołdry bosymi stopami, wydał mi się podobny do nieszczęsnego konającego owada, którego za chwilę pożre jakiś straszny czarny ptak”. Albo: „Kiedy wyważono drzwi, w łazience znaleziono zwłoki; podobno w samych skarpetkach, w pozycji półsiedzącej, oparte o ścianę”.
Śmiertelny atak astmy, wylew, białaczka, powieszenie, Creutzfeldt-Jakob, samozagłodzenie, Alzheimer, rak trzustki, delirium. To nie Grand Guignol, nawet nie rejestr Pogotowia na Hożej – to Michał Głowiński patrzy na głowy (niekoniecznie tęgie: siwe) Pruszkowa i Pałacu Staszica, niezdolny oderwać wzroku.
Tak bardzo chciałbym – wiem, że to zdanie nie mieści się w porządku recenzji – podzielić się z nim nadzieją.