Spowiednik, wysłuchawszy mnie, skonstatował, że nie godzę się na przemijanie, na upływ czasu, na kruchość doczesnej egzystencji. I rzeczywiście – niedawno odkryłem, że po przekroczeniu pięćdziesiątki coraz bardziej prześladują mnie – momentami już wręcz obsesyjnie – myśli o skończoności: mojej własnej, moich krewnych i bliskich. Ale owa skończoność dotyczy też przedmiotów, do których jestem przywiązany.
To wszystko oznacza, że w głębi duszy po prostu nie godzę się na swoją kondycję i w rezultacie opieram się woli Bożej, ponieważ jako ostateczność jawi mi się nicość. Gdy zaś mam przejść sprawdzian wiary katolickiej – od krzyża na Golgocie odwracam wzrok.
Tytułowy włoski
Mikołejko pisał o trzech filozofach epoki modernizmu, którzy w istotnym stopniu wpłynęli na Evolę. To Friedrich Nietzsche, Otto Weininger i Carlo Michelstaedter (w pracy są oni wymienieni w odwrotnej kolejności).
Pierwszego z nich przedstawiać nie trzeba. W czasach fin de siecle’u jego pisma siały ferment również w kulturze polskiej. I całe szczęście nie udało się go potem Polakom obrzydzić (zwłaszcza za Peerelu), przyprawiając mu gębę prekursora narodowo‑socjalistycznej ideologii, którym przecież nie był.
Drugi z wymienionej trójki – Weininger – jest w Polsce dużo mniej znany. Ale nie brak Polaków, którzy czytali jego głośną książkę Płeć i charakter. Uchodzi ona za manifest mizoginizmu i antysemityzmu. Zawiera tezę, że rasa aryjska wiąże się z archetypową męskością, a Żydzi – z archetypową kobiecością. Według Weiningera wyróżnikami pierwiastka męskiego (aryjskiego) są duchowość, twardość, aktywność, stałość, indywidualizm, logiczność, moralność, pierwiastka kobiecego (żydowskiego) zaś – cielesność, miękkość, bierność, płynność, postawa stadna, alogiczność, amoralność.
Skądinąd ów podział jest echem nietzscheańskiej dychotomii „dobry – lichy”. W tym kontekście smaczku dodaje fakt, że Weininger miał korzenie żydowskie – wywodził się z rodziny wyznającej judaizm. Można byłoby go więc określić mianem self‑hating Jew. Ale krótko przed śmiercią przeszedł na protestantyzm.
Natomiast trzeci spośród tych, których Mikołejko wymienił – Michelstaedter – jest nad Wisłą w ogóle nieznany. I właśnie on się okazał dla mnie odkryciem.
Weininger i Michelstaedter należeli do tego samego kręgu kulturowego. Obydwaj byli poddanymi monarchii Habsburgów i wyszli z rodzin aszkenazyjskich. Tyle że Weininger – wiedeńczyk – tworzył po niemiecku. Natomiast językiem Michelstaedtera był włoski. Filozof ten mieszkał w położonej dziś w granicach Włoch Gorycji. Miasto to za jego życia należało do Austro‑Węgier i stanowiło typowe dla cesarsko‑królewskiej Europy Środkowej pogranicze kultur. Zaludniali je Niemcy, Słoweńcy, Włosi i Żydzi.
Tym, co łączyło Weiningera i Michelstaedtera, było nie tylko pochodzenie etniczne i powinowactwo kulturowe, lecz także wzbudzająca grozę przyczyna zgonu. Obydwaj popełnili samobójstwo z broni palnej, i to w dodatku w tym samym młodym wieku – dwudziestu trzech lat.
W opinii Michelstaedtera każdego człowieka uwiera dojmujące napięcie między jednostką a społeczeństwem. Jesteśmy zniewoleni przez konwencje. Kształtują one nasze relacje z innymi ludźmi. I to stoi na przeszkodzie naszej autentyczności. Jesteśmy wyobcowani wobec świata, a świadomość każdego z nas cechuje fałsz.
Takie rozważania brzmią bardzo znajomo. W
I faktycznie, myśl Michelstaedtera zwiastowała egzystencjalizm, zwłaszcza w wydaniu Martina Heideggera. Chodzi przede wszystkim o ten jej wątek, który mnie ujął szczególnie. Dotyczy on napięcia między teraźniejszością a przyszłością.
Można go streścić następująco: nieustannie zastanawiamy się nad tym, co będzie, a jesteśmy pewni tylko tego, co aktualne. To nasze ugruntowanie w teraźniejszości Michelstaedter nazywa „przekonaniem”. Tyle że nie żyjemy nim, ponieważ nasza uwaga skierowana jest gdzie indziej. Pozwalamy warunkować się czemuś, czego tak naprawdę jeszcze nie ma i co stanowi naszą projekcję. W nomenklaturze filozofa z Gorycji tym czymś jest „retoryka”. Życie ludzkie to nieustanne dążenie do jakiegoś celu, a więc wybieganie w czasie do przodu.
W przyszłości jednak każdego człowieka ostatecznie czeka śmierć. I nie jest to przedmiot naszych spekulacji. Swojego końca możemy być pewni (możemy być o nim „przekonani”). Tyle że przecież każdy z nas swojej śmierci się boi i dlatego myśli na jej temat odruchowo odsuwa jak najdalej od siebie. Nie chce się o niej „przekonywać”.
Zdaniem Michelstaedtera, przyjmując taką – przecież naturalną – postawę, już jesteśmy martwi. Próbujemy bowiem zadać kłam temu, w czym tkwimy, rozmaitymi „retorycznymi” strategiami – takimi jak choćby religie, które mają być naszymi marnymi pocieszeniami. Tymczasem rzeczywistość (konfrontacja z perspektywą nicości) nas i tak dopadnie (czy może raczej – dopada).
Wydaje się, że Michelstaedter, zabijając siebie, doprowadził swoje wywody do skrajnej konsekwencji. Jednocześnie – jak możemy przeczytać w książce Zbigniewa Mikołejki – włoski filozof Michele Federico Sciacca uważał owo targnięcie się młodego mężczyzny na swoje życie za znak czasu. Miałoby ono oznaczać – u progu epoki, w której wybuchły wielkie wojny masowe i na arenę dziejów wkroczyły systemy totalitarne – „początek drogi usłanej trupami”. Wypada zatem przy okazji odnotować, że gdy niemieccy narodowi socjaliści wdrażali Endlösung, matka i siostra Michelstaedtera zapłaciły za swoją żydowskość cenę najwyższą. Trafiły do Auschwitz i już stamtąd nie wróciły.
Ale może mamy szansę się „przekonać”, że chrześcijaństwo to nie jest abstrakcja. Aby jednak tak się stało, trzeba uprzytomnić sobie, że zniewalają nas konwencje – choćby te, które strzegą rozmaitych stref komfortu jako podstaw społeczeństwa mieszczańskiego. A to właśnie przeciw niemu się buntowali w czasach belle époque moderniści, w tym Michelstaedter. I choć on sam był mieszczuchem, to kontestując społeczeństwo mieszczańskie, wykraczał mentalnie poza granice swojej przynależności do niego.
Podzielam tę postawę autora La persuasione e la rettorica – Appendici critiche. Jestem bowiem również mieszczuchem świadomym swoich wynikających z tego ograniczeń. Podążam więc przetartym przez Michelstaedtera szlakiem krytycznej refleksji nad deprawującymi mnie efektami mieszczańskiej tresury. Odkrywam, że mam „retorycznie” wpojone przeświadczenie, iż w życiu najważniejszy jest święty spokój, który można osiągnąć, zabezpieczając się przed wszelkimi niedogodnościami. Tyle że taka pedagogika nikogo nie przygotowuje do mierzenia się z rzeczywistością. Utrzymuje ona człowieka w fałszywej świadomości.
Inna rzecz, że Michelstaedter głosił treści, które podpadają pod bluźnierstwo. Ktoś może zatem mnie spytać, jak godzę ten przekaz z moją wiarą katolicką. Odpowiedź na takie pytanie brzmi: chrześcijaństwo odziera nas ze złudzeń (zwłaszcza wobec samych siebie). Zostało przecież w Ewangelii świętego Jana powiedziane: „I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.
Dlatego nie chcę traktować chrześcijaństwa jako kolejnej pocieszającej, odklejonej od rzeczywistości, „retorycznej” opowieści o nagrodzie w niebie za dobre sprawowanie. Szukam „przekonania”, żeby przekroczyć swoje lęki i troski.
Tym samym staram się w Kościele zrobić coś nieoczywistego – wypełnić intelektualny testament Michelstaedtera. Tyle że przecież do zbawienia nie jest to konieczne. Wystarczy naśladować świętych i błogosławionych. A człowiek nawraca się – „przekonuje” – przede wszystkim nie umysłem, lecz bebechami.