Mój dom, położony na odludziu, jest idealnym punktem docelowym dla chłopca rozwożącego ulotki. Ubita droga przebiega przez las, przynajmniej cztery długie kilometry żywicznych zapachów, następnie leśna brama nieodwołalnie się zamyka i ścieżka skręca w otwarte pola mleczy i koniczyny, mija po drodze niewielkie jeziorko pełne ważek i komarów, gdzie ponownie, tym razem na krótko, wpada w brzozowy zagajnik, by wreszcie zatrzymać się na ścianie bielonej wapnem, ścianie mojego domu.
Wiem na pewno, że chłopak od reklam wrzuca wszystko, co dostanie, tylko do mojej skrzynki. Sam też jeździłbym na rowerze tą trasą w tę i z powrotem, gdybym mógł. Patrzę czasem przez okno i widzę, jak hamuje z impetem swoim starym dwukołowcem, a po podwórzu unosi się kurz. Skrzynkę przekrzywił czas, przechyla się delikatnie na lewą stronę, daleko jej jeszcze do ziemi, ja mam znacznie bliżej. Była zardzewiała i brzydka, dlatego pomalowałem ją na czerwono i teraz lśni jak krew z otwartej rany. Chłopiec wciska niedbale cały balast ulotek przez wąski otwór, odwraca się w stronę mojego okna, macha do mnie z niewinnym jeszcze uśmiechem i już go nie ma.
Ten tydzień jest dziwnie inny. Spałem długo i mocno, a to coś nowego w ostatnich latach, dlatego też przegapiłem dzieciaka i ten charakterystyczny odgłos opon wpadających z impetem na podwórze bez ostrzeżenia. Dziwnie tak patrzeć na białą smugę odcinającą czarne dno skrzynki. Biała koperta zawsze niesie w sobie tajemnicę, jakieś zdenerwowanie i podniecenie jednocześnie. Cóż, w końcu tam w środku może być wszystko o tobie, wszystko dla ciebie i wszystko przez ciebie. Drżę na całym ciele i przedłużam ten moment, aż robi się nieznośny, dopiero wtedy moja dotknięta artretyzmem dłoń sięga w głąb paszczy.
Koperta jest lekko podarta na rogach, to nic. Zauważam też niemal od razu, że nie ma nadawcy, za to adresatem jestem niewątpliwie ja i tylko ja. Zaciskam palce w samym środku, wyczuwam cieniutką, zaledwie jedną kartkę. Jak dobrze!, całe życie można na niej zmieścić, a moje nie potrzebuje opasłych tomów.
Zmierzam do środka z tym moim skarbem w dłoni, zwłaszcza że deszcz zaczyna kropić, a stąd już bliska droga do ulewy. Drzwi skrzypią niemiłosiernie, dobrze, tak ma być, nigdy ich nie naoliwię. Ten ponury, przeszywający dźwięk przy każdym ruchu skrzydła to oznaka wtargnięcia, oznaka gwałtu, przyszłej zbrodni, to mój czas na ratunek. Nie wymieniłem też fotela na nowy, choć miałem możliwość za pół ceny, przynajmniej tak głosiła jedna z ulotek reklamowych. Stary grat obity zielonym zamszem, z którego dawno temu wystrzeliły sprężyny, pozostawiając niewiele miejsca na mój chudy tyłek, spełnia wciąż swoje zadanie: siedzę i opieram plecy, więcej mi nie trzeba. Z roku na rok coraz bardziej się w nim zapadam i myślę sobie, że to będzie wielkie szczęście, nie móc pewnego dnia podnieść się zupełnie i zostać tak na wieczność, wśród sprężyn i zapachu wytartego zamszu.
Tymczasem układam się wygodnie, opieram zmęczone ciało i wreszcie rozrywam papier. Nie myliłem się, we wnętrzu koperty jest tylko jedna karta. Udarłem ją lekko w górnym, prawym rogu, ale tak to już jest, gdy po długim oczekiwaniu na cokolwiek poza reklamą niezawodnych tabletek na sen, na bóle głowy czy proszku do prania, który nie drażni skóry, przychodzi nagle coś zupełnie nieoczekiwanego, dlatego rozdarcie koperty spowodowało niewielką szkodę.
Nie noszę okularów, nie muszę widzieć wszystkiego przez szkło, szyba okienna w zupełności wystarczy, zwłaszcza w szare, jesienne dni to aż nadto. Rozwijam delikatnie, żeby jeszcze bardziej nie uszkodzić kartki, a w męskich, starych dłoniach to nie lada wyczyn. Patrzę, ale jeszcze nie czytam, jeszcze nie, niech to potrwa. Cały tekst, zajmujący zaledwie jedną stronę, wygląda jak cienka warstwa ciemnego tuszu przykrytego mgłą. Oddycham głęboko, mrużę oczy, bo teraz czas rozpocząć to, co nadejść musi, a żeby wszystko dobrze odczytać, moje powieki powinny opaść do połowy, dopiero wtedy jednolita masa liter zacznie przypominać pojedyncze zdania i słowa, podzielone przecinkami i kropkami. Pismo jest bez tytułu, bez wstępu, za to ze śladami plam od opuszków palców. Pewnie jakiś urzędnik lub ktokolwiek, kto to napisał, jadł pączka albo coś innego, na przykład tłusty udziec barani, po którym oblizywał paluchy w błogim zapomnieniu, zresztą nieważne, smacznego i na zdrowie, kimkolwiek jesteś.
Czytam, a właściwie staram się przeczytać, bo oczy pieką niemiłosiernie przy każdej próbie. Wytężam wzrok jeszcze mocniej. Kiedy stałem się ślepcem? Kiedy, Boże mój? Nie pamiętam, czy przed laty, czy zaledwie wczoraj, naprawdę nie pamiętam. Nagle, gdzieś w połowie tej bezlitośnie mglistej rozpaczy, dostrzegam czarny, gruby druk. Co za ulga, przynajmniej w tym jednym miejscu trochę odpocznę. Pochylam głowę jeszcze niżej, nos dotyka chłodnego papieru, nie mylę się, jedno zdanie napisano wyraźnie tłustym drukiem, potem litery znowu zwężają się i giną bezsensownie. Czuję zdenerwowanie, chociaż może to coś więcej, może strach, sam jeszcze nie wiem, zapomniałem już, jak to jest bać się czegoś lub kogoś.
Siedem dni na odwołanie się od decyzji. Czytam jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze. Siedem dni na odwołanie się od decyzji. Wszystko ma swój koniec, a moje świata widzenie właśnie się poddało. Z oczu tryska wodospad łez, zasuszone spojówki kąpią się w słonym morzu. Mrugam szybko i pocieram palcami powieki, ale ta powódź nie przestaje płynąć, woda kapie na szyję i podkoszulek, martwię się, bo jeśli zaraz zaleje też podłogę, a potem podniesie mnie w fotelu na swojej fali, wysoko, aż przebiję sufit i wypłynę na podwórko, to wiem na pewno, że nikt mnie nie złapie. Będę dryfował bez końca, jak rozbitek.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]