Dlatego też zaczęli mówić o nim „ksiądz” i w rodzinie postanowiono, że będzie księdzem – uznano bowiem, że właśnie w księdza się bawi i mówi kurom nie baśnie, lecz piękne kazania. On protestował, ale w końcu uznał, że te baśnie opowiadane kurom to kurze ewangelie. Nie lubił kłócić się z rodzicami. Nauczono go, że dobre dziecko to dziecko posłuszne. Grzeczne dzieci to dzieci, które robią to, co ich rodzice każą, bez sprzeciwiania się.
Jego rodzina, widząc dziecko piszące ukradkiem baśnie w kalendarzach, zeszytach bądź na luźnych karteczkach, uznała naturalnie, że powinno ono zostać księdzem. Wokół nie było osób zajmujących się pisaniem, tworzeniem opowieści – na to dziwaczne zajęcie mógł sobie pozwolić wyłącznie ksiądz, dlatego że pozostawał nieco poza społeczeństwem. Będąc mężczyzną, pozostawał również poza męskim kręgiem – miał męskie ciało, ale nie obowiązywały go niepisane prawa i reguły rządzące mężczyznami. Poza księżmi nie znano mężczyzn piszących i utrwalających słowa. Dziewczynkom pozwalano w dzieciństwie pisać pamiętniki, ale chłopcom nie bardzo. To uzewnętrznienie, nawet za pośrednictwem długopisu i kur, było zakazane.
Dziwni chłopcy trafiali więc do seminarium i zostawali księżmi, a potem, w dorosłości, mogli skryć się przed społeczeństwem pod sutanną. Małżeństwo w ich przypadku byłoby nietrafionym pomysłem – która kobieta miałaby wytrzymać z takim marzycielem, nie potrafiącym nic zrobić w domu, wciąż rozmyślającym o sprawach irytująco niebieskich? U księdza się to akceptowało, a nawet lubiło – u księdza pożądało się obcości. Jego inność przyciągała ludzi. Mógł mówić, ponieważ pochodził z innego świata. U księdza akceptowało się pewne oderwanie od rzeczywistości, opowieści o aniołach i cudach, uroczą niewiedzę na temat prawdziwego życia. Jednak w domu takie rozmowy były zakazane, wymieniano się po prostu informacjami oraz poleceniami, kto co ma kupić, kto będzie w aptece, na którą do kościoła, co potrzeba dzieciom do szkoły.
Tobiasz, lubiący się rozkoszować słowami, naturalnie został więc uznany za kandydata do seminarium. Jego rodzina, bardzo mocno wierząca, czuła wielką radość, a chłopiec, choć nieco przytłoczony tą odpowiedzialnością, cieszył się, że nie będą mu przeszkadzać i zostawią go w spokoju – że będzie mógł łazić po chaszczach, opowiadać kurom piękne baśnie, spać w namiocie, patrzeć w pełne gwiazd niebo i skakać po sianie i słomie. Nikt nie powie mu, że ma przestać. Miał wkodowane posłuszeństwo wobec rodziców i dziadków, i cioć, i zdarzało się nawet, że miał ochotę służyć przypadkowym dorosłym. Jego obsesja doprowadziła do tego, że czuł się źle, bawiąc się na podwórku dla własnej przyjemności. Stąd też te baśnie, które opowiadał właśnie kurom, a nie samemu sobie. Wszędzie widział cierpienie i nie potrafił tego znieść – w kurach, które są hodowane na mięso, upośledzone i niezdolne do lotu, a także po prostu dziwacznie smutne, widział tego cierpienia szczególnie dużo. Lecz cierpienie uderzało go także w dziadku, babci, matce, tacie, sąsiadach, ciotkach, drugiej babci, mieszkającej w mieście wdowy. Cierpienie uderzało go w bezdomnych psach, potrącanych przez auta kotach, świerszczach i mrówkach. Czasami zdawało mu się, że nie zniesie ilości cierpienia, które przelewało się po świecie, kładł się do łóżka i płakał. Raz pracował w ogrodzie z babcią i sypał sól na ziemię, by zabić mrówki. Czuł do siebie wstręt; deptał te mrówki. Chciał stać się mordercą, utulić uczucia do snu. Potem nie mógł spać, a wspomnienie zbrodni prześladowało go w snach. Widział na chodniku krew mrówek, ich maleńkie, martwe ciała. Widział też cmentarz much – lep uwiązany do lampki u sufitu, trupiarnię obracaną wraz z podmuchami wiatru wpadającego przez uchylone okno do kuchni, a także martwego komara, którego tata zabił plaśnięciem ręki na udzie mamy. Poszedł do spowiedzi i szepnął księdzu, co zrobił. Ksiądz kazał mu zmówić zdrowaśkę, lecz Tobiasz nie poczuł ulgi. Modlił się i miał wrażenie, że przechodzi zbrukaniem na wskroś. Przeraziło go to i miał ochotę iść do spowiedzi ponownie, lecz wstydził się. Dlatego też odczekał, aż będzie sam i poszedł na łąkę za domem, schował się za krzakiem porzeczek i podniósł twarz ku niebu i słońcu. Jego palce powędrowały ku górze. Chłopiec miał wrażenie, że zamienia się w drzewo, a ludzkie namiętności spływają z niego ku ziemi, by się tam rozpuścić i zniknąć. Spowiadał się niebu bez pośrednictwa księdza, mówił cicho i powoli, aż w końcu przestał, bo zauważył idącego ścieżką sąsiada, patrzącego na niego teraz w osłupieniu. Za stodołą nie mieli płotu, lecz po prostu otwartą przestrzeń. Tam chodzili ludzie i zwierzęta.
Posłuszeństwo wobec starszych oraz chęć przypodobania się im zaprowadziła Tobiasza naturalnie do ołtarza. Matka zapisała go do ministrantów. Może nieszczególnie chciał, ale przecież poszedł. Od tej pory co niedzielę żegnał się z rodzicami przed kościołem i przez boczne drzwi wchodził do zakrystii. Tam przebierał się w komeżkę. Czasami podobało mu się służenie do mszy, ale rzadko – czuł straszne zażenowanie faktem, że ludzie się na niego patrzą, że widzą, co robi. Miał ochotę się przed nimi schować, ale nie mógł i zdarzało się, że tak bardzo skupiał się na tym, że go obserwują, że zapominał księdzu podać pucharek albo wodę. Ksiądz denerwował się nieuważnością chłopca. Jednak zdarzało się to dość rzadko.
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]