Jedziesz oddać książki do biblioteki, przed tobą
bycze łby nawleczone na sznur, przypięty pasem,
jednak wolisz ruch zamiast tłumu, przyspieszasz,
zjeżdżasz na pokryty dziurami lewy pas, a wtedy
za sobą, w perspektywie ulicy, widzisz ten błysk,
żywiący miłość do ludzi, który nic nie zmieniając,
w tej samej chwili nie trafia w cel, jak wstęp do
rytuału wymuszonego przejścia po wyznaczonych
do tego białych pasach (z wysepką w środku)
od siebie samego do tego, że jesteś także kimś
innym, kto jeszcze wygląda zza przedniej szyby
jak żywy, pobiera zasiłek brany siłą od bezsilnych,
samotnych, nigdy nie uprawiających seksu,
wypatrujących nowych podwyżek za światło,
ale nie gaz, bo ten już bezpowrotnie odcięli,
jak kiedyś Twoją pępowinę, bezboleśnie przy
tym łamiąc Ci kark, aby teraz ratować Twoje życie
wybuchem wypełnionej proszkiem i sprężystym
powietrzem poduszki prosto w pochyloną nad
kierownicą twarz, którą i tak zaraz stracisz, gdy
zostaniesz bez prawa do dalszej jazdy według
zaplanowanego z góry rozkładu Twego ciała.