07-08/2022

Mateusz Werner

Ty kto?

Młody człowiek wymierzył we mnie karabin i spytał:
– Ty kto?
Odpowiedziałem, że jestem pisarzem. […] Chłopak nie zrozumiał odpowiedzi i powtórzył pytanie. Tym razem już wolniej, dzieląc słowo na sylaby powiedziałem: „Pisatiel”. Nie znałem rosyjskiego, ale nauczyłem się tego słowa, bo chodziły wieści, że Rosjanie nie robią pisarzom krzywdy.

Sandor Marai, Ziemia! Ziemia!… (przeł. Teresa Worowska)


Kim jest wielki pisarz? Są odpowiedzi na to pytanie, które niwelują różnice wynikające z obszaru językowego, momentu historycznego i osobliwości zbiorowego losu czytających, ale nie będziemy się nimi teraz zajmować. Kim jest wielki pisarz dziś w Polsce? Czy umiemy go sobie wyobrazić, kim musiałby być, aby nas zadowolił i zasłużył na to określenie? Przede wszystkim, co to znaczy: „nas”? Marketingowym banałem jest przekonanie, że „my” to zwodnicza fikcja dzieląca się w istocie na wiele „targetów” zróżnicowanych pod względem wieku, zasobności portfela, miejsca zamieszkania, wykształcenia, a co dziś zapewne najważniejsze – przekonań politycznych. A zatem: nie ma jednego kryterium, wedle którego można by oszacować pisarską wielkość, każdy robi to na własną rękę. Ta kupiecka teoryjka indywidualnego rozszycia preferencji, która dziś wydaje się po prostu głosem zdrowego rozsądku, ignoruje jednak nieodpartość wspólnego mianownika łączącego konsumpcyjne monady w szereg wyższego rzędu, którego zbiorowa tożsamość przekracza sumę różnic pomiędzy poszczególnymi istnieniami. Ten właśnie wspólny mianownik stanowi podstawę dla figury wielkiego pisarza. Jest nim bowiem ktoś, kto sprawia, że monady otwierają okna, odkrywając najbardziej własne doświadczenie w opowieści wypowiedzianej w języku, który nie jest wsobnym pomrukiem wnętrzności, ale mową zrozumiałą przez innych i mających doń równe prawo. Przezwyciężenie siły odśrodkowej za pomocą symbolu wskazującego na wspólnotę losu jest w dzisiejszym stanie galopującej entropii i rozproszenia czymś w rodzaju cudu. Przydomek wielkości pojawia się przy nazwisku późno, jak kwiaty na grobie, po latach, gdy więcej widać, gdy wdzięczność staje się powszechna. Wdzięczność za co? Za odsunięcie samotności, „zwierzęce ciepło”, jak to ujął niegdyś Miłosz. Tak, wiem, „ta hipoteza nie jest nam już potrzebna”. Mówienie o wielkim pisarzu po „śmierci autora”, kresie „wielkich narracji”, a także, co równie ważne, po oddzieleniu języka od doświadczenia i wspaniałomyślnym ograniczeniu pisarskich obowiązków do „twórczości słownej”, jest dziś aktem samobójczej naiwności. A może więcej, może to wyraz niebezpiecznych skłonności? Wszak idea wielkiego pisarza została w XX wieku równie zeszmacona jak idea „wielkiego człowieka”. „Mówiłem o europejskim zeszmatławieniu: i zaprawdę czasom naszym udało się zeszmatławić tak wiele […]. Przyniosły także skundlenie wielkiego człowieka. Musimy pogodzić się z historycznym losem, który każe przeżywać nam geniusza w takiej głębi upodlającego objawienia”, pisał na emigracji w 1939 roku Tomasz Mann, a jego tekst nosił tytuł Brat Hitler (przeł. Wojciech Kunicki). Od wielkiego pisarza do Wielkiego Językoznawcy – tylko mały krok. Być może pod wpływem tych lęków pogodziliśmy się dziś z tym, że tron i cokół mają pozostać puste.

Czy jednak na pewno się z tym pogodziliśmy? Gorączkowa produkcja „zjawisk”, „wydarzeń” i „laureatów” przez przemysł kulturalny wskazuje na coś innego. Karuzela epitetów i przymiotników kręci się z sezonu na sezon coraz szybciej i mądrale dekonstruujący w wolnym czasie „tradycyjne hierarchie”, chwilę później i w ramach obowiązków zasiadający w redakcyjnych czy jurorskich gremiach, bez skrupułów używają tradycyjnego słownika, z którego nikt nie usunął takich określeń jak „genialny”, „historyczny”, „arcydzielny” czy „polski”. W efekcie obraz literatury rozdwaja się, i to w kilku płaszczyznach. Po pierwsze na rzeczywistość pozbawionych złudzeń ekspertów, jałową od wspólnotowych fikcji oraz jej popularne przeciwieństwo rojące się od sezonowych wielkości obsługujących niezliczone fankluby i ich gusta. Po drugie na rzeczywistość, w której wiarę, że artystyczna ranga jest tajemnicą odkrywaną w procesie historycznym, traktuje się jako esencjonalistyczny przesąd, podczas gdy równocześnie uznaje się za oczywistość, że wypadkowa sił i interesów na styku akademii, biznesu i polityki prawomocnie fabrykuje atrybuty prestiżu, znaczenia i powagi w świecie kultury, posługując się nimi jako narzędziami do osiągania celów – finansowych, ideologicznych i politycznych. Innymi słowy, żyjemy w świecie, w którym artystyczna wielkość może funkcjonować, ale wyłącznie jako komercyjny wabik lub ideologiczny fetysz, czerpiąc swą rynkową atrakcyjność z powidoków uprzednio zdekonstruowanej aury.

Powróćmy do pytania z początku: kim jest wielki pisarz dziś w Polsce? Rzecz jasna, zadając je, nie pytamy o mapę ośrodków dystrybucji prestiżu ani zestaw motywacji stojących za promocją określonych trendów. Festiwale literackie, nagrody, redakcje, okładki, programy telewizyjne, autorytety, sieci sprzedaży, konstelacje towarzyskie, struktury właścicielskie, ceny papieru i podatki, instytucje państwowe i programy dotacyjne – wszystko to ma znaczenie wyłącznie w obrębie przemysłowej fabrykacji wielkości jako narzędzia rynkowej lub ideologicznej dominacji. A zatem pytanie dotyczy owego drugiego wymiaru, ośmieszonego, nieaktualnego, wyegzorcyzmowanego. Odpowiedź równie łatwa, jak i bezpieczna brzmiałaby: dziś w Polsce wielki pisarz jest nieobecnością, brakiem, wątpliwą możliwością. Idąc krok dalej, mógłbym powiedzieć, że wyobrażam go sobie, jako kogoś, kto potrafiłby właśnie z tego kulawego niedoistnienia uczynić dramat polskiej kultury zbliżający do siebie myślących Polaków.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.