12/2022

Katarzyna Nowak

Tysiąc

Rodzina przywiązywała szczególną wagę do gry w karty. Próbowaliśmy nie pokazywać tego po sobie, bo pasja ta wydawała nam się śmieszna i nie przystawała do dramatów naszego życia. Po ciężkim dniu pracy należałoby raczej zebrać się przy stole, pogadać, ponarzekać albo wypłakać się. Tymczasem woleliśmy rozkładać karty. Zanim zostały wyciągnięte z szufladki stołu, toczyliśmy rozgrywkę, kto pierwszy po nie sięgnie, kto złamie się i pokaże, jak bardzo zależy mu na grze. A wszystko rozpoczynało się już z samego rana. Wiele zależało do humorów i nastrojów babki, ale nie jej jedynie. Był przecież dziadek, który pierwszy sięgał do szuflady, pośpiesznie, ale i ze wstydem, bo wiedział, że musi przegrać. Ojca też nie mogło zabraknąć. Wystarczyło, aby rano wspomniał, że z jakąś robotą mu się długo zwlecze i dzisiaj to chyba przy stole nie zasiądzie, a już matka udawała, że mdli ją albo że zemdleje, aby tylko przyobiecał wrócić jak najszybciej. Im bardziej matce na czymś zależało, tym więcej zwykła chorować.

– O, jak przez całą noc ścierpła mi noga.

Był to znak dla ojca, że nie powinien oddalać się od chaty, a już broń Boże, nie na wieczór.

Babka zazwyczaj ignorowała dolegliwości córki.

– Zmęczona jestem – odgrażała się, przelewając na piecu mleko. – Antoni, nawet nie sięgaj po karty – mówiła, co znaczyło dla dziadka, że ma siadać na ławie za stołem, dokładnie obok szuflady. I tak też się działo, dziadek podnosił się z pieca i bezszelestnie wędrował do stołu, kładł dłoń na jego blacie, drugą, dla zachowania pozorów, wkładał do kieszeni, że niby mu zmarzła. Ale to był dopiero początek. Dziadek rozpoczynał targi o duszę babki, nieskalaną i miłosierną, której to naprzeciw swoją własną wystawiał, zdeprawowaną karcianym nałogiem.

– Nu, nie zagramy? – zaczynał błagalnie jak dziecko, któremu przyobiecano rozrywkę po całym dniu pracy.

– A bo to ja jeszcze miałabym siłę na takie głupoty? – Babka zażarcie broniła niepokalania swojej duszy. – Patrzcie to, grać mu się zachciało! – szydziła. – Nie mało ci dzisiaj roboty w polu? Jesień za oknami, ledwie kartofle wyzbierane, plecy jak cholery bolą, a on mi, czy nie zagramy. Ano, jak wam tak dobrze, to grajcie, grajcie sobie, ale mnie do niczego już nie mieszajcie. Za stara jestem na takie rozgrywki. Zresztą, to pora pacierza, o, święci czekają – i wskazywała na swoich świętych naściennych, którzy na obrazach natychmiast prostowali się z drzemki. – Bóg też ma swoje granice cierpliwości. A my starzy grzesznicy – twierdziła kłamliwie, bo oczywiście w sobie choćby najmniejszego grzesznika nie widziała. Wierzyła natomiast, że te słowa, przez świętych właśnie, jej orędowników, trafią do samego Boga. Może jej zależało, aby zobaczył ją kajającą się, świętą pośród nieświętych, a może chciała, żeby i ją na takim obrazku wymalowali i powiesili na ścianie, zresztą, kto wyznałby się na tym, czego babka chciała.

Dziadek nie ustępował.

– Tylko jedną partyjkę, no, Mania, nie skusisz się? – I mrugał do niej, że przecież wie, że w końcu się skusi, ale nie z własnej nieugiętej woli, lecz z litości dla niego.

W tym czasie nie było mnie zazwyczaj w chacie. Wolałam wychodzić, aby okazać, jak bardzo nie zależy mi na przebywaniu z rodziną. Niechby i beze mnie zagrali, co mogłoby się strasznego wydarzyć? Powiedzmy, że wróciłabym do chaty, a oni, zasiedziali już przy stole, rozemocjonowani rozgrywką, nawet nie zauważyliby, że weszłam. Mogłabym wrócić do Jakuba, bo to nie przyjąłby mnie przy swoim stole? Ojciec jego, co prawda, wolał unikać gości, ale niech tam, zniosłabym nawet obecność starego. Moglibyśmy wyjść na strych do ptactwa, które od wczesnej jesieni zwykło gromadzić się u Jakuba. Pomogłabym mu przewiązywać skrzydła, nanosić ziarna, zawsze o tej porze roku znajdzie się robota w ptasiarni.

Ale nie, musiałam wracać do domu na tysiąca. Tak jak każdy z nich, i ja tutaj miałam swoją rolę do odegrania. Wystarczyło, że otworzyłam drzwi do izby, a już matka wyrywała się:

– No, Marianna wróciła! Ojciec, teraz to już rozdawaj karty!

Ale dziadek czekał na obrażony majestat babki, a ona znowu zaczynała:

– Ani mi się waż!

Więc dziadek prędko podrywał się z pieca i ponownie siadał za stołem obok szufladki z kartami, już nie chowając rąk.

– No, no – babka mruczała niby to gniewnie, ale poznawaliśmy, że nie podoba jej się całe to zwlekanie, i że pora zaczynać.

Dziadek pospiesznie wysuwał szufladę. Nic tam prócz kart nie było. Chciwie przekładał je w palcach, był mistrzem tasowania, skrycie wąchał pierwszą, bo w tym geście pokładał nadzieję zwycięstwa.

Sprawy toczyły się tak co wieczór, niczym jaki obrządek religijny, kiedy pewnego razu, gdy dziadek tasował karty, ktoś – i nie wiem, dlaczego nie pamiętam kto – wpadł na diabelski pomysł.

– A może zagramy na pieniądze?

Nikt nie odpowiedział od razu. Być może skrycie każde z nas nosiło tę myśl, więc kto pierwszy ją wypowiedział, nie miało znaczenia, bo znajoma była i od dawna wodziła nas na pokuszenie. Musieliśmy widocznie przeczuwać, że grozi zburzeniem ustalonego porządku i nieodwracalnie wpłynie na losy rodziny.

Zagrać na pieniądze. To jak zagrać naprawdę. Bo ile mogliśmy mieć tych pieniędzy, tyle co i nic, tyle co kot napłakał, co kura nasrała na podwórzu, chowane po kątach, grosz do grosza, dziadek przed babką, matka przed ojcem, ja przed nimi wszystkimi. Kiedy myślałam o mojej ukrytej sumie, czułam się bezpieczniej, że jest cokolwiek na wypadek, bredziłam, gdybym na przykład chciała uciec z domu, odpłynąć łódką dziadkową Sanem, czy kupić sobie spódnicę na targu. Nie, z tymi groszami nawet na spódnicę nie byłoby mnie stać.

Zagrać na pieniądze. To jak w każdym z nich odnaleźć wroga, który miałby zagarnąć, co do mnie należy. Przestać się droczyć, udawać, że nie zależy nikomu na zwycięstwie, stać się uważnym na najmniejsze oszustwo babki i nie pozwolić jej na szachrajstwa. Otwarcie stanąć do walki, która toczyła się między nami nieustannie, tyle że kryliśmy się z nią przed sobą czy to za myciem naczyń, zbieraniem ziemniaków, dojeniem krowy czy zaganianiem kur na noc.

Zagrać na pieniądze, żeby wydrapać im oczy z zazdrości. Za matki śpiew, za władzę babki, za to, że dziadek łódkę potrafi zrobić, za siłę ojca i od nowa – za zdolności wchodzenia w chorobę rąk, nóg, głowy, za władzę nad wszelkim ptactwem domowym, za koszenie zboża, za wytrwałość. Wszystko, co oni mieli, a czego mnie zabrakło. Co im szkodziło, podzielić się, ale nie, woleli uparcie chować się ze swoimi talentami, chronić je przede mną. Matka uczyła mnie śpiewu, ale jaki to był śpiew ten mój, a jej. Uczyła mnie, ale wcale nie chciała nauczyć, więc może, gdybym teraz wygrała, upokorzeni, przynieśliby swoje dary.

A przecież niewinnie powiedzieliśmy: zagrajmy na pieniądze. Tylko parę groszy, tyle co za dziesięć jajek na targu, za kawałek sera, za litr mleka.


[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.